Quantcast
Channel: Gosiarella
Viewing all 693 articles
Browse latest View live

Dlaczego nikt nie lubi księżniczek Disneya?

$
0
0

Gdyby ten tekst faktycznie był o przyjaciółkach księżniczek od Disneya, to byłby pusty. Zauważyliście, że główne bohaterki animowanych filmów Disneya (zwane potocznie księżniczkami) nie mają żadnej przyjaciółki? Żadnych przyjaciół, bo zwierzęta się nie liczą. Posiadanie jakichkolwiek ludzkich przyjaciół chyba jest potrzebne by wykształcić w sobie prawidłowe coś tam społeczne, więc pojawia się pytanie: Czy Disney propaguje złe wzorce zachowań u dzieci? Dobra, żartuje, wszyscy wiemy, że tak (jeśli nie to czytajcie True Story). 

Zastanawia mnie jakim cudem żadna z tych dziewczyn nie ma ani jednej koleżanki. Roszpunka ma dobre usprawiedliwienie, ponieważ całe życie spędziła w pełnej izolacji w wysokiej wieży, ale reszta? Przecież Zła Królowa nie więziła Śnieżki i z całą pewnością po zamku musiały się kręcić jakieś dzieciaki w jej wieku. Czyżby bladolica księżniczka była tak irytująca, że nikt nie potrafił z nią dłużej wytrzymać, poza ptaszkami? Nawet Krasnoludki uciekały w pośpiechu do pracy, zostawiając Śnieżkę na cały dzień samą w domu, a gdy w końcu padła od zatrutego jabłka nawet nie sprawdzili jej pulsu, tylko od razu wrzuciły do trumny. Jestem przekonana, że zrobiły też wielką imprezę na cześć księcia, który w końcu zabrał ją ze sobą by nie musieli więcej jej oglądać. 
Widzicie radość krasnoludków? Już nie mogą się doczekać by książę wywiózł Śnieżkę za siedem lasów, gór i rzek.
Bella z 'Pięknej i Bestii' przynajmniej miała książki, więc ogólnie rozumiem, że mogła je woleć od ludzi ze swojej wioski, ale z kim ona wymieniała wrażenia z przeczytanej lektury skoro nie miała koła czytelniczego, a w dodatku nie istniały blogi książkowe? 
Powiedzmy wprost: Aurora ze "Śpiącej królewny" nie spała przez całe swoje życie, więc mogła spokojnie znaleźć sobie kogoś w swoim wieku do zabawy, ale nie. Ona jak wszystkie księżniczki wolała zwierzaki. Serio, co jest z tymi księżniczkami nie tak? 
Wystarczy spojrzeć na Esmeraldę i jej kozę, czy Jasminę z tygrysem. Kopciuszek to samo. Jakieś myszki, a w domu miała dwie przyrodnie siostry i nawet nie próbowała się z nimi zaprzyjaźnić. Czy wy naprawdę wierzycie, że wszyscy w całym Królestwie uwzięli się na biednego Kopciuszka? Wyliczmy to, bo aż wierzyć się nie chce. Przyrodnie siostry jej nie lubiły. Macocha jej nie lubiła. Dzieci sąsiadów albo nie istniały albo też jej nie lubiły przypadek? 
Z Ariel też musiało być coś poważnie nie w porządku, skoro jedyną osobą (nie jestem pewna czy to nie jest słowo użyte ponad miarę) w całym morzu, która chciała się z nią bawić to jakaś nie do końca kumata ryba. Pamiętajmy, że Sebastian został oddelegowany do opieki nad nią, więc się nie liczy. Nie chcę nikogo oceniać, ale czy w tej bajce nie było setek małych syrenek, z którymi nasza mała ruda mogłaby pływać radośnie by nie szukać towarzystwa dwunogów?
Lubią, nie lubią. Sorry Ariel, zdecydowanie Cię tam nie lubią.
Jedynym wyjątkiem jest Pocahontas, a raczej  Nakoma. Wyobraźcie sobie jak ona musi być wytrwała, skoro przez wiele lat przyjaźniła się z typową, gadającą ze zwierzętami księżniczką Disneya. To musiała być z jej strony prawdziwa przyjaźń, skoro udało jej się to, co nikomu wcześniej (tj. zaprzyjaźnić się z bohaterką Disneya). Co prawda nie została za to w żaden sposób nagrodzona, a sama Pocahontas nie raz się na nią wypięła by w ostateczności zostawić ją dla Anglików, ale to tylko szczegóły.


Nakoma, udawaj, że Cię tu nie ma, bo gdy pozostałe księżniczki Disneya dowiedzą się o Tobie to wykluczą biedną Pocahontas z klubu.
Psychologowie uważają, że jednym z kluczowych elementów zawierania przyjaźni, czy też bliższych znajomości z innymi ludzi, wynika z tego, że nie chcemy czuć się samotni. Innymi słowy, gdy nie mamy osoby, z którą lubimy spędzać czas i to robimy, najprawdopodobniej będziemy odczuwać samotność i szukać kontaktu z innym ludziem. Sądzę, że można to łatwo sprowadzić do księżniczek Disneya. Przez swoją izolację nasze bajkowe dziewczęta zaczęły lekko świrować i gadać ze zwierzętami (ogólnie nie widzę nic złego w samym mówieniu do zwierzaków, ale w momencie, w którym komuś wydaje się, że one mu odpowiadają, a nawet prowadzą przez las czy szyją ubrania, to to już wymaga konsultacji ze specjalistą). Nic więc dziwnego, że nasze biedne samotnice rzucają się w ramiona pierwszego lepszego faceta, który stanie im na drodze. 

Ps. Jak myślicie dlaczego księżniczki Disneya nie mają przyjaciół?


W głowie się nie mieści kto nami rządzi!

$
0
0

'W głowie się nie mieści' było dla mnie bajką obowiązkową do obejrzenia od momentu, gdy o niej usłyszałam. Ludziki odpowiedzialne za nasze czyny wydają się idealnym tematem, na animację, a jednak w najśmielszych wyobrażeniach nie spodziewałam się, że będzie to aż tak dobre. Tak inteligenta bajka od Disneya (niby od Pixara, ale wiecie jak jest)? Sprawdźcie czy bajka o osóbkach rządzących naszymi emocjami może Wam się spodobać!

Najnowsza animacja od Pixara rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. W jednej obserwujemy życie jedenastoletniej Riley, która nagle przeprowadza się do  San Francisco. Dziewczynka musi sobie poradzić z pozostawieniem za sobą domu, przyjaciół, drużyny hokejowej i wszystkiego co znała, a nowy dom i otoczenie wcale jej tego nie ułatwia. Na drugiej, ważniejszej płaszczyźnie możemy obserwować jak wygląda wszystko zza kulis tj. od czego uzależnione są reakcje dziewczynki. Konkretnie chodzi o piątkę kolorowych ludzików, którzy naciskają odpowiednie guziczki. Mowa tu o emocjach: Gniewie, Odrazie, Strachu, Smutku i głównodowodzącej Radości, które wspólnie muszą przeprowadzić dziewczynkę przez życie.


Sam pomysł z ludzikami, które siedzą w naszych głowach by szarpać za odpowiednie sznurki, czy też wciskać odpowiednie guziki, nie jest niczym nowym, ani oryginalnym. Taka wizja towarzyszyła mi, gdy byłam mała, ale nie dla tego, że jestem wyjątkowo kreatywna, lecz dlatego, że jest to twórcy wielokrotnie wykorzystywali ten motyw, nawet Disney w swojej krótkometrażowej animacji 'Reason and Emotion' z 1943 roku, ale o tym napiszę więcej w True Story. Niemniej w "Głowie się nie mieści" nie chodzi o oryginalność, tylko o stworzenie bajki dla dzieci (teoretycznie), która nie tylko bawi, ale także uczy. Pewnie właśnie pomyśleliście, że mi odbiło, skoro napisałam, że ta bajka uczy, ale nie chodziło mi o to by dzieci widząc trepanacje czaszki sądziły, że zaraz wylezą małe, urocze ludziki, zamiast mózgu. Nie! Chodzi mi o nauczenie się jak działają nasze emocje, oraz że nawet te teoretycznie negatywne są potrzebne, bo mogą prowadzić do czegoś dobrego. To już nie jest typowa bajka, która uczy nas co jest dobre, a co złe (co Disneyowi i tak wychodzi kulawo), czy też stara nam się na siłę wepchnąć wykreowany model postępowania (co Disneyowi również wychodzi kulawo), tylko pozwala zrozumieć nas samych. 

Podoba mi się koncepcja wysp wokół których kręci się nasze życie. Twórcy umieścili wśród nich relacje z innymi ludźmi, nasze zainteresowania, czy nawet postawy, które w sobie pielęgnujemy. Dla Riley była to m.in. rodzina, przyjaźń, uczciwość, hokej, czy też kraina wyobraźni, a później wyspy zburzono, gdy Riley przestawała je pielęgnować, a na ich miejscu powstały nowe, jak choćby historie o wampirach czy moda. Przyjemnie było przez chwilę zastanowić się, jakie wyspy mam ja i pewnie część z nich zgadlibyście patrząc po głównych tematach tekstów na bloga. 

Mamy już wyimaginowane centrum dowodzenia i wyspy zainteresowań, ale przecież to nie jedyne elementy, którymi zachwycali nas twórcy 'W głowie się nie mieści'. Możemy zobaczyć wyobrażenie pamięci długotrwałej (przypominała mi ogromną bibliotekę), po której buszują ludziki oceniające, które wspomnienia mogą zniknąć, ponieważ nie są pielęgnowane. Jest również fabryka snów, w której kręcone są sny i koszmary, chociaż postacie z tych drugich trafiają najczęściej do więzienia. Ten wewnętrzny świat jest niezwykle bogaty i dobrze przemyślany. Jestem nim zachwycona! Podobnie zresztą, jak i samym filmem. 

Ogólnie 'W głowie się nie mieści' jest niezwykle przyjemną w odbiorze animacją, która jest przemyślana i stworzona niemal perfekcyjnie (jasne, wszystko ma swoje braki, ale w tym przypadku naprawdę nie chciałam się czepiać), dzięki czemu można śmiało powiedzieć, że to jeden z najlepszych filmów Pixara. Ma w sobie dobry humor, dynamiczną akcję, genialnie wykreowany świat, przemyślaną fabułę, a przede wszystkim pomaga zrozumieć dzieciom jak działamy. Gosiarelli naprawdę się podobało i jestem ciekawa czy Wam też będzie!

Ps. Mam tylko jedną obawę. Gdybym była mała i obejrzała tę bajkę to najprawdopodobniej chciałabym zajrzeć do czyjejkolwiek głowy by zobaczyć te małe zabawne istotki. Dlatego jeśli będziecie oglądać 'Inside out' z dzieciakami to pilnujcie ich przez kilka kolejnych dni, a jeśli zobaczycie je z nożem lub piłą to lepiej zareagujcie, bo może być creepy!
Ps2. Dodalibyście jakąś emocję do tej piąteczki?

Teoria remake'u horroru, czyli Krzyk 4

$
0
0

Dla mnie "Krzyk" ma trzy części. Pierwsza część 'Krzyku' wraz z 'Krzykiem 2' są zdecydowanie najlepsze, choć bardzo do siebie podobne, a trójka taka sobie. 'Krzyk 3', który powinien być zwieńczeniem naszej strasznej trylogii, doczekał się jednak kontynuacji i to po jedenastu latach od swojej premiery, czyli po piętnastu od premiery pierwszego filmu z Ghostfacem w roli głównej. Tym sposobem Wes Craven zafundował nam teorię remake'u. Gotowi?

Zacznijmy standardowo od fabuły. Od ostatniego spotkania z Sidney (Neve Campbell ) minęło 10 lat, w czasie których nasza bohaterka przeszła porządną przemianę wewnętrzną. Przestała uważać się za ofiarę, postanowiła dzielnie stawić czoła wszystkim złym rzeczom, które ją spotkały i to widać, gdy morderca znów zaczyna atakować, ale o tym za moment. W każdym razie w którąś tam rocznicę masakry w Woodsboro, Sidney wraca do rodzinnego miasteczka by promować swoją książkę (swoja drogą wybrała sobie termin), a gdy już się pojawia...no nie zgadniecie...pojawia się nowy Ghostface z nożem, którego używa by rozpłatać znajomych kuzynki Sidney, Jill. Właściwie to wszystko co musicie na chwilę obecną wiedzieć o fabule. 

No! Not again!
Remake w odniesieniu do filmów oznacza nową odsłonę oryginału. Nie wiem, jak wy, ale gdy ja słyszę o remake'u to nastawiam się na remake całkowity, czyli dokładnie ten sam film, w którym nie zachodzą żadne zmiany, poza obsadą i odświeżeniem. W 'Krzyku 4' tak na szczęście nie jest. To bardziej kontynuowanie głównej historii, która i tak przy każdym filmie zaczyna się na nowo by przebiegać mniej więcej tak samo. Chociaż ręczę, że czwarta część z pewnością was zaskoczy i to zarówno ciekawymi rozwiązaniami, jak i niezwykłym (nawet dla "Krzyku") balansowaniem na granicy parodii. 

Jednym z wyżej wspomnianych ciekawych rozwiązań jest osadzenie akcji we współczesnych realiach i uwydatnienie tego, jak od ostatnich wydarzeń, zmienił się świat. Wypożyczalnie video pokazane w pierwszej części "Krzyku" już z pewnością nie istnieją i wątpię by współcześni nastolatkowi oglądali kasety VHS (lub w ogóle wiedzieli co to jest). Teraz wszystko kręci się wokół social mediów i Youtube, nic więc dziwnego, że i nasz nowy Ghostface chętnie korzysta z nowoczesnej technologii, czy to do śledzenia i nękania swoich ofiar, jak i do nagrywania swoich krwawych poczynań. To interesujące rozwiązanie, które w pewien sposób idealnie pasuje do serii, bo czyż 'Krzyki' nie są jednym z najlepszych komentarzy do kultury i popkultury czasów, w których były kręcone? Uważam, że są i najpiękniejsze w tym jest, że nie jest to powiedziane wprost, lecz za pomocą licznych nawiązań, ale o tym już mówiliśmy przy okazji poprzednich tekstów o filmach z Ghostfacem w roli głównej.

Przejdźmy jednak do najważniejszego, czyli praw, którymi rządzi się remake i horror sam w sobie.  Bez Randy'ego, który tworzyłby dla nas uporządkowane zasady, pojawia się chaos. Niby nowe wcielenia maniaków filmowych tworzą jakąś tam teorię, jednak jest ona dość ogólna. Sami sprawdźcie: 'Jeśli to ma być nowa-nowa wersja to zabójca powinien filmować morderstwa. Filmujesz na żywo i zanim Cię złapią - puszczasz w cyberprzestrzeń. Twoja sztuka staje się nieśmiertelna jak Ty. (...) Tylko remake ma dziś szansę na realizacje. Wciąż istnieją reguły, ale zmienione. Zaskoczenie to już banał. Sekwencja początkowa musi rozwalać, całość ma przypominać teledysk, a jatki mają być ekstremalne. Widz zna już schemat oryginału, więc łamanie konwencji to nowy standard.' Do tego dochodzą również pojedyncze regułki, którymi rządzi się horror, jak na przykład przy scenie, gdy dwóch policjantów w radiowozie pilnuje domu Sidney, zastanawiając się który z nich zginąłby pierwszy, gdyby grali postacie filmowe -> ten, który idzie na patrol, czy ten, który czeka w radiowozie. Zgadniecie? 



Niemniej najważniejszą i zarazem moją ulubioną jest Pierwsza Zasada Remake'u: Nie wpieprzaj się w oryginał! Hollywoodzcy twórcy powinni wziąć tę zasadę do serca! Tak, chcę przez to powiedzieć, że 'Krzyk 4' nie umywa się do oryginalnej wersji i czasami wręcz boli to, co oni tam wyprawiają. Niemniej patrząc teraz, przez pryzmat nowego serialu od MTV (o nim napiszę innym razem) muszę przyznać, że nie jest najgorszy i doceniam niektóre rzeczy. Ponadto wolę obejrzeć po raz drugi najgorszą część 'Krzyku' od większości najnowszych horrorów. Fakt faktem, że to dlatego, że bardzo lubię, gdy na ekranie biega morderca w białej masce, czarnej pelerynie i nożem, a przy okazji mam słabość do slasherów. 

W każdym razie warto pochwalić obsadę. Już w pierwszych scenach (które są z 'Ciosu') widzimy aktorki z seriali młodzieżowych. W pierwszej parze jest Lucy Hale (Aria z 'Pretty Little Liars') i Shenea Grimes (Annie z '90210'), a w drugiej Anna Paquin (Sookie z 'True Blood') i Kristen Bell (Weronika z 'Veronica Mars'). W głównej obsadzie mamy oczywiście standardową trójkę: Neve Campbell jako Sidney, Courteney Cox jako Gale oraz David Arquette jako Dewey. Dołączyli do nich m.in. Emma Roberts jako Jill, Hayden Panettiere (znacie ją jako Claire z 'Herosów') jako Kirby, czy choćby Anthony Anderson. Innymi słowy dużo znajomych twarzy kręci nam się w tym filmie. Daje za to plusa!
Chyba każdy kto oglądał True Blood czekał na podobną scenę
Na koniec mała ciekawostka. Wiedzieliście, że 'Krzyk 4' miał być rozpoczęciem nowej trylogii? Planowano nakręcić 'Krzyk 5'. Nie wiem czy zaprzestanie prac na tym filmem to dobra wiadomość czy raczej zła. Rok temu napisałabym Wam, że mam mieszane uczucia, bo choć z każdym kolejnym 'Krzykiem' jest tylko gorzej (choć i tak wypada lepiej niż połowa horrorów) to naprawdę uwielbiam oglądać tą serię, a ile można oglądać te same filmy w kółko (jak się dowiem gdzie jest granica to dam Wam znać). Teraz, czyli w momencie, w którym MTV wyemitowało 2 pierwsze odcinki serialu 'Scream', luźno nawiązującego do oryginalnej serii horrorów, nie jestem już taka pewna czy chcę oglądać nową odsłonę 'Krzyków'. EHdk9CnFHmEk4N6TRgNg

Ps. Znacie dobry remake horroru?
Ps2. Jeśli oglądaliście serię 'Krzyków': Chcielibyście aby powstał 'Krzyk 5'.
Ps3. Widzieliście już serial?!

Urodzinowy list do Różowych Sałat

$
0
0
Gosiarella dla Różowych Sałat

[UWAGA: Ten tekst jest przeznaczony dla stałych czytelników bloga]
Drogie Różowe Sałaty,
Minęły 4 lata od momentu, w którym utworzyłam bloga 'W krainie stron'. Nie jestem jednak przekonana, czy potraktować to jako kolejne urodziny tego bloga, ponieważ wtedy powstał mój były internetowy domek, który skupiał się na książkach, a od tamtego momentu wiele się przecież zmieniło. Chociaż dalej czytam masę książek to ich recenzje pojawiają się niezwykle rzadko. Cała tematyka zmieniła się diametralnie, a może raczej rozszerzyła na szeroko pojętą popkulturę. Co jeszcze uległo zmianie? Adres, nazwa i ...geez... dla mnie to zupełnie inne miejsce, choć tworzone dalej przez Gosiarellę. Jak więc mogłabym świętować kolejne urodziny czegoś co jest już jedynie wspomnieniem? Uznajmy jednak ten dzień w kalendarzu za umowną datę narodzin Gosiarelli, a ten blog może świętować co najwyżej swoje pierwsze urodziny (no może rok z lekkim hakiem).

Z tej okazji wymyśliłam by dać Wam tekst o Was. Konkretnie o tym, jak Was postrzegam przez pryzmat treści, które tutaj czytanie, a także komentarzy, które zostawiacie. Niemniej mowa o Was wszystkich, nie tylko komentatorach (chociaż Ci wypracowali szczególne miejsce w moim małym różowym serduszku). Teoretycznie jestem narcyzem, więc docencie moje poświęcenie. Niesłychane by bloger poświęcał uwagę komuś innemu niż sobie, prawda? Wychodzi jednak na to, że bardzo często o Was mówię (a przynajmniej tak mówią mi znajomi, znajomi blogerzy i Gosiarellowy Chłopak), więc wypadałoby abyście w końcu dowiedzieli się jak Was obgaduję się Wami zachwycam. 

Często zaglądam na inne blogi i rozmawiam z innymi blogerami. Gdy słucham ich i obserwuje co czasami się dzieje, zaczynam zastanawiać się czy nie wybudowaliście mi jakiejś przytulnej bańki, w której zamknęliście mnie i pozwoliliście w spokoju sobie żyć, pisać i czerpać z tego radości. Nie rozumiecie o co chodzi, prawda? Chodzi o hejterów - zjawiska dla Gosiarelli totalnie abstrakcyjnego (na całe szczęście!). Przez 4 lata nie spotkałam się z ani jednym przejawem hejtu tutaj (ale jestem wyjątkową ignorantką). Wręcz przeciwnie! Piszecie wspaniałe, inteligentne komentarze, dyskutujecie i przedstawiacie swoje argumenty, dzięki czemu rozwijają się zdumiewające rozmowy, genialne wnioski, a przy tym nie brakuje absurdalnych tekstów, przez które ze śmiechu turlam się po pokoju. Dziękuję Wam za to! 

Najbliższe mojemu sercu są jednak teksty (czy to te w komentarzach, zamieszczane na innych blogach, w zeszłorocznej ankiecie, czy wysyłane mailowo), w których piszecie co sądzicie o Gosiarelli zarówno w ujęciu bloga, jak i tej złośliwej istotki, która go tworzy. Jasne, jestem narcyzem, więc oczywiście uwielbiam czytać pochwały pod swoim adresem, ale tu chodzi o coś więcej. Szczerość, dobroć i pozytywna energia, która płynie wirtualną drogą jest oszałamiająca i czasami wręcz wzruszająca. Każdy z tych wyjątkowych tekstów kopiuję do specjalnego pliku, który przeglądam, gdy dopada mnie dół i cichy głosik szepcze by porzucić bloga. Jesteście moją motywacją! Dziękuję Wam za to! 

Ta cudowna bańka, którą dla mnie stworzyliście sprawia, że zapominam, że ludzie mogą być z natury źli, tępi i złośliwi. Dlatego, gdy przez przypadek trafiam do miejsca w internetach, na których aż kipi od uwłaczających treści (które zmuszają mnie do pisania specjalnych apelów), przez które mój dziecinny idealizm zaczyna tupać nogami i ruszyć z widłami na misję ratowania świata, to nie potrafię zrozumieć jak mogą istnieć ludzie, którzy propagują negatywne treści (przy okazji wcisnę Wam link do tekstu o słowach, które zmieniają świat). Zwłaszcza, że przecież na co dzień piszę z osobami, które pochodzą z różnych zakątków Polski, mają różne doświadczenia i własne poglądy. Tak, mowa o Was, osobach, które codziennie utwierdzają mnie w przekonaniu, że ze światem wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nawet nie wiecie ile oszczędzacie mi stresu. Dziękuję Wam za to! 

W momencie, gdy mój mózg zaczyna porównywać Różowe Sałaty (swoją drogą jeśli nie pamiętacie skąd się wzięła oficjalna nazwa czytelników różowego bloga to możecie o tym przeczytać w najbardziej narcystycznym tekście na blogu) z pozostałymi użytkownikami internetu (okey, tylko tymi złymi, którym najchętniej palnęłabym w łeb dla dobra społecznego) dochodzę do zaskakująco pozytywnego wniosku: Jesteście przyszłością narodu! Jesteście przyszłością internetów! A także jesteście przyszłością świata (co się będziemy rozdrabniać)! I wiecie co? Gosiarella wcale nie żartuje. Ba! Nawet nie wplątuje w temat żadnej apokalipsy. Pasowałoby wyjaśnić jakim cudem doszłam do takich wniosków? 

Żyjemy w czasach nanosekundy, w których liczy się by wykorzystać każdą chwilę, a Wy wykorzystujecie część tych chwil na czytanie. W społeczeństwie, które odchodzi od słowa czytanego na rzecz obrazków i Youtube, jesteście wyjątkowi. Nie trzeba być geniuszem by zorientować się, że kontakt ze słowem pisanym są... no cóż, nie oszukujmy się... inteligentniejsi od reszty, choćby przez to, że tekst zmusza do myślenia, koncentracji, poszerza słownictwo i zakres wiedzy, a także zazwyczaj rozwija wyobraźnie. Samo to daje Wam niesamowitą przewagę nad innymi. W tym momencie zastanówmy się co czytacie na Różowym Blogu (nie wiem co czytacie innego). Oczywiście część tekstów stanowią opinię o tworach popkultury, które zazwyczaj stanowią ciekawostkę, jednak czytacie tutaj również o historii (przykładowy tekst), sposobach, w jakich największa fabryka bajek podbija świat (choćby dzięki True Story, które pokazują też przemiany społeczne i kulturalne, a przy tym zahaczają o historię), radach czego unikać by podbić świat (przykładowy tekst), pomysłów na to jak radzić sobie ze światem i jak go poprawić (ogólnikowe zestawienie), a także jak przetrwać w razie Zombie Apokalipsy (większość tutaj). Jeśli to Wam nie daje niezbędnej przewagi to pozostaje zdać się na Wasze cechy. 

Wierzcie mi, po pozostawionych tutaj komentarzach łatwo można uzyskać pewien obraz tego kim jesteście. Najchętniej omówiłabym Was indywidualnie, ale wtedy pisałabym ten tekst przez dobre pół roku i nie wyrobiłabym się z publikacją. Dlatego zbiorę te cechy, które posiadacie wszyscy, może tak być? 
Statystyczna Różowa Sałata jest wyjątkowo inteligentna, co widać zarówno po sposobie argumentacji swojej opinii, jak i po humorze. Jesteście oczytani, macie dużą wiedzę, łapiecie nawiązania do popkultury, jak i bieżących wydarzeń. Ba! Wyłapujecie również kontekst historyczny! Szczególnie dumna z Was jestem z powodu waszego dystansu do świata i siebie. Potraficie żartować, spojrzeć na problem z różnych perspektyw oraz wyróżniacie się ogromną dojrzałością, którą na całe szczęście nie przejawia się w nadętych tekstach, lecz poczuciu humoru (poziom master). Śmiem sądzić, że jesteście również bardzo dobrze zorganizowani, skoro w tak zagonionych czasach, znajdujecie chwilę by oddać się słodkiemu lenistwu przy spożywaniu tworów popkultury i Gosiarelli. Macie dobrą hierarchię wartości, jesteście asertywni, a przy tym rozbrajająco uroczy. Najważniejsze jednak jest to, że nie sposób Was nie kochać, a skoro zmusiliście do tego mnie, narcyza z zamarzniętym sercem, to z resztą świata pójdzie jeszcze łatwiej!

Chyba za bardzo się rozpisałam, więc lepiej skończę nim całkiem się rozkleję, a Was zanudzę. Dlatego szybko posumuję ostatnie słowa i dam Wam się cieszyć weekendem w spokoju. Dziękuję Wam za czas, który mi poświęcacie. Dziękuję za bańkę, którą stworzyliście abym nie musiała zmagać się z syfem tego internetów. Dziękuję za to, że uczynicie ten świat lepszym już przez samo istnienie. Cholera, jesteście świetni, a ten tekst przypomina wchodzenie w tyłek bez wazeliny. Nie przyzwyczajajcie się! Od poniedziałku znów będę się wyzłośliwiać. 
No to teraz zmykać podbijać świat! 
I niech moc Różowej Gosiarelli będzie z Wami!


Ps. Różowe Sałaty są fajne też przez to, że ogarniają serduszkowanie, zaklepywanie i masę innych cudów. 
Ps2. Gosiarella jako blog dalej się rozwija, niektóre tematy znikają ze stałej ramówki by zrobić miejsce nowym, a ja mam wrażenie, że czasami błądzę we mgle. Dlatego jeśli lubicie czytać o konkretnych tematach to dawajcie znać w komentarzach (najlepiej pod tekstami z waszej ulubionej tematyki), że o tym właśnie chcecie czytać, bo tylko tak jestem w stanie to wyłapać. Niestety supermoc czytania w myślach jeszcze się u Gosiarelli nie rozwinęła.
Ps3. Możecie też o tym napisać w nowej ankiecie (link), choć jak znam życie zrobi to tylko część z Was, więc Ps2 dalej obowiązuje. Zresztą ogólnie wypełnijcie ankietę, bo to bardzo pomaga przy tworzeniu planów blogowych. Z góry dzięki i buziaki mordy Wy moje!



Co powinieneś wiedzieć o The Walt Disney Company?

$
0
0

Słysząc Disney, zazwyczaj myślimy o tej wytwórni, w której mała myszka w czerwonych portkach od lat produkuje bajki, na których wychowywały się pokolenia dzieciaków na całym świecie. Zastanówcie się przez krótką chwilę co tak naprawdę wiecie o Disney'u? Znane bajki i Disneyland to automatyczne skojarzenia, ale za co jeszcze odpowiedzialna jest ten korporacyjny gigant?

Ciągle zaczytuję się w powieściach futurystycznych, dzięki czemu poznaje różne przewidywania autorów na przyszłość ludzkości i świata. Myśląc o rozmiarach The Walt Disney Company, przypomina mi się wizja wysnuta przez S. J. Kincaid w 'Insygnia. Wojny światów'. Jeśli jej nie czytaliście to wyjaśnię, że według niej w niedalekiej przyszłości, światem będą rządzić nie przywódcy krajów, lecz największe korporacje, ponieważ to one będą miały patenty, pieniądze i prawa autorskie do wszystkiego co nas otacza. Gdybym miała zgadywać, które ze współczesnych korporacji mogłoby się zaliczyć do elitarnego grona przyszłych władców świata to stawiałabym, że jednym z nich będzie właśnie firma chowająca się za tą małą, czarną myszką w czerwonych portkach. I wyjątkowo nie chodzi mi tylko o kasę, lecz również o ideologię i działania, ale po kolei. 

Zacznijmy od tego, że Disney jest największą korporacją mediową na świecie. Została założona 16 października 1926 roku przez Walta i Roya Disneyów (kiedyś opowiem Wam dlaczego znacie tylko Walta). Początki miała skromne, jednak obecnie rozrosła się do takich rozmiarów, że nie mogę dać Wam gwarancji czy czegoś nie ominę, zwłaszcza, że aktualnie w skład The Walt Disney Company wchodzą nie tylko wytwórnie filmowe, ale również parki rozrywki, strony internetowe, stacje telewizyjne, gry, czy rejsy statkami, a w dodatku działa niemal na całym świecie. 

Wspomniane wytwórnie filmowe działają pod szyldem Walt Disney Motion Pictures Group, a ich perełką jest najbardziej znany Walt Disney Pictures, czyli studio zajmujące się tworzeniem i dystrybucją filmów oraz bajek dla dzieci i młodzieży. Zawdzięczamy im np. "Czarownicę", czy "Piratów z Karaibów". Trochę może nam się to mylić z kolejną wytwórnią wchodzącą w skład WDMPG, która jest również najstarszym na świecie studiem animacyjnym, czyli Walt Disney Animation Studios. To miejsce, w którym rozpoczyna się magia tj. powstają bajki, które z takim entuzjazmem rozkładam na części pierwsze w True Story. Kolejną wytwórnią wchodzącą w jego skład jest Pixar, który również obsypuje nas animacjami, jednak z tą różnicą, że oni dają nam animacje komputerowe, jak "Toy Story", "WALL·E", czy najnowszy "W głowie się nie mieści", czyli te, którym jeszcze nie dobrałam się do tyłka w TS (kwestia czasu, bo już zbieram materiały). Disneynature produkuje filmy dokumentalne i przyrodnicze. Touchstone Pictures, Hollywood Pictures, Lucasfilm są wytwórniami filmowymi. DisneyToon Studios studiem animacji. Do tego dochodzi moje ukochane Marvel Studios, które zajmuje się produkcją filmów akcji i animowanych ekranizacji z Marvel Comics przez Marvel Entertainment. Wiecie co? Jestem dopiero w połowie wymieniania samych wytwórni, a już wydaje mi się, że prowadzę jakiś wyjątkowo nudny wykład, dlatego walnę tabelkę i przejdziemy dalej, ok? 


Firmy należące do Disneya
Te wszystkie marki należą do Walt Disney Studio Entertainment
Jedna z trzech główny (i jedna z dwóch moich ulubionych) amerykańskich stacji telewizyjnych  - ABC (czyli American Broadcasting Company) również wchodzi w skład The Walt Disney Company. Choć jako osoba nie mieszkająca w USA, jestem jedynie odbiorcą seriali emitowanych przez ABC to nie znaczy, że tylko tym się zajmują. Nie jestem fanką teorii spiskowych, ale trochę to niepojące, że Disney odpowiada również za programy informacyjne, publicystyczne, czy reality show.  

W każdym razie, ta sama firma, która stworzyła najbardziej popularną odsłonę Kopciuszka, Śnieżki czy Elsy, jest także odpowiedzialna za stworzenie ich alternatywnej historii w serialu "Once Upon a Time", wydanie soundtracków i tak dalej. Z jednej strony to strasznie fajne (przy czym strasznie to słowo klucz), że Disney tak zgrabnie bawi się księżniczkami, które wylansował. Daje im nową historię, nową twarz i charakter. Jednak z drugiej strony to smutne, że ma monopol na księżniczki i nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że za ich wizerunek odpowiada jedna marka. 

Przejdźmy jednak do Marvela, ponieważ superbohaterowie są dla mnie równie ważni. Na co dzień mało kto utożsamia takie postacie jak Iron Man, Hulk, Spiderman, czy Loki z korporacją Disneya, a przecież od końca sierpnia 2009 roku Ci bohaterowie należą do niego. Zresztą pal lico tę czwórkę! W końcu mają prawa do około 5 tysięcy komiksowych postaci. To nie wszystko. Poza Marvel Comics, w skład Marvel Entertainment wchodzą m.in. Marvel Studios (wytwórnia dzięki której możemy iść do kina na filmy z MCU np. Ant-mana, czy Avengersów), Marvel Animation (zajmuje się produkcją animacyjną), czy Marvel Toys (odpowiadają za zabawkową odsłonę naszych komiksowych ulubieńców). 

Wspomniałam na początku o tym, że wśród firm wykupionych przez The Walt Disney Company znajduje się Lucasfilm. Nie wiem czy wiecie, ale jest to firma założona przez George'a Lucasa (to nazwisko z pewnością obiło Wam się o uszy), który jest...chwila napięcia...twórcą "Gwiezdnych Wojen". Tak, one też należą już do Disneya. 
Można śmiało powiedzieć, że Disney ma prawa do znacznej części najbardziej rozpoznawalnych ikon popkultury, co zresztą potrafi świetnie wykorzystać. Słyszeliście o Disney Infinity? To gra stworzona przez Avalanche Software i wydana przez Disney Interactive Studios, wydana na PC oraz na konsole: Xbox 360, PlayStation 3, Wii, Wii U i Nintendo 3DS. Niby nic niezwykłego, gdyby kilka trików, przez które aż chce się ją mieć. By w nią zagrać musimy mieć specjalną stację dokującą, na której umieszcza się figurki, czyli postacie, jakimi chcemy sterować. Każda zakupiona figurka odblokowuje nową postać i uniwersum, z którego pochodzi.  Nie będę nawet próbować wymieniać postaci i uniwersów, bo jest ich zwyczajnie za dużo. Dlaczego? Ponieważ w Disney Infinity 3.0 są dostępni bohaterowie z filmów oraz bajek Disneya (i Pixara), komiksów Marvela i filmowej serii "Gwiezdnych Wojen". Ogólnie? Czad i genialne rozwiązanie, które z pewnością zapewni im spore zyski, bo kto nie chciałby biegać Jodą z Jasminą u boku lub Iron Manem bić kapitana Sparrowa? A przy okazji zbieranie uroczych figurek też jest całkiem fajne.
Postacie z gry Disney Infinity 3.0 tj. Disney, Marvel i Star Wars
Do jakiego geeka nie przemówią te 3 marki?

Zatrzymajmy się na moment by podsumować wnioski:
1. Disney powinien objąć patronat nad Gosiarellą, ponieważ wychodzi na to, że poświęcam mu większą część tekstów na blogu (bajki, księżniczki, superbohaterowie i seriale ABC), a o Facebooku nawet nie będę wspominać, bo zrobi mi się słabo.
2. The Walt Disney Company mogłaby zaspokaja potrzeby geeków (i nie tylko) na tak wiele sposobów (filmy, bajki, gry, księżniczkowe rzeczy, figurki, zabawki, seriale, programy telewizyjne, radio, rejsy statkiem, komiksy, superbohaterkie rzeczy, parki rozrywki), że mimo całej sympatii do konkurentów Disneya, musimy przyznać, że nie są oni nam specjalnie potrzebni. 
3. Grupą docelową Disneya są WSZYSCY. Zarówno dzieci, jak i dorośli. W każdym wieku, ponieważ oferowane przez niego filmy/produkty dzielą się na kategorie wiekowe, a raczej różne marki, które docierają do przedstawicieli poszczególnych grup. 

Ps. Wiedzieliście o tym wszystkim czy może jesteście choć odrobinę zaskoczeni. Dajcie znać, a jeśli część tych informacji jest dla Was nowością to pokuście się również o komentarz.
Ps2. Jakie inne firmy mogłyby kiedyś przejąć władzę nad światem?
Ps3. Jeśli tekst przypadnie Wam do gustu to postaram się go rozszerzyć, ponieważ powyższe to dopiero wierzchołek góry lodowej.


Idealnych facetów nie ma, a po co nam wadliwi?

$
0
0

Są mężczyźni, którzy zwyczajnie powinni być sami ze sobą albo w ogóle nie powinno ich być. Ich postawy, zachowania i postępowanie względem ukochanej kobiety sprawia, że mam ochotę mocno walnąć głową w ścianę (oczywiście nie swoją, tylko ich. Moja jest zbyt cenna i powinna stanowić dobro narodowe!). Jestem przekonana, że w prawdziwym życiu omijacie facetów opisanych poniżej. Zastanawia mnie jednak, dlaczego w takim razie są tak ciepło przyjmowanymi fikcyjnymi bohaterami (ponoć pozytywnymi)?

Oglądając filmy/seriale i czytając książki wciąż wściekam się, gdy widzę jacy mężczyźni są uważani za godnych uwielbienia. Wśród nich często znajdują się porywacze, którzy biją swoje ofiary, grożą im oraz znęcają się nad nimi psychicznie. W takim momentach zastanawiam się czy autorki książek naprawdę nie mają szacunku do kobiet czy zwyczajnie są masochistkami. Nie wierzycie? Oto kilka przykładów: 

1. W książce Abigail Gibbs  "Mroczna Bohaterka: Kolacja z wampirem', główna bohaterka zostaje porwana, przetrzymywana wbrew woli, poniżana, wyśmiewana, bita i poniewierana. Pewnie myślicie, że to mocny horror, thriller lub dramat? Nic z tych rzeczy, książka jest romansem (paranormalnym, ale romansem). Innymi słowy, ofiara zakochuje się w swoim okrutnym kacie i nie dość, że autorka wcale nie wspomina o syndromie sztokholmskim to w dodatku znaczna część czytelniczek tej pseudo-książki jest zakochana i mocno kibicuje tej chorej parze. WTF?!
2. Innym przykładem może być nieco lepsza od poprzedniej powieść Lynn Raven - "Pocałunek Kier". Niemniej główna postać kobieca także zakochuje się w facecie, który ją porwał, poniżał, spętał, groził i niejednokrotnie uderzył. Reakcja czytelniczek taka sama, o syndromie sztokholmskim też nie wspominają. Czy tylko ja zgłosiłabym sprawę na policję i cieszyła się, gdy oprawca będzie gnił za kratkami? Really?!
3. A skoro o syndromie sztokholmskim mowa to czuję się w obowiązku dorzucić także najbardziej znany przykład miłości do bestii, która grozi i porywa, czyli bajkę o "Pięknej i Bestii".  
Czy oni Wam przypominają zakochanych? Czy tak chcielibyście rozpocząć swoje związki?
Podobnych przykładów jest cała masa, ale nie ma sensu o wymieniać wszystkich. W każdym razie możecie mnie nazwać dziwną, ale nie mam szacunku do ludzi, którzy nie szanują ani mnie ani innych ludzi. W dodatku gardzę przemocą wobec kobiet. Ba! Każdą formą przemocy (poza przemocą wobec zombie - taka jest jak najbardziej wskazana!). Co więcej uważam, że promowanie  (a czym innym jest opisywanie ich w książkach i wciskanie czytelnikom jako romanse?) związków miłosnych, które powstały na bazie przemocy jest po prostu chore. To nie jest miłość, to jest choroba. Może niektóre z zamieszczonych na blogu tekstów nie są specjalnie poprawne politycznie, czy akceptowalne społecznie, ale nawet ja mam na tyle rozsądku by uznać promowanie postawy 'pobij mnie, a zdobędziesz moje serce' za cholernie szkodliwą. Także... nim poniosło mnie wzburzenie, chciałam napisać, że idealny facet nie bije, nie poniża, nie znęca się psychicznie, nie prześladuje, ani nie porywa. Moje drogie, takich facetów unikamy! Niby to takie oczywiste, a jednak nie bardzo.

Powyższe przykłady są dosyć skrajne, więc przejdźmy do bardziej ogólnych. Unikajmy tchórzy! Lepiej zawczasu to sprostuje: mężczyzna ma prawo się bać w takim samym stopniu jak kobieta. Strach bywa dobry. Do tchórzy nie zaliczam postaci takich jak Rumpelstilskin z "Once Upon a Time", który zdezerterował z pola walki, gdy dowiedział się, że na 100% nazajutrz zginie i nigdy nie zobaczy swojego nowo narodzonego syna. Nie, takie zachowanie jest ludzkie. Do tchórzy zaliczam za to facetów, którzy uciekają od odpowiedzialności za swoją rodzinę. W serialu "Persons Unknown" jednym z pozytywnych bohaterów jest Mark Renbe (Gerald Kyd), a raczej Mark Cooper, który opuścił swoją żonę (osobę, która go kochała, spełniała wszystkie kaprysy i utrzymywała by ten mógł w spokoju pisać powieść), gdy tylko dowiedział się, że zaszła w ciążę. Ba! On nawet zmienił nazwisko by nie mogła go odnaleźć. I tak zostawił ukochaną z dzieckiem, długami i złamanym sercem. Niech mi ktoś wyjaśni dlaczego ten obślizgły typ nie jest negatywnym bohaterem.
Damon Salvatore: Niby psychol, który wcina ludzi, ale ukochanej Elence dałby gwiazdkę z nieba.
[Wrzucenie Damona nic nie wnosi do tekstu, ale jest fajnie]
W tworach popkulturalnych jest mnóstwo fikcyjnych mężczyzn, którzy źle traktują kobiety i nie są przedstawiani jako typy spod ciemnej gwiazdy, lecz całkiem fajne ciacha, w których bohaterki po prostu muszą się zakochać, a odbiorca mocno im kibicować. Na jaką cholerę właśnie Ci faceci, najbardziej oddaleni od ideału, są stawiani na piedestał? Osobiście postrzegam ich jako egzemplarze wadliwe, wręcz dysfunkcyjne, dlatego nie miałabym nic przeciwko ich utylizacji. Mężczyźni mogą mieć wady (wręcz muszą, bo inaczej miałabym kompleksy), ale nie takie. A jeśli już to błagam Was drodzy twórcy, staracie się nie promować takich wzorców jako właściwe, bo robicie masę szkody. To, że coś się może dobrze sprzedać nie oznacza, że nie krzywdzicie właśnie świata (mnie na pewno krzywdzicie). Robicie krecią robotę wszystkim inicjatywom społecznym takim jak "Stop przemocy wobec kobiet". 

Ps. Dajcie znać jakie macie zdanie na ten temat.
Ps2. Pierwotnym planem miał być wpis o tym, jaki powinien być idealny mężczyzna, ale w trakcie pisania stwierdziłam, że lepiej to usunąć, bo nie masz szans bym się z tego wybroniła. Może kiedyś zrobię drugie podejście do tematu.

Wszystko co chcielibyście wiedzieć o Funko POP!

$
0
0
Gosiarella opinia o figurkach Funko POP!

Od czasu, gdy opublikowałam wpis "Gracze z Gry o tron w wersji Pop!", co jakiś czas pytacie mnie, gdzie można takie cuda kupić. Do tego na Instagramie od czasu do czasu wrzucam swoich vinylowych przyjaciół, więc zbrodnią byłoby w dalszym ciągu drażnić Was widokiem najbardziej uroczych figurek na świecie, jednocześnie nie podając namiarów na sklep, ani nie zdradzać żadnych informacji na ich temat. Am I right or am I right?! Dlatego dziś dowiecie się wszystkiego co powinniście wiedzieć o Funko POP!

Muszę Was jednak lojalnie ostrzec: ten wpis sprawi, że wydacie sporo kasy. Skąd to wiem? Po pierwsze dlatego, że sama wyjmuję portfel i rzucam w ekran pieniędzmi za każdym razem, gdy widzę te małe cuda (TEN WPIS NIE JEST SPONSOROWANY! Choć zdecydowanie powinien!), a po drugie wiem to, bo co jakiś czas dostaję od Was zdjęcia figurek, które przeze mnie kupiliście. Czujecie się ostrzeżeni? Możemy zaczynać? Dobrze.
Gdzie kupić figurki Funko POP!
Część dostępny Funko POP! z linii Disneya
Udało mi się zgarnąć Maleficent oraz Śnieżkę z krasnalem, zresztą na pierwszym zdjęciu widać moje.
Firma Funko produkuje licencjonowane zabawki, które przedstawiają ikony popkultury. Chociaż jeśli mam być dokładna to wśród figurek znajdziecie nie tylko ikony, ale większość popularnych obecnie postaci z filmów, seriali, gier, a nawet sportowców. W tym  m.in. postacie z bajek Disneya, bohaterów "Gry o tron", "The Walking Dead", "Supernatural", "Harrego Pottera", "American horror story", "Orphan Black", czy superbohaterów od Marvela i DC. Jest ich cała masa! Wszystkie do tej pory wypuszczone egzemplarze możecie znaleźć na amerykańskiej stronie Funko

Seria POP! jest najbardziej popularna i osobiście lubię ją najbardziej, choć ciężko wyjaśnić co w niej tak uroczego, a przynajmniej samymi słowami mi to nie wyjdzie, dlatego cieszę się, że mogę się wspomagać zdjęciami. 
Figurki POP! są wykonane z vinylu i mają różne wielkości. Najczęściej spotykane mają około 10 cm wysokości i przystępną cenę (mniej więcej 50 zł, choć to zależy od sklepu), jednak są dostępne również większe, mniejsze, zestawy i breloczki
Sklep Funko
To jedynie namiastka z oferowanych figurek POP!
W Polsce nie udało mi się zlokalizować stacjonarnego sklepu z tymi figurkami. Jedyną opcją są zakupy internetowe. Najbardziej oczywistym rozwiązanie wydaje się być Allegro, bo niby zawsze jest wybór i jest tanio. Bzdura! W przypadku Funko POP! Allegro nie daje rezultatu. Ceny są wyższe niż w innych sklepach, dlatego polecam się zapoznać z poniższymi linkami. 

Przede wszystkim Ceneo (ustawiłam Wam odpowiednio link by pokazywał dostępne figurki), gdzie ceny zaczynają się od 44,90 zł, czyli aktualnie najtaniej. Dodatkowo na stronie wybranego sklepu możecie znaleźć coś jeszcze, co przypadnie Wam do gustu. 

Po drugie Dystrykt Zero (link ponownie ustawiony na produkty Funko). Ceny trochę wyższe, zwłaszcza za figurki z nowszych kolekcji, ale dodatkowo znajdziecie mniejsze figurki i breloczki. 

Po trzecie Aliens Group, które również ma nieco wyższe ceny, ale bogatą ofertę zarówno pod względem wielkości, jak i postaci. 
Tak wygląda wersja breloczków 
Aha! Jeszcze jedno! Figurki POP! mogą mieć różne wcielenia jednej postaci np. jest wiele wcieleń Supermana, Batmana, Harley Quinn czy Kapitana Ameryki. Tak samo działa w sytuacji, gdy bohaterowi coś się dzieje np. dostaje widelcem w oko lub zmienia się w zombie, dzięki czemu mamy możliwość kupienia wersji przed lub po albo obu. Nie wiem jak Wy, ale ja lubię mieć wybór. 

Ps. Jeśli kiedyś wpadniecie na genialny pomysł rzucania w Gosiarellę prezentami to niech to będzie Funko POP! Niby trochę zaboli, jeśli za mocno rzucicie, ale postaram się nie krzyczeć. 
Ps2. Które postacie podobają się Wam najbardziej?
Ps3. Jeśli kupicie to koniecznie się pochwalcie wrzucając zdjęcie tu lub na maila!

W kupie siła!, czyli kompletujemy drużynę

$
0
0
Drużyna na zombie apokalipsę
[Wykład gościnny - głos oddany Iarze]

Wszyscy zapewne wiecie, że wojen nie wygrywa się pojedynczo. Przetrwanie również zależy od tego jak zgrana jest grupa, której jesteście częścią. Samotny człowiek naprzeciw stada zombie? Mówi Wam to coś? Mnie tak, zombiakom również. Przystawka. Właśnie dlatego w razie Z-Apokalipsy musicie zapomnieć o indywidualności. Nawet najlepsi z Was z certyfikatem ukończenia prestiżowej szkoły Różowej Akademii Zombie Hunterów nie przetrwa w pojedynkę. Zapamiętajcie: potrzebujecie drużyny, zgranej, twardej i niepokonanej. Wściekły tłum z widłami może się nie sprawdzić, dlatego dziś dowiecie się, jakich osobowości musicie szukać, by Wasza drużyna miała szanse na przetrwanie. By była najlepsza.

Po pierwsze: każda grupa ma przywódcę. Czyli Was. Dla komfortu i bezpieczeństwa własnego nie łączcie się w grupy, w których byłby więcej niż jeden absolwent Zombie Hunterów, ponieważ wtedy mogą narodzić się między Wami spięcia. Nie, to Ty masz być szefem i Ty masz zgromadzić swoją małą armię, którą poprowadzisz przeciwko stadu zombie. Będziesz podejmować decyzje i dbać o bezpieczeństwo tych, którzy Ci podlegają. Możesz też pokusić się o większe ambicje i spróbować zbawić świat, ale uprzedzam, nie tacy jak Ty już próbowali. Czy zatem jesteś typem przywódcy? Masz charyzmę i niezbędną wiedzę, umiesz poprowadzić innych? Jeśli tak, oto Twoje miejsce. Jeśli nie – zmień to lub daj się pożreć. Inni z chęcią zajmą Twoje miejsce. Nie daj się, Zombie Hunterze! Prowadź!

Najłatwiejsze już za nami, przekonałeś samego siebie. Czas na ekipę, która nie zawiedzie. Wiedz zatem, że potrzebujesz broni i kogoś kto potrafi się nią obsługiwać (Gosiarella ma nadzieję, że byliście obecni na pierwszym wykładzie z wyboru broni). Nie możesz robić wszystkiego sam, nie? Nie musisz też być we wszystkim najlepszy, choć pewnie by wypadało. Jednak, jeśli czegoś nie umiesz, znajdź kogoś, kto umie. Proste, prawda?

Oto więc punkt drugi na naszej liście: Strzelec wyborowy. Taka osoba okaże się niezbędna, kiedy będziecie musieli oczyścić sobie drogę, którą zagrodziły Wam żywe trupy. Jesteście otoczeni? Utknęliście w opuszczonym budynku, a prowiant się Wam kończy? Zza rogu wypada gromadka zgniłków? Żaden problem, dajcie swojemu strzelcowi dostateczną ilość naboi, a poradzi sobie ze wszystkimi. Tylko koniecznie pamiętajcie o zapasie naboi!

Po trzecie: Mózgowiec, bez niego ani rusz, kochani. To on bez problemu włamie się do rządowego systemu i wpuści Was w zabronione tereny, namierzy największe skupiska ludzi, podłączy się do kamer i dowie się, z której strony nadejdą zombie. To on zdobędzie dla Was każdą informację, jaka będzie potrzebna. Zhakuje wojskowe zabezpieczenia i ukradnie różowy czołg, którym Wasz wyborowy strzelec, którego macie już w drużynie, będzie mógł pozbywać się całych skupisk zombiaków na jednym strzałem. Wreszcie, to właśnie Mózgowiec ma największe szanse na odkrycie szczepionki na zombizm i to on może uczynić Was zombijnym bóstwem! Dlatego nie zapomnijcie o Mózgowcach, to naprawdę doskonali kandydaci do Z-drużyny!

Po czwarte: Zombijne nemezis, czyli ktoś kogo niekoniecznie musicie szukać, lecz przypatoczy się do każdej walczącej ze zgniłkami drużyny. Zombiaki zjadły mu mamę, dziewczynę, dziecko albo chomika. Ewentualnie tylko nadgryzły przez co mama, dziewczyna, dziecko, chomik zmutowało i próbowało zabić naszego nemezis, a ten w wielkiej rozpaczy musiał strzelić im w łeb. Trudno, w czasie Z-Apokalipsy tak bywa, ale naszemu bohaterowi siada psychika i postanawia, że zemści się i zmiecie wszystkie zgniłki. Ma broń, ma determinację i ma świra. To on pierwszy rzuci się do walki, to on rozłupie zombiakową czaszkę gołymi rękami, on zmotywuje resztę do działania, będzie Waszym czarnym koniem, a w razie niepowodzenia, to jego najpierw zjedzą zombie, a Ty i Twoja drużyna będziecie mieli czas, by salwować się ucieczką.

Po piąte: Blondynka. Tak wiem, właśnie zastanawiacie się po co Wam Blondynka w bitwie z zombiakami. Ano po to, by Was rozbawić, byście mogli się pośmiać, kiedy chłodną nocą utknęliście w opuszczonym budynku i macie przerwę od zabijania zombiaków. To Wasz oficjalny argument, by ją zgarnąć. Nieoficjalnie każdy z Was pewnie już się domyśla, że nasza Blondynka będzie pierwszą osobą, której podstawicie nogę, by zombiaki miały na kogo się rzucić, kiedy Wy będziecie uciekać.

Po szóste: Rajdowiec, czyli ktoś, kto odpali silnik każdego pojazdu, nieważne czy będzie to volvo, tir czy może wózek widłowy. To on z zawrotną prędkością przewiezie Was z miejsca A do miejsca B, nim zombie chociażby ruszą w Waszą stronę. To on poprowadzi różowy czołg i każdy inny opancerzony pojazd, kiedy będziecie nacierać na gromadę zgniłków, albo będziecie musieli wyłamać drzwi do Biedronki, bo mają promocję na konserwy w puszcze i naboje. Rajdowca możecie wykorzystać także w połączenie ze Strzelcem, takiemu duetowi nie podoła żaden umarlak!

Po siódme: Uzdrowiciel, tak tak, wcale nie mniej ważny, bo przecież podczas Apokalipsy panują spartańskie warunki, pewnie nieraz będziecie ranni, a każda rana to dodatkowe zagrożenie złapania zombijnego wirusa. Każde kichnięcie może poinformować wroga o Waszym położeniu, a wreszcie jeśli złapiecie kaca po opijaniu udanej potyczki, ktoś będzie musiał się Wami zająć. To on pierwszy stwierdzi, czy złapaliście wirusa i czy trzeba się Was pozbyć, nim zjecie resztę drużyny. Pamiętajcie, by każde zadanie uzdrowiciela kontrolował Mózgowiec, on i tak wie wszystko lepiej, choć nie ma doświadczenia.

Po ósme: Zwiadowca wymiennie szpieg. Ktoś kto umie się cicho poruszać, przemknąć obok zombie niezauważony i poinformować Was o ich położeniu. Nie wszędzie znajdzie się kamera, którą będzie mógł wykorzystać Wasz Mózgowiec, zwiadowca natomiast nie zawiedzie niezależnie od dostaw prądu. To on zakradnie się do innej drużyny, by szabrować ich zapasy i dostarczyć Wam nową broń, naboje, pożywienie, ładną błyskotkę, którą zawsze chcieliście mieć. To on zna teren jak własną kieszeń, wie który schodek skrzypi, a pod którą kępą trawy zieje wielka dziura. On poprowadzi Was przez niezbadane tereny.

Po dziewiąte: Nekromanta, czyli jaki ktoś, kogo słuchają się umarli. Wykwalifikowany nekromanta potrafi wskrzeszać trupy, a także je odsyłać. Umarli nie mają przed nim żadnych tajemnic. Dlatego upewnijcie się czy Z-Apokalipsa nie jest wynikiem działań wkurzonego nekromanty, który chciał zabić Waszemu Nemezis chomika. Ktoś władający zgniłkami byłby niezastąpiony w Waszej drużynie, jednak wielu z nich działa tylko pod wpływem napojów wyskokowych i podszeptów szatana. Swojego własnego nekromanty szukajcie na czarnych mszach i koncertach heavy metalowych. Przyda się bez względu na to czy naprawdę panuje nad trupami czy to tylko bajdurzenie napitego satanisty. Jeśli naprawdę jest nekromantą – jesteście ocaleni. Jeśli zmyślał – wykorzystajcie go jak Blondynkę.

Po dziesiąte: Żul spod monopolowego. Pozwólcie, że przedstawię Wam pana Zdzicha, model uniwersalny, człowiek renesansu, chciałoby się rzec. Profesjonalny Żul za pięć złotych jest w stanie zbudować prom kosmiczny. Dajcie mu dychę i pomyślcie, co może zrobić z zombiakami! Pana Zdzicha i jego kolegów po fachu szukajcie pod każdym monopolowym.


[Źródło]
Po jedenaste: Chuck Norris! A że kopnie z półobrotu, rozwali przeszkadzającą Wam ścianę gołą pięścią, będzie Waszym celebrytą, a co najważniejsze, nie boi się ugryzienia zombie! Tylko Chuck Norris ugryziony przez zombie nie przemienia się w żądnego mózgów zgniłka, nie! To zombie zmienia się w Chucka Norrisa! Dobra metoda, by zażegnać Z-Apokalipsę. Zanim jednak poprosicie Chucka o pomoc zastanówcie się czy jesteście gotowi na Chuck-Apokalipsę.

Oto Twoja drużyna, dzielny padawanie... tfu, Zombie Hunterze. Prowadź ją mądrze, a żadne zagrożenie nie będzie Ci straszne. W razie czego, dzwoń po specjalistów.
~~~~


Dzisiejszy wykład Różowej Akademii Zombie Hunterów został przeprowadzony przez profesor nauk zombiologicznych, Iarę. Piszcie w komentarzach co Wam przyjdzie do głowy, w tym dodatkowe pytania, bo jestem przekonana, że nasza zawsze czujna pani profesor gdzieś się czai.W między czasie możecie sobie zapisać adres jej nowego bloga, bo jestem przekonana, że gdy "Koniec Internetu" ruszy to będzie
 hucznie!

Klopsiki, hamburgery, truskawki i uroczy absurd atakują!

$
0
0

Od razu ostrzegam, że jestem na bajkowym haju, więc ten tekst nie będzie ani poważny, ani rzeczowy. Słyszeliście kiedyś o bajce "Klopsik i inne zjawiska pogodowe"? Na pewno i jeśli jej nie obejrzeliście to założę się, że z tego samego powodu, dla którego i ja przez długi czas ją omijałam, czyli nazwę. Geez... serio, klopsiki? To miało kogoś zachęcić? Dlatego zapomnijcie o tej nazwie, bo klopsów tam prawie nie ma. Już szybciej cheeseburgery. Zresztą nie ważne. Ważne jest to, że ta bajka jest tak uroczo poryta, że a) zakochałam się w niej totalnie i b) od razu obejrzałam kontynuacje, czyli "Klopsiki kontratakują", dlatego machnę Wam tekst o obu, bo dla mnie to jedna bajka, która trwa 3 godziny.

Zacznijmy od pomysłu. "Klopsiki i inne zjawiska pogodowe" zaczynają się od przedstawienia nam małego Flinta Lockwooda, który pragnie zostać docenianym naukowcem. Nasz mały mózgowiec wyrasta na genialnego naukowca, jednak totalnie ześwirowanego, delikatnie zakompleksionego, lekko ciapowatego i na bank z ADHD, czyli mieszanka idealna. Niestety większość jego wynalazków stanowi zagrożenie dla zdrowia i życia wszystkich mieszkających z nim na wyspie. W końcu konstruuje maszynę, której zadaniem jest przemiana wody w jedzenie (aż ciarki mnie przeszły, gdy pomyślałam jak to może się skończyć). Maszyna wymknęła się spod kontroli i poszybowała w niebo by w spokoju zasysać sobie chmurki i przetwarzać je w jedzenie. DESZCZ CHEESEBURGERÓW! Czemu tylko ja piszczę? Piszcie ze mną! Nie? No dobra, to wyobraźcie sobie, że macie urodziny i ktoś specjalnie dla Was zamawia lodową krainę - lody wszystkich smaków spadają z nieba i przykrywają Waszą okolicę, a Wy możecie ulepić lodowego bałwana i zjeść lodowego bałwana! Możecie urządzić bitwę na śnieżki z lodów waniliowych (zresztą każdych byle nie czekoladowych, bo one są podejrzane, gdy leżą na ulicy). No tak, teraz to piszczycie! 
See the rainbow! Taste the rainbow!
W każdym razie sprawa oczywiście odrobinę się komplikuje i nasz bohater musi wszystko naprawić, gdy mu się to udaje mamy koniec. Tam gdzie pierwsza część się kończy - tam druga się zaczyna. Jedzeniowy bałagan ktoś musi posprzątać (staram się niespoilerować), podejmuje się tego grupa naukowców, a w tym czasie mieszkańcy zostają przesiedleni. Po pół roku naukowiec naczelny wysyła Flinta z powrotem na wyspę by znalazł swoją maszynę, bo tworzy zmutowane jedzenie, które jest wielkie, żywe i z pewnością bardzo wrogo nastawione... wiecie cheeseburger pająk to niepokojąca mieszanka. Niby trochę lepiej niż normalny pająk, ale dalej źle. 

Obie części są fajne na swój sposób. Pierwsza zachwyca jedzeniem spadającym z nieba, przez co sprawia, że człowiek robi się głodny (ten cheeseburger za mną łaził!). Była zabawna, pokręcona i pomysłowa, jednak odrobinę irytowała, bo ciągle się zastanawiałam jakim cudem to jedzenie im nie gnije oraz dlaczego tych resztek zza tamy nie oddadzą uboższym krajom, w którym ludzie faktycznie głodują. No tak - to bajka, a bajki tak nie działają. Mają bawić, a nie przypominać, że na świecie nie jest wcale tak fajnie. 
Chcę taką truskawkę! Przecież to chodzące serduszko z wielkimi oczkami <3
Druga część to już totalny odlot. Wyobraźnia poniosła twórców hen hen daleko, a ja podążyłam za nimi i bawiłam się znakomicie. Widziałam wściekłego Tacozaura w wersji Max, ogórki jedzące szprotki, urocze pianki z buziami, arbuzo-słonie i najsłodszą truskawkę świata, która notabene jest Poziomkiem! Zakochałam się w świecie, w którym jedzenie ma oczy, żyje i ogólnie jest zbyt słodkie by je zjeść (wegetarianie mają przesrane). Zakochałam się w tym pomyśle i zakochałam się w wykonaniu. To jedyna kontynuacja bajki (jaka przychodzi mi teraz do głowy), która jest lepsza od pierwszej części. Jeśli będziecie ją oglądać to koniecznie obejrzycie także sceny po napisach, bo są jeszcze bardziej poryte niż sama bajka. To już nawet nie jest zabawne to jest uroczo absurdalne! 
Tak wyglądałam oglądając tę bajkę!
Poza fabułą, jedzeniem i właściwie wszystkim, szokowało mnie, że to nie jest bajka  od Pixara. Z pewnością zauważyliście, że każda wytwórnia ma swój własny styl (wystarczy spojrzeć na np. Disneya) i te dwa tytuły ze swoimi szalonymi wstawkami i biegającym telewizorem tak bardzo pasuje mi do Pixara, a w Teorii Pixara sprawdziłyby się znakomicie! Klopsiki są bardziej Pixarowskie niż wszystkie bajki od Pixara razem wzięte. 

Jak już pewnie zauważyliście bajka podbiła moje serce (i soundtrack cudowny!) i z miejsca trafiła na moje TOP3 ulubionych animacji. Sony Pictures Animation z Codym Cameronem i Krisem Pearnem na czele spisali się znakomicie! Oczywiście, jeśli nie macie zwichrowanej psychiki to istniej obawa, że ten film Was przerośnie i wcale nie będzie śmieszył. Z drugiej strony akurat Wam to grozić nie powinno, skoro na co dzień czytacie Różowy Blog o bajkach i zombiakach. 

Ps. Jestem na bajkowym haju, więc a) przez jakiś czas teksty o nowo oglądniętych bajkach będą przeważać i b) możecie mi polecać tytuły, bo wbrew pozorom mam duże braki w animacjach, które nie są Disneya ani Pixara. 
Ps2. Gdybyście mieli zamówić jedzeniowy deszcz to z czego by się składał? Ja zacznę - Wata cukrowa!
Ps3. Jeśli chcecie więcej fanienia Klopsików to polubcie Gosiarellę na FB!

Minionki w pigułce

$
0
0
Jak oglądać Minionki

Zorientowałam się, że do tej pory nie napisałam jeszcze nic o przerośniętych, żółtych Tic-Tacach, powszechnie znanych jako Minionki. Jeśli jeszcze ich nie oglądaliście i nie wiecie z jakiej bajki są Minionki albo w jakiej kolejności je oglądać to ten tekst z pewnością Wam się przyda. 


W jakiej kolejności oglądać Minionki?

Można chronologicznie lub z sensem. Chronologicznie wygląda to tak: 
☛ Jak ukraść księżyc (2010)
☛ Minionki rozrabiają (2013)
☛ Minionki (2015)

Specjalnej różnicy to Wam nie zrobi, ale proponuję oglądać przygody Minionków tak by miały ręce i nogi, czyli zacząć od najnowszej animacji "Minionki"(2015), w której twórcy wyjaśniają nam skąd się wzięły Minionki, kim są, co lubią, czego potrzebują, jak wyglądała ich historia i przede wszystkim dlaczego służą Gru. Innymi słowy zacznijcie od bajki, która faktycznie jest o Minionkach! Później w spokoju możecie obejrzeć "Jak ukraść księżyc" i jego kontynuacje "Minionki rozrabiają". Akcja tych dwóch animacji skupia się głównie na przygodach Gru, złoczyńcy, który chce ukraść księżyc. I choć ma tajną, podziemną bazę wypełnioną żółtymi, psotnymi pomagierami to do wykonania planu potrzebuje trzech, małych dziewczynek. "Minionki rozrabiają" jest bezpośrednią kontynuacją, która również skupia się w większej mierze na Gru, niż na Minionkach, choć tym razem jest ich trochę więcej i są bardziej złowieszcze!
Podsumowując, w poniżej kolejności należy oglądać bajki z Minionkami by miały sens:

☛ Minionki (2015)
☛ Jak ukraść księżyc (2010)
☛ Minionki rozrabiają (2013)



Czy na pewno chcesz poznać Minionki? 

Minionki są bardzo niebezpieczne! Są słodkie, urocze, zabawne, a człowiek może zarazić się Minionkomanią przez samo obserwowanie tych stworzeń! Na szczęście Gosiarella okazała się odporna i jeszcze jakimś cudem totalnie się od nich nie uzależniła, jednak patrząc po reakcji znajomych i otoczenia, wirus rozprzestrzenia się w zaskakującym tempie i ogromną siłą rażenia. Minionkowe balony latają wokół, Minionkowe Tic-tacki sypią się tu i tak, a gdzieś tam planowane jest Minionkowe wesele. A ja od czasu do czasu krzyczę sobie jedynie "BAAANAAANAAA". 

Drogi czytelniku, tak mniej więcej wygląda świat, który poznał Minionki. Jesteś pewny, że chcesz być jego częścią? Ja z pewnością nie chciałam być z niego wykluczona. Niemniej jeśli mam być całkiem szczera Minionki bardziej mnie bawią, gdy są tłem, krótkimi przerywnikami właściwej akcji, jak to miało miejsce w "Jak ukraść księżyc" i "Minionki rozrabiają".

Ps. A czy Ty ześwirowałeś już na punkcie Minionków?

Czytelnictwo w Polsce a kultura czytania

$
0
0
Poziom czytelnictwa

O poziomie czytelnictwa w Polsce pisałam już w 2013 roku. Od tamtej pory wiele się nie zmieniło w statystykach, dalej czytamy mało, choć jest odrobinę lepiej. Zmieniło się za to moje podejście, ale zacznijmy od cyferek. W 2014 roku przeczytanie co najmniej jednej książki w ciągu roku zadeklarowało 41,7% respondentów (według badania Biblioteki Narodowej), czyli uproszczając czterech na dziesięciu statystycznych Polaków przeczytała w ubiegłym roku książkę. Nie wiem, jak dla Was, ale jak dla mnie to całkiem niezły wynik. Czemu moim zdaniem to całkiem dobry wynik? Pozwólcie, że wyjaśnię to owijając w bawełnę, okey?

Możliwe, że wiecie, że Gosiarella na samym początku i przez ponad 2,5 roku tworzyła bloga stricte książkowego. Nie było bajek, nie było zombie, nie było filmów, seriali, ani popkulturalnych przemyśleń. Były tylko książki. Dzięki temu poznałam całą masę osób z książkowej blogosfery i wiecie co? Oni czytają dużo książek. Jedna na tydzień (czyli min. 52 książki na rok) to średni wynik. Obracając się wśród takich ludzi można z łatwością zapomnieć o ludziach, którzy nie czytają, a przecież to oni stanowią większość. Moi przyjaciele (Ci niezwiązani z blogosferą) nie są molami książkowymi. Jasne, większość z nich przeczyta w ciągu roku plus minus dziesięć książek, a część z nich od zakończenia edukacji nie tknęła ani jednej. Nie uważam by byli przez to gorsi lub lepsi. Zwyczajnie tego nie robią i już. Mimo wszystko wśród moich najbliższych znajomych panuje przekonanie, że książki nie gryzą, a nawet dają się pogłaskać. Z tymi dalszymi sytuacja wygląda inaczej. Gdy przychodzą i widzą moje książki, wybałuszają oczy i zadają dwa nieustannie powtarzające się pytania 1) "Przeczytałaś WSZYSTKIE?!" oraz 2) "Ależejak... dla przyjemności?!" Standardowo należy później pacnąć takiego w głowę by otrząsnął się z szoku. Nawet w tej chwili nie żartuje. Tak jest i przyzwyczaiłam się do tego. 

Ale pal licho ludzi do 30 roku życia, bo w tej grupie czytających jest całkiem sporo. Im starszy jest znajomy tym większe prawdopodobieństwo, że do książki będzie podchodził z kijem. Przykładowo ostatnio spotkałam kolegę mojego starszego brata, który powiedział mi, że napisałam ciekawy tekst na blogu i zaczął się nim zachwycać, a ja zamiast standardowego samozachwytu i taplaniu się w narcyzmie, nie mogłam wyjść z szoku, że ON naprawdę przeczytał coś dłuższego niż status na Facebooku (upewniałam się kilka razy). Znacie mnie i wiecie, że nigdy nie przepuszczę okazji by wcielić się w rasowego narcyza, więc ten wyjątek nie świadczy najlepiej. A teraz zaryzykuję i pójdę dalej. Nie mam pojęcia kim jesteś i jak wyglądało Twoje dzieciństwo, drogi czytelniku. Wiem za to dwie rzeczy. Większość znanych mi blogerów książkowych wychowywała się w domach, które były wypchane książkami aż po sufit. Czytali od małego i czytanie było dla nich równie naturalne jak codzienne ubieranie skarpetek. Przez nich zorientowałam się, że u mnie było inaczej. Książki w domu mieliśmy, zazwyczaj nie czytane przez nikogo i oczywiście bajki dla małej Gosiarelli. Nie dużo, bo po co, skoro były VHSy, a dziecko powinno się wybiegać (przynajmniej tym sposobem poznałam wszystkie oryginalne baśnie). Bibliotekarki lubiły za to wpychać dużo książek: "Janko muzykanta", "Psa, który jeździł koleją", czy "Lalkę". Innymi słowy nic co potrafiłoby wykształcić w dziecku chęć czytania. W każdym razie dostałam od mamy cudowny prezent - wybór. Mogłam bez presji olać książki i nie czytać nic albo zabrać ją do księgarni i pokazać co chcę. Podejrzewam, że to dość niekonwencjonalne i w większości przypadków nie zadziałałoby jak u mnie, ale się udało. W każdym razie podobnie byli wychowywani moi znajomi i u jednych, tak jak u mnie, kliknęło, a u innych nie bardzo. Niemniej rodzice i tak wykonali lwią część roboty, bo szkoły szkodziły. Powiedzmy sobie szczerze, czy ktoś po przeczytaniu lektury szkolnej postanowił czytać książki dla przyjemności? Nie znam takich osób, za to całą rzeszę tych, których muszę przekonywać, że te nudne lektury to kropla w morzu powieści wciągających, barwnych i zapewniających genialną rozrywkę. 


Czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość trąci
Ostatnio przeczytałam ciekawy wywiad z czeską pisarką, dzięki niemu dowiedziałam się, jak w naszym sąsiednim kraju od małego uczy się dzieci miłości do książek. Jest masa czytelniczych inicjatyw i projektów, jak choćby Całe Czechy czytają dzieciom, Rośniemy z Książką, czy Noce Literatury Andersena, podczas których dzieciaki maszerują ze śpiworami do bibliotek by spędzić tam noc na zabawach i wspólnym czytaniu. Sądzę, że to właśnie działa. Uczenie dzieci, że książka jest przygodą i przyzwyczajanie do regularnego czytania, tak jak jesteśmy przyzwyczajeni do oglądania. 

I wiecie co? Mam wrażenie, że to właśnie się teraz u nasz dzieje. To właśnie od kilku, a może nawet kilkunastu lat w Polsce przyzwyczajamy dzieci do czytania. Siedząc na przystanku, jadąc tramwajem, czy łażąc po Rynku zauważam mnóstwo młodych z książką lub czytnikiem w łapie. A starsi? Cóż... oni zwykle patrzą im przez ramie lub w okno, marnując czas, którym mogliby przecież lepiej zagospodarować. Niemniej nie jest źle. Na ulicach coraz więcej osób lansuje się z książką, więc jest okey. Za kilka lat czytających będzie coraz więcej, jeśli zadbamy o rozwijanie pasji czytelniczej. A obecne 41,7% czytających to prawie połowa, więc gdyby rzuciła przez okno książką i trafiła w przechodnia to są spore szanse, że wziąłby ją ze sobą do domu (po uprzednim puszczeniu soczystej wiązanki - w końcu obrywanie książką do najprzyjemniejszych rzeczy nie należy) i przeczytał. Nie jest więc tak najgorzej.

Ps. A Wy jak sądzicie? Jest źle czy jeszcze gorzej?
Ps2. Czy wszystkie Różowe Sałaty wypełniły już ankietę (klik)

Tajemnicze serialowe miasteczko Wayward Pines

$
0
0

Wyobraźcie sobie, że pewnego dnia budzicie się na szpitalnym łóżku. Nie możecie znaleźć komórki ani portfela, a więc nie macie pieniędzy i dokumentów. Nie możecie dodzwonić się do bliskich, kupić jedzenia czy wynająć pokoju hotelowego. Nie możecie także wrócić do domu, bo i za co? W dodatku wszyscy mieszkańcy miasteczka wydają się być mocno podejrzani. Zachowują się jakby ktoś ciągle ich obserwował, są nie mili i nie ufni, by nie napisać: wrogo nastawieni. W końcu okazuje się, że nie możecie wrócić do domu, bo nie ma drogi prowadzącej z miasteczka do reszty świata, a cały teren jest zabudowany murem...pod napięciem. Nieciekawie, prawda?

W takim właśnie miasteczku obudził się bohater serialu "Miasteczko Wayward Pines", Ethan Burke (Matt Dillon). Ethan jest tajnym agentem, który trafił do Wayward Pines w poszukiwaniu swoich dwóch zaginionych współpracowników, w tym byłej kochanki Kate Hewson (Carla Gugino). Sprawa byłaby banalna do rozwiązania, bo już na samym początku serialu udaje się odnaleźć oboje. Jeden martwy rozkładał się w okolicznym domku, a Kate zamieszkała w sąsiedztwie. Problem polegał na tym, że Kate była o kilkanaście lat starsza (a nie powinna, bo Burke się nie postarzał) i bawiła się w dom z mężem, gwiżdżąc na pomoc Ethana i trupa kolegi. Ogólnie wszystko w miasteczku jest jakieś dziwne. Ludzie nie rozmawiają o swojej przeszłości. Nie ma telewizji, internetu, kontaktu z zewnętrznym światem, a w dodatku urządza się publiczne egzekucje ku uciesze tłumu. 
Takie tabliczki to przecież normalna rzecz na co dzień spotykana w amerykańskich  miastach, prawda?
Brzmi trochę jakby serial opowiadał o eksperymentalnym miasteczku. Jednak to nie projekt badawczy (a przynajmniej nie do końca), lecz ...mało brakowało a zdradziłabym Wam wielką tajemnicę! Nie ma tak dobrze! Jeśli chcecie dowiedzieć się czym tak naprawdę jest Wayward Pines to obejrzyjcie. Serial od samego początku miał mieć jedynie 10 odcinków tworzących zamkniętą całość i tak też się stało. Stosunkowo niedawno został wyemitowany ostatni, więc to duży plus dla wszystkich, którzy nie lubią czekać na nowe odcinki, a tasiemce ich męczą. A jeśli dla kogoś to za mało i chciałby więcej to zawsze może przeczytać książkową trylogię "Wayward Pines" Blake'a Crouch'a, na podstawie której oparto tę produkcję. Sama przeczytałam jedynie pierwszą część, ale może to i dobrze, bo dzięki temu serial dalej potrafił mnie zaskoczyć. Chociaż kilka scen (z pierwszej części) zostało zmienione, co normalnie mnie irytuje, jednak w tym przypadku wydawało się sensowne. Ba! Wydaje mi się, że serial jest lepszy od swojego papierowego poprzednika. 

Z niewiadomych względów początkowo podchodziłam do niego sceptycznie. Bałam się, że będę się nudzić, skoro znałam już wielki sekret, jednak myliłam się. Fajnie było odkrywać całość na nowo. Dodatkowym plusem jest fakt, że główny bohater przestał mnie drażnić. W książce wydawał mi się zbyt szablonowy i choć w serialu również od stereotypów nie ucieka to jest bardziej ludzki. Na minus zaliczam brak tak brutalnych i creepy scen, jakie miały miejsce w powieści (np. polowanie). 
Małe pranie mózgu? 
Zawsze staram się pisać o serialu, gdy ten dobiegnie końca (lub przynajmniej dany sezon), bo wierzę, że zakończenie ma znaczenie. W tym przypadku było idealne. Bohaterowie zmieniali się, adaptowali do warunków i sytuacji, a przy tym posiadali dość zróżnicowane osobowości. Samo zakończenie aż się prosiło o dokończenie. Z jednej strony jest niemal idealne, pasujące do całej produkcji, a z drugiej ogromnie rozbudza wyobraźnie i aż chce się krzyczeć "Co będzie dalej?!".

Na zakończenie zdradzę Wam, że w "Miasteczku Wayward Pines" pasuje lekko niepokojący klimat. Wszystko owiane jest tajemnicą, a my nie możemy być pewni, ani tego kto jest dobry a kto zły, ani czy nowo odkryta prawda w istocie jest prawdą. To fajna odmiana od seriali, które zazwyczaj oglądam i opisuję. Nawet nie ma tu wątków miłosnych zasługujących na uwagę. Tylko spiski, tajemnice i rebelia, a wszystko to prowadzi do równie niepokojącej wizji przyszłości. Wiecie jednak co jest najgorsze? Nie mogę Wam powiedzieć nawet połowy interesujących wątków, bo to będą okropne spoilery, zwłaszcza, że serial ma jedynie 10 odcinków.

Ps. Jeśli ktoś oglądał to koniecznie dajcie znać - pospamujemy w komentarzach!

UnReal, czyli miłosne reality show zza kulis.

$
0
0
Everlasting

Znacie programy, których celem jest pokazanie widzom jak dwoje ludzi zakochuje się w sobie na wizji. Wiecie to te, które opierają się na wrzuceniu kilku dziewczyn do jednego domu by walczyły o mężczyznę marzeń. Zapomnijcie o Polskich niewypałach (np. 'Kto poślubi naszego syna'), ponieważ zagraniczne reality show mają bajkowy klimat i ociekają romantyzmem. Przynajmniej dopóki nie zajrzy się za kulisy.

'UnReal' skupia się na tym, jak wygląda zaplecze tego typu programów oraz tworzenie tej osławionej 'magii' i emocji. Serial skupia się na produkcji reality show "Everlasting", w którym Adam (Freddie Stroma), brytyjski playboy książę szuka ukochanej wśród amerykańskich uczestniczek programu. Jedna z dwudziestu trzech dziewczyn będzie miała okazję znaleźć miłość i przeobrazić się z Kopciuszka w księżniczkę. Czy to nie spełnienie marzeń przeciętnej dziewczyny, która nie potrafi sobie sama poradzić w życiu? Cóż... nie. Ponieważ to co się dzieje za kulisami nie jest ładne, miłe, ani bajeczne. 

Serial o kulisach reality show
Nie ma się czemu dziwić, w końcu jak inaczej mogłyby powstawać takie sceny?
Jednak sceny z "Everlasting" stanowią tylko tło dla prawdziwej akcji 'UnReal', którą główną bohaterką jest Rachel (Shiri Appleby), producentka (czyt. mistrz marionetek) odpowiadająca za manipulowanie uczestnikami, aby były momenty odpowiednio dramatyczne, odważne i emocjonalne. Innymi słowy popycha uczestników by robili bardzo brzydkie rzeczy, które ucieszą telewidzów. Nie myślcie jednak, że Rachel jest podłą piczą. Ona zwyczajnie jest bardzo dobra w swojej pracy. Jej talent manipulatorski jest niesłychany, ale ograniczy się tylko do niech, a nie jak inni producenci do np. podmiany leków. Można powiedzieć, że w świecie hollywoodzkiego syfu ona jedna ma odrobinkę skrupułów. 

A skoro o syfie mowa to "UnReal" zdecydowanie nie jest dla widzów niepełnoletnich, którzy jeszcze mają wiarę w dobro. Serial obnaża część brudu, który kryje się po drugiej stronie kamery. Przede wszystkim jak wygląda życie osób pracujących przy telewizyjnych produkcjach. Jak spędzają całe dnie i noce by program doszedł do skutku. Telewizja to nie praca, telewizja to styl życia (wierzcie mi, byłam, widziałam, nie spodobało mi się), więc nic dziwnego, że po jakimś czasie nasi bohaterowie zachowują się jakby stracili kontakt z szeroko rozumianą rzeczywistością. Oni zwyczajnie w niej nie uczestniczą na co dzień. Może dlatego część załogi przestała postrzegać uczestników jako żywe osoby, które czują, mają swoje potrzeby i są delikatne. 


Jeśli mam być szczera to wydaje mi się, że nie tylko uczestników przestali traktować po ludzku, ale również swoich współpracowników, bliskich i samych siebie. Człowieczeństwo tam zginęło. By osiągnąć sukces bez wyrzutów sumienia można zdradzać, oszukiwać, knuć za plecami czy robić dobrze osobie wyżej postawionej. 

Ten serial nie jest ładny, choć nie jest brzydki. Twórcy rewelacyjnie zachowali równowagę dzięki połączeniu bajkowego klimatu "Everlasting" z zza kulisową bezwzględnością. Aż zacytuję Liz Gateley (wicedyrektor stacji Lifetime), bo sama nie określiłabym tego lepiej "Seria ta, wraz z realistycznie zarysowanymi postaciami, odważnym sposobem opowiadania historii oraz nieskazitelnym występem aktorów, popycha naszą markę w naprawdę ekscytującym kierunku - do bardziej śmiałego Lifetime." Mogę się pod tym spokojnie podpisać. Postacie są wielowymiarowe i w pełni realistyczne. Pomysł nieszablonowy, oryginalny i śmiały, a przy tym realizacja bezbłędna. Szkoda tylko, że serial ma niskie wyniki oglądalności w USA, bo wiecie jak to wpływa na być albo nie być danej produkcji lub co gorsza na zmianach w koncepcji by zapędzić amerykanów przed telewizory. Niemniej stacja zamówiła drugi sezon, więc czuję się troszkę bezpieczniej. 

Jeśli mam być całkiem szczera to uważam "UnReal" za najlepszy serialowy debiut tego roku. Wstrzelił się idealnie w mój gust, choć nie ma w sobie ani jednego wątku nadnaturalnego. Polecam wszystkim bez zastanowienia, więc wpiszcie sobie "UnReal" na listę 'Muszę obejrzeć' by o nim nie zapomnieć, ponieważ omijając go przegapiacie naprawdę udaną produkcję.

Ps. Aż obejrzę jakiś program w stylu: w poszukiwaniu księcia z bajki.

Jak znaleźć czas na czytanie? Czytać wszędzie!

$
0
0

Przy ostatniej dyskusji o poziomie czytelnictwa w Polsce została poruszona kwestia braku czasu na czytanie. Żyjemy z czasach, w których na wszystko brakuje nam czasu, to prawda. Mamy miliony rzeczy do zrobienia, a doba powinna mieć co najmniej 60 godzin by na wszystkie znaleźć czas. Zdarzają się jednak krótkie chwile (choć czasami bardzo długie), w których możemy wcisnąć czytanie książki. 

Jednym z przykładów jest podróż środkami komunikacji publicznej. Nieustannie przemieszczamy się z punktu A do punktu B. Jeśli jedziemy sami (czyt. bez znajomych) można zacząć się nudzić lub gorzej - ciągle irytować, że albo współpasażer ma mydłofobie lub ciągle do nas gada. Co prawda czytanie książki nie pomoże na smród przepoconego towarzysza podróży (chociaż zajmie nasze myśli ciekawszym światem), ale z pewnością sprawi, że wybierze inną ofiarę innego kompana do rozmowy. To dodatkowy plus, prawda?
[Źródło]
Przemieszczając się po Krakowie widzę, że większość młodych osób doceniła podróżowanie z książką (serio, można by nagrać filmik promujący czytelnictwo ot tak), jednak gdy ostatnio ruszyłam w godziną podróż busem, zauważyłam, że byłam jedyną osobą z czytnikiem (papierowych wersji również nie mieli) w dłoni. Trochę mnie to zaskoczyło. Nie mogłam zrozumieć jak mogło im się nie nudzić. Okey, przyznaję, że lubię czasem siedzieć sobie sama ze sobą i rozmyślać, ale mój umysł przypomina pokrytą brokatem różową galaretkę, w której pływają zombiaczki, kucyki i księżniczki, więc totalna abstrakcja. Very creepy. Niemniej nawet ja dostałabym szału po godzinie spędzonej na... no tak właściwie to na niczym, bo godzinne patrzenie na współpasażerów jest mało konstruktywne i mało komfortowe. 


Co jednak z tymi, którzy nie potrafią czytać w środkach lokomocji? Albo z tymi, którzy nie znaleźli wolne miejsca siedzącego, a czytanie na stojąco z wariatem za kierownicą do najprzyjemniejszych nie należy? Jedno słowo: audiobooki. Wiem, wiem, nie wszyscy jesteście ich fanami. W każdym razie spróbujcie, bo lektor robi różnice (mały tip: Dereszowska fajnie czyta, a słuchowisko Jo Nesbø - Karaluchy jest niesamowicie stworzone!). Dodatkowo audiobooki uatrakcyjniają czas, w którym przemieszczacie się pieszo. Albo gdy sprzątacie. Albo robicie cokolwiek innego i macie zajęte ręce. Audiobooki są pod tym względem niezwykle wygodne. 

Powyższe rozwiązania można zastosować również, gdy czekacie w okropnie długich kolejkach na przykład w urzędzie czy przychodni. 

Ps. A Wy gdzie najchętniej czytacie?
Ps2. Jeszcze przez jakiś czas możecie wypełniać ankietę (klik).  

Wyspa Potępionych, czyli potomkowie łotrów

$
0
0
Następcy Wyspa potępionych

Jak wszyscy dobrze wiecie wolałam trzymać stronę bajkowych Czarnych Charakterów i nigdy nie wierzyłam, że historia kończy się po"żyli długo i szczęśliwie". Jak się okazało w obu przypadkach miałam rację, co udowadnia najnowsza książka Melissy de la Cruz - "Wyspa potępionych". Jej premiera jest przewidziana na 26 sierpnia, a dwa tygodnie później pojawi się filmowa, disneyowska kontynuacja "Następcy". Już teraz Wam powiem, że zakochałam się w ich świecie!

Wyobraźcie sobie świat, w którym wszyscy bohaterowie bajek Disneya żyją wspólnie. Ci dobrzy stworzyli jedno wspólne królestwo -> Zjednoczone Stany Auradonu, którymi rządził król Bestia z Bellą u swego boku. Z kolei Ci źli zostali zesłani na Wyspę Potępionych, która została przykryta kloszem niepozwalającym magii istnieć na wyspie. Krainą zła rządziła Diabolina. Zdziwieni? W końcu pod koniec disneyowskiej "Śpiącej Królewny" Maleficent (w polskiej wersji Diabolina) została zamordowana przez księcia Filipa. Jednak 'Ci dobrzy' byli na tyle bezczelni by uznać śmierć za niewystarczającą karę i postanowili przywrócić ją do życia by spędziła je na wyspie, w której zapasy pochodziły z królewskich śmietników. Ogólnie warunki były nieciekawe. 

"Żyjemy w baśni, którą napisał ktoś inny"

Jednak to nie legendarni złoczyńcy są bohaterami książki, lecz ich nastoletnie dzieciaki. Mel - córka Diaboliny, Evie - córka Złej Królowej, Jay - syn Dżafara oraz Carlos - syn Cruelli de Mon. Młode pokolenie czarnych charakterów ciągle stara się udowodnić rodzicom, że są dostatecznie zepsuci, jednak i tak nieustannie słyszą, ze są wielkim rozczarowaniem. Mają nadzieję, że to zmieni się, gdy znajdą działające Smocze Oko - magiczne berło Diaboliny. 
Godni następcy? - Te wcielenia bajkowych postaci zobaczycie na filmie.
Jeśli mam być całkiem szczera to fabuła "Wyspy Potępionych" nie jest wyjątkowa, a akcja specjalnie godna uwagi, ale nie uważam tego za minus. Tak po protu musiało być, ponieważ została potraktowana jako wstęp do głównego wątku rozwiniętego w filmie. Przede wszystkim jednak to wcale nie fabuła jest najważniejsza lecz zabawa w postaciami z bajkowego uniwersum Disneya! Szczęka mi opadała, gdy czytałam o tym jacy stali się po latach legendarni złoczyńcy. Zapuszczony Dżafar łażący w zniszczonym szlafroku handluje gratami. Zła Królowa z braku magii jeszcze bardziej sfiksowała i gada do wyimaginowanego lustereczka i sama sobie musi odpowiadać. Czy to nie urocze? Dodatkowo czarne charaktery wchodzący w rolę rodziców są doprawdy urzekający. Choć jak dla mnie to całe ich zło zostało zbyt skarykaturowane. Wierzę, że gdyby epiccy złoczyńcy zostali mamusiami i tatusiami to nie traktowaliby swoich dzieci jako zło konieczne (jak w "Wyspie Potępionych"), lecz jako swoich następców - oczka w głowie, które osiągną to, co im niegdyś prawie się udało (czyli byliby bardziej kochający jak w "Once Upon a Time"). 

Jestem zachwycona humorem z jakim Melissa de la Cruz opisywała negatywnych bohaterów oraz jak obeszła się z tymi pseudo pozytywnymi. Ci drudzy zostali przedstawieni jako tyrani zainteresowani jedynie czubkiem własnego królewskiego nosa, więc przyznaję duży plus. Od lat powtarzam to, choć w nieco mniej delikatnej formie. W dodatku książkę czyta się błyskawicznie i jest wręcz idealna na leniwe, upalne dni. Pozwala wejść do innego świata - genialnego uniwersum, w którym tak bardzo lubię się bawić. Wierzę, że każda 100% Różowa Sałata będzie zadowolona z tej książki, dlatego nie wahajcie się ją przeczytać. Zwłaszcza, że szybko nie rozstaniemy się z "Następcami". Planuję opisać film i już po filmikach promocyjnych widzę, że będzie to idealny materiał na bloga (chociaż wątpię by moje wrażenia były tak pozytywne, jak teraz... EDIT: Miałam rację. O filmowej kontynuacji następców możecie przeczytać tutaj).

Ps. Powiedzcie mi proszę czy faktycznie trwa obecnie moda na przerabianie bajkowych motywów, czy to tylko moja obsesja doprowadziła do takiego wniosku?

Prawdziwa historia aktów prawdziwej miłości

$
0
0

Pierwotnie chciałam napisać jedynie o prawdziwych wersjach pocałunku prawdziwej miłości, jednak zabawniej będzie przy TOP5 najbardziej bzdurnych aktów prawdziwej miłości, które może u Disneya wyglądały zachwycająco (lub przynajmniej całkiem w porządku), zaś w oryginalnych wersjach już nie do końca. Jesteście gotowi na True Story of true love's kiss? W takim razie oto przed wami prawdziwa historia pocałunku i aktu prawdziwej miłości, czyli bajki Disneya vs rzeczywistość.


1. Śpiąca Królewna

U Disneya wyglądało to tak: Gdy Aurora ukłuła się wrzecionem w palec dosięgła ją klątwa snu. Jednak biedna dziewczyna długo nie pospała, bo zaraz zjawił się książę, który obudził ją pocałunkiem. 

A w rzeczywistości: W wersji Giovana Battiste Basile księżniczka Talia spała znacznie dłużej. Zamek zdążył zarosnąć krzaczorami, a ludzie zapomnieć o istnieniu tego królestwa. Nie było też żadnego księciunia na białym rumaku, a jedynie król. Pocałunku też właściwie nie było, a przynajmniej nie delikatnego, który zbudziłby księżniczkę. I w ogóle wyobrażacie sobie, jak musiało śmierdzieć jej z ust skoro przez kilkadziesiąt lat nie myła zębów?!
W każdym razie w oryginalnej wersji król urzeczony pięknem śpiącej królewny postanowił ją zgwałcić. Królewna była ofiarą idealną, ponieważ niczego nieświadoma, nieprzytomna i ledwo żywa nie miała jak walczyć z rozpustnikiem. Z pewnością nie był to akt prawdziwej miłości, ponieważ nie przywrócił magicznie do życia Talii. Za to przez cały ten haniebny akt, po dziewięciu miesiącach przyszły na świat bliźniaki - Słoneczko i Księżyc. Dopiero one zbudziły śpiącą matkę. 


Snow white and prince kiss

U Disneya wyglądało to tak: Gdy Złej Królowej w końcu udało się otruć Śnieżkę zatrutym jabłkiem, krasnoludki uznały, że królewna nie żyje. Zapakowały ją do szklanej trumny, bo przecież nawet zwłoki najpiękniejszej w świecie nie powinny się marnować, prawda? Wtem nadjechał jakiś tam książę, który zobaczył martwą Śnieżkę i poczuł nagłą potrzebę całowania jej. Nie mam pojęcia co on wyprawiał z językiem, ale jego pocałunek zneutralizował truciznę i dziewczyna wróciła do życia. 

A w rzeczywistości: W oryginalnej wersji braci Grimm krasnoludki trzymały Śnieżkę w szklanej trumnie (wystawionej na działanie słońca) przez wiele dni, jeśli nie tygodni. Wtem nadjechał jakiś tam królewicz, który zobaczył martwą Śnieżkę i jak powiedział krasnoludkom - momentalnie ją pokochał. Z jakiegoś nieznanego mi powodu stwierdził, że trumna z królewną w środku idealnie uzupełni wystrój wnętrz jego zamku, dlatego kazał swoim sługą ją przenieść. Niestety w trakcie transportu trumną zatrzęsło tak mocno, że z ust Śnieżki wypadł kawałek zatrutego jabłka, a ona wróciła do życia. Wszyscy się ucieszyli i popędzili do królestwa królewicza na wesele potomka króla ze Śnieżką. Jak widać pocałunku nie było, a jeśli nie jest wystarczająco creepy to chciałabym dodać, że Śnieżka miała siedem lat. Dalej chcecie się zachwycać bajką o księciu pedofilu/nekrofilu?



U Disneya wyglądało to tak: Syrenka Arielka przehandlowała swój ogon za nogi, jednak by je zatrzymać musiała sprawić by książę Eric ją pocałował. Trochę mu to zajęło, bo wiedźma morska go uwiodła, a ten postanowił się z nią ożenić. W końcu jednak Ursula została pokonana, a Arielka zdobyła księcia, koronę i nogi.

A w rzeczywistości: W baśni napisanej przez Hansa Christiana Andersena warunkiem zatrzymania nóg było poślubienie księcia. Na nieszczęście dla syrenki, koronowany młodzieniec traktował ją bardziej jak psiaka niż obiekt westchnień. W końcu królewicz poślubił księżniczkę, a syrenka ze złamanym sercem zmieniła się w córę powietrza (coś jak wyższa forma piany morskiej). 


U Disneya wyglądało to tak: Matka Gothel zraniła Julka, jednak pozwoliła Roszpunce uzdrowić go magicznymi włosami (jak to głupio brzmi). Umierający wpadł na genialny pomysł by obciąć włosy Roszpunki nim ona zdąży go wyleczyć (serio, czy te pół minuty zrobiłyby taką różnicę? Poza uratowaniem mu życia rzecz jasna). Gdy dziewczyna płakała nad umierającym młodzieńcem, okazało się, że jej łzy także posiadają magiczne właściwości i Julek był uratowany. 

A w rzeczywistości: W pierwszej spisanej wersji braci Grimm, książę wypada z okna by ratować się przed wkurzoną matką Gothel (wiedźma dowiedziała się, że przez niego jej wychowanka zaszła w ciążę, więc nie dziwcie się jej). Życie uratował tylko dzięki cierniom, na których hamował oczami. Tak, dobrze przeczytaliście... oczywiście tym sposobem wydłubał sobie oczy i przez lata pałętał się na ślepo po królestwie. Dopiero, gdy ponownie wpadł na Roszpunkę i dziewczyna zapłakała nad wydłubanymi gałami - odzyskał wzrok. Co ciekawe w tej wersji baśni Roszpunka nie miała wcześniej żadnych magicznych mocy.


5. Elsa i Anna

U Disneya wyglądało to tak: Anna chciała poświęcić życie ratując Elsę, a jednak zmieniła się w lodowy posąg. Gdy Anna zamarzła, zrozpaczona Elsa zaczęła płakać nad jej ciałem i wtem jej siostra odtajała i wróciła do życia. 

A w rzeczywistości: Współczesna nauka mówi tej scenie: NIE! 
Anna ot tak roztopiła się i ożyła, jakby nigdy nic, bo to zwyczajnie przeczy prawom naszego świata. I nawet nie próbujcie mi tu wyskakiwać z kriogeniką, bo tuż przed zamrożeniem wstrzykuje się pacjentowi specjalną mieszankę glicerynowo–krioprotektantową, która ma za zadanie ochronić układ krążenia przed wytworzeniem się kryształków lodu w przestrzeniach międzykomórkowych. Mimo wszystko jeszcze nikt nie powrócił do życia po czymś takim, więc sorry, ale Anna by tego nie przeżyła.

Ps. Pisząc o prawdziwych wersjach baśniowych królewiczów doszłam do wniosku, że najrozsądniej będzie zaznaczyć w ostatniej woli by po śmierci mnie skremowano. 
Ps2. Wiem, że bardzo chcecie powrotu True Story i daje Wam słowo, że niemal nad niczym innym się nie skupiam, jednak pracuje nad czymś na tyle dużym, że niestety musicie jeszcze troszkę poczekać. W między czasie obiecuję wrzucać na bloga produkty uboczne pisania!
Ps3. W związku z powyższym na facebooku pojawi się wiele bajecznych grafik i ciekawostek, dlatego lajkujcie! A przy okazji przypominam o ankiecie, którą można wypełniać do końca sierpnia!

Filmowi Następcy bajkowych złoczyńców

$
0
0
Blog o filmach Disneya

Znacie słynne słowa "I żyli długo i szczęśliwie", które kończą niemal każdą disneyowską bajkę? Oczywiście odnoszą się do księżniczek i królewiczów, bo złoczyńcy mają przegwizdane - zawsze zostają pokonani, a czasem nawet brutalnie zamordowani. Nowa produkcja Disney Channel robi im dodatkową krzywdę. Czarne charaktery, które umarły zostają wskrzeszone do życia i wraz z innymi łotrami uwięzione na Wyspie Potępionych, gdzie wszystko (włącznie z jedzeniem) pochodzi z królewskich śmietników. Słabo, prawda? A teraz wyobraźcie sobie, że oni muszą w takich warunkach wychowywać dzieci! Bestialstwo! 

[Ale o tym wszystkim już wiecie (albo dowiecie się) z książki Melissy de la Cruz - "Wyspa potępionych" (premiera 26 sierpnia, jednak widziałam, że jest już dostępna tutaj), zaś film kończy się niemal w tym samym momencie, w którym zakończyła się akcja książki. Jeśli jednak nie chce się Wam czytać o książce to przypomnę z czym mamy do czynienia] 
Nie wyglądają groźnie, prawda?
Wiecie już co się stało z tymi złymi, ale co z dobrymi? Żyją sobie spokojnie we wspólnym królestwie o nazwie Zjednoczone Stany Auradonu, którym rządzi król Bestia z Bellą u swego boku. Jednak już nie długo, bo nadchodzi dzień szesnastych urodzin ich syna Bena (Mitchell Hope) i w ten dzień to on zostanie koronowanym władcą (co chcecie? Przecież wiecie, że wszystkie księżniczki i księciunie mają wspólnie mniejszy iloraz inteligencji niż jeden przeciętny złoczyńca, dlatego nie dziwcie się, że przekazują tak ogromną władzę w ręce osoby, która nie dość, że nie ma jeszcze matury, ani nie może legalnie pić alkoholu to w dodatku nie miałabym prawa wyborczego, gdyby żyła w państwie demokratycznym). Jego pierwszą oficjalną decyzją jest ułaskawienie niewinnych dzieci czarnych charakterów (no tak, bo Ci dobrzy lubią karać za zbrodnie rodziców. Normalnie pozytywni do szpiku kości), jednak nie wszystkich. Wybrał córkę Złej Królowej - Evie (Sofia Carson), syna Cruelli de Mon - Carlosa (Cameron Boyce), syna Dżafara - Jaya (Booboo Stewart) oraz córkę Maleficent - Mal (Dove Cameron). Dzieciaki mają na próbę chodzić do szkoły z potomkami bajkowych królewiczów i księżniczek, więc jak zapewne się domyślacie nowa generacja złoczyńców nie jest tym faktem zachwycona. Dostają jednak od rodziców misję odnalezienia różdżki Matki Chrzestnej i uwolnienia czarnych charakterów z wyspy.


Wiecie jak uwielbiam zabawy znanymi postaciami bajek, więc ten film wydaje się wręcz dla mnie stworzony. Niemniej wszystko co najlepsze poznałam już w książce "Wyspa Potępionych" i teraz liczyłam głównie na ciekawą interakcję dobrych nastolatków z bandą wyklętych. Miałam nadzieję, że będą siać postrach, upajać się magią i szerzyć spustoszenie. Wiecie, jak to jest w liceum. Jednak oni są... jacyś tacy... mało źli. Nie dziwię się, że ciągle słyszą od rodziców, że ich zawodzą. Mnie też zawiedli. A ich [UWAGA SPOILER] niemal natychmiastowa adaptacja do nowego środowiska i co gorsza, dość drastyczna przemiana w pozytywnych bohaterów przyprawiła mnie o gęsią skórkę. Nie rozumiem jakim cudem ostatecznie wybrali dobro zamiast zła. Zwłaszcza, że Ci dobrzy zachowywali się wobec nich fatalnie. To jest niedorzeczne! Zaś zakończenie jest żenujące! Chociaż jeden z nich mógłby się wyłamać, a tak wszystko przebiegło zbyt gładko. [OKEY, OD TEGO MOMENTU MOŻECIE CZYTAĆ NIE NARAŻAJĄC SIĘ NA SPOILERY]
I co sądzicie o obsadzie? Tak wyobrażaliście sobie następców złoczyńców i ich samych 20 lat później?
Do tego warto dodać kilka słów o rodzicach. Zwłaszcza tych występnych. Oczywiście rozumiem, że film z przeznaczeniem na srebrny ekran nie ma zbyt wysokiego budżetu, ale bolało mnie patrzenie na czarne charaktery. Niby minęło dwadzieścia lat, ale czy one mogłyby sprawić, że Maleficent (Kristin Chenoweth) przestała być wyniosła? Zła Królowa (Kathy Najimy) niezwykle piękna. Dżafar (Maz Jobrani)... nie, on akurat jest w porządku. Najgorszą zbrodnie popełniono wobec Cruelli (Wendy Raquel Robinson), która jest najbledszą z bladych złych bab w historii animacji Disneya, zaś w filmie jest czarnoskóra. Seriously?! Czy osoba odpowiedzialna za casting do filmu widziała w ogóle "101 dalmatyńczyków"? Chyba nie. Taka zmiana w uniwersum jest co najmniej dziwna, a w przypadku de Mon okropnie irytująca, ponieważ widać, że zmieniona na siłę. Idealną Cruellę zaprezentowano w Once Upon a Time i takiej wersji trzymałabym się na miejscu Disneya. 

Warto wspomnieć, że to typowa produkcja Disney Channel, więc tańczą i śpiewają. Dla jednych to zaleta, a dla innych wada. Wiem, że nie specjalnie podoba mi się pomysł śpiewających czarnych charakterów. Może jeszcze ptaszki przyjdą im z pomocą?! Może opieram się tu na stereotypach, ale czy to nie księżniczki śpiewają i tańczą w bajkach, a czarne charaktery robią w tym czasie "Muhahahahaha" i groźne miny do lustra? W każdym muszę przyznać, że "Rotten to the Core" wyszło idealnie zarówno pod względem tekstu, jak i wykonania. I gdyby tylko reszta piosenek była tak udana to nie byłoby najmniejszego problemu. Niestety nie są. Reszta jest słodziutka i pełna lukru, z którym złoczyńcom nie jest do twarzy.
księżniczka Gosiarella
Lukru! Więcej lukru! I watę cukrową!
Wiem, że ciągle narzekam i czegoś się czepiam, ale to nie dlatego, że film jest koszmarny, tylko dlatego, że miałam względem niego ogromne oczekiwania. Chociaż jeśli mam być szczera to nie jest najlepsza produkcja. Właściwie jest mocno średnia, a jej największą zaletą jest bazowanie na dalszych losach postaci z bajek. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie samo to było warte zwrócenia uwagi na ten tytuł i skłamałabym pisząc, że nie bawiłam się dobrze przy "Następcach". Bawili mnie niemal tak często, jak zmuszali do facepalmów. Jeśli będzie kontynuacja to również obejrzę. Może w końcu jad wsączy się do serc nastoletnich 'złoczyńców'? Nie będę wam polecać, ani odradzać. Po przeczytaniu powyższego tekstu już pewnie sami czujecie czy będziecie chcieli zobaczyć co tam wujek Disney nawyprawiał. Jeśli odpowiedź brzmi 'tak' to wiedzcie, że "Następcy" będą mieć premierę 18 września w Disney Channel. Ze swojej strony tylko dodam, że lepiej wpierw przeczytać książkę - jest znacznie lepsza.

Ps. Kojarzycie inne produkcje, które bawią się bajkowymi postaciami i Gosiarella powinna je koniecznie obejrzeć?
Ps2. Co sądzicie o kreacji bohaterów? Podobają Wam się ich ludzkie wcielenia? Piszcie! 

Filmy z Królewną Śnieżką

$
0
0
Filmy o Królewnie Śnieżce

Ostatnio zauważyłam, że masowo pochłaniam wszystkie filmy, które opierają się na znanych baśniach. Z tego powodu postanowiłam zebrać je wszystkie byście i Wy mogli znaleźć coś do obejrzenia, gdy najdzie Was ochota na konkretnych bohaterów. Zaczynamy od Królewny Śnieżki, która zdecydowanie bardzo chętnie wykorzystywana przez twórców, którzy lubią dodawać do jej historii coś od siebie. 


Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków (1937)



Oczywiście najbardziej znaną wersją jest animacja Disneya, która notabene rozpoczęła księżniczkową produkcje w wytwórni bajek. Scenariusz oparto na baśni braci Grimm, choć znacznie złagodzono wszystkie drastyczne sceny (prawdziwą historię możesz przeczytać tutaj), a krasnoludkom nadano imiona. Przynajmniej dzięki temu możecie bez problemu puścić to dzieciom i mieć dobrą wymówkę, by się przyłączyć do oglądania.


Królewna Śnieżka (1994 - 1995)

Bajka o Śnieżce

Jeśli macie ochotę na inną bajkową wersję lub znudziła Wam się ta disneyowska to macie do wyboru również japoński serial anime. Fabuła jest bardzo podobna do amerykańskiego odpowiednika, jednak przez stworzenie tasiemca Śnieżka ma więcej przygód. Plus: możecie zająć dzieci na dłużej. 


Królewna Śnieżka / Mirror Mirror (2012)

Filmy z bajkowym motywem

W końcu film aktorski, jednak bardziej familijny, niż dla dorosłych. Historia jest dość banalna, choć w pewnych aspektach zmieniona, a także wykorzystano ciekawsze rozwiązania, niż w animowanych odsłonach. Przykładowo krasnoludki są przedstawieni jako złodzieje, a Śnieżka (Lilly Colins) staje się członkinią ich bandy złodziei. Tylko zła królowa (Julia Roberta) chyba nawet nie stała koło prawdziwego zła, ale czego można wymagać od kina familijnego, prawda? Nawet barwy i sceneria są jakieś takie radosne. 


Królewna Śnieżka i Łowca (2012)



Tym razem Śnieżka w wydaniu dla starszych widzów. Mamy tu do czynienia z mrocznym klimatem, momentami nawet niepokojącym. Dostajemy genialnie wykreowany czarny charakter, który mówi nam więcej o motywacji Złej Królowej Ravenny (Charlize Theron), niż wszystkie poprzednie wersje razem wzięte, a przy tym Śnieżka (Kristen Stewart) nie jest już taka bierna (chociaż mimika twarzy jest jeszcze mniej zachwycająca u Stewart, niż u Disneya). Ba! Ona walczy prawie jak na rycerza przystało i można dojść do wniosku, że korona będzie jej pasować! Nawet Łowca (Chris Hemsworth) dostał tu znaczącą rolę. 

Once Upon a Time (2011- )
Blog o bajkach

W "Once Upon a Time" występują postacie z wielu baśni i bajek, a ich losy splatają się ze sobą. Jednak to historia Królewny Śnieżki i Złej Królowej jest głównym wątkiem serialu. Osobiście jestem wielką fanką tej produkcji, choć ma swoje wzloty i upadki. Niemniej każdemu bajkowemu maniakowi mogę polecić ją w ciemno! Poznacie nieznane oblicze czarnych charakterów i bohaterów pozytywnych, a także zobaczycie jak cienka jest granica pomiędzy dobrem a złem.

Ps. Mam nadzieję, że powyższe zestawienie będzie ciągle poszerzać się o nowe tytuły, więc jeśli nasuwa Wam się jakiś na myśl to piszcie! 
Ps2. Planuję zrobić podobne teksty o pozostałych postaciach z bajek, więc możecie śmiało polecać filmy!
Ps3. Obiecuję, że kolejny tekst nie będzie miał wiele wspólnego z baśniami, ale jeśli wam mało to wbijajcie na facebooka.

Psychopata z nożem, czyli czym jest slasher?

$
0
0
Krzyk slasher horror

Przyznaję się szczerze: Jestem fanką slasherów. Gorzej. Mam maczetę, moje zdrowie psychiczne jest kwestią sporną i jestem fanką slasherów. Jeśli nie wiecie czym jest slasher to pewnie nie odczuliście jeszcze grozy płynącej z poprzedniego zdania, ale spokojnie, Gosiarella wszystko wyjaśni i pozwoli Wam poczuć się nieswojo. 


Cechy charakterystyczne slasherów

Ogólnie rzecz ujmując slasher jest typem horrorów, w którym tajemniczy psychopata z nożem (w sumie nie musi to być jedynie nóż. Nada się każdy przedmiot, który rozbryzguje po ścianach krew ofiary) ugania się za swoimi ofiarami eliminując ich po kolei, aż w końcu zostaje pokonany przez final girl. 

Morderca
To może teraz opowiem trochę konkretniej? Weźmy na warsztat typowego mordercę ze slashera (np. Ghostface z "Krzyku", Jason z "Piątku 13-tego", czy Freddy z "Koszmaru z ulicy wiązów") potocznie nazywanego boogeyman killer. Wiecie już, że to musi być porządnie obłąkany psychopata (w końcu nikt zdrowy psychicznie nie zabija dla przyjemności), a do tego bardzo często dochodzi również jego potworny wygląd. Przeważnie jego brzydota jest spowodowana chorobą (rzadziej) lub wypadkiem (częściej) i samą facjatą mógłby wszystkich porządnie wystraszyć, jednak lubi ukrywać się za maską. Zresztą boogeyman killers lubią się wyróżniać, więc cały strój jest bardzo charakterystyczny. Do tego dochodzą supermoce! Co prawda nie spotkałam się ze slasherem, w którym morderca umie latać lub strzelać laserami z oczu, jednak ich wytrzymałość jest zdumiewająca. Mogą przyjąć na klatę cały magazynek wystrzelony z broni, ale i tak ich to nie zabije. A Freddy Krueger to już w ogóle jest niezniszczalny (po zlinczowaniu i spaleniu żywcem powraca zakradając się do snów swoich przyszłych ofiar). O motywacji lepiej wiele nie wspominać, bo w niektórych horrorach zepsułoby Wam to zabawę z odgadywaniem mordercy, a w pozostałych wystarczy sam fakt, że złoczyńca jest psychopatą.
Pamiętajcie: Morderca zawsze wstaje, a jeszcze częściej powraca w kontynuacji! 

boogeyman killers maska i stroje

☛ Ofiary
Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że mordercy biegający z nożem nie zwracają większej uwagi kogo wybebeszą. Jednak to nie do końca prawda, a przynajmniej wtedy, gdy chodzi o zemstę. Niemniej bohaterami (tymi do odstrzału, a raczej zarżnięcia) tego typu horrorów są grupy osób blisko ze sobą związane (np. rodzina, sąsiedzi, przyjaciele lub dany rocznik szkolny), które akurat przebywają wspólnie w określonym miejscu (w końcu kto to widział by morderca musiał spędzić wiele godzin w podróży między zabójstwami? Akcja ciągnęłaby się w nieskończoność!). Oczywiście możecie spodziewać się kilku przypadkowych zgonów, które mają nadać akcji dramaturgi i szybszego tempa. W każdym razie im bardziej zdeprawowany jest bohater tym mniejsze ma szanse na przeżycie. Ta reguła odnosi się do tzw. czynniku grzechu tj. jeśli pijesz alkohol, uprawiasz seks lub jesteś dupkiem to spodziewaj się, że widzowie zobaczą twoje wnętrze.

kto umrze pierwszy w horrorze

☛ Finałowa dziewczyna
Jak wspomniałam największą zmorą slasherowego zabójcy jest final girl, czyli bohaterka, która nie dość, że dożywa ostatnich scen (zazwyczaj dlatego, że morderca ma na jej punkcie obsesję np. Sidney z "Krzyku", czy Abby z "Wysypy Harpera") to w dodatku samotnie stawiają mu czoła i wygrywają. Jakie cech ma przeciętna final girl? Przede wszystkim jest niewinną kobietą unikającą czynników grzechu (nie pija alkoholu, nie bierze narkotyków, nie uprawia seksu z kim popadnie, a przy tym jest dobrym człowiekiem i kochającą córeczką). Przeważnie inteligentną (przynajmniej w porównaniu do pozostałych bohaterów), a co za tym idzie też całkiem zaradną, gdy trzeba zmykać przez psychopatą. 


Reguły
Jeśli zastanawiacie się dlaczego slashery wydają się takie schematyczne to jest to spowodowane tym, że rządzą nimi określone reguły. O części z nich powiedziałam Wam powyżej, o innych pisałam przy okazji tekstów o "Krzykach" Wesa Cravena, a pozostałe możecie śmiało wyszukiwać sami. 

Co prawda złotą erą slasherów były lata '70 i '80, więc mnie i zapewne większości z Was nie było nawet w planach, ale i tak nie sposób nie znać najsłynniejszy tytułów, jak "Koszmar z ulicy Wiązów", "Krzyk", "Teksańska masakra piłą mechaniczną", "Piątek 13-tego", "Walentynki", czy "Koszmar minionego lata". Głównie dlatego, że slashery mają całą masę sequeli, remaków, crossoverów i rebootów. 

Ps. Który slasherowy morderca jest Waszym zdaniem najciekawszy?
Ps2. Jeśli chcecie, aby do stałej ramówki bloga weszła tematyka slasherów - dajcie znać.
Ps3. Coraz mniej czasu zostało na wypełnienie ankiety! Wyniki we wrześniu, a ja już zaczęłam stosować się do Waszych wskazówek!

Ach te związki!, czyli Cena naszych pragnień

$
0
0

Gdy bloger napiszę książkę to możecie być pewni, że Gosiarella się tym zainteresuje. W przypadku powieści blogerów książkowych zwłaszcza, a "Ceną naszych pragnień" napisaną przez Dominikę Smoleń (możliwe, że znacie ją z bloga Nasz Książkowir) do tego stopnia, że objęłam patronat medialny (w związku z tym w najbliższym czasie pojawi się kilka niespodzianek). Może to Was zaskoczyć, ale nie ma tu ani bajkowych księżniczek ani zombie czołgających się nieopodal. Jest za to nastoletnia Oliwia i jej skomplikowane życie.

Oliwia wraz z bratem bliźniakiem i matką przeprowadza się do Katowic, gdzie rozpoczynają swoje życie na nowo. Co ciekawe nasza bohaterka szybko zostaje odseparowana od rodziny, gdy przeprowadza się do szkolnego internatu (brat zostaje w domu z matką). Adaptacja w nowym środowisku jest zawsze ciężka, jednak to nie ona jest największym problemem z jakim musi uporać się dziewczyna. Początkowo cała rodzina z bratem na czele mają ją głęboko w nosie, a jakby tego było mało Oliwia poznaje wyjątkowo pociągającą Melanie, w której zaczyna się zakochiwać. Od początku zdaje sobie jednak sprawę, że to uczucie nie przyniesie nic dobrego.

Jeśli czegoś możecie być pewni to tego, że w "Cenie naszych pragnień" aż się roi od różnego rodzaju relacji. Mamy trudną relację nastolatki z rodzicami, którzy zmagają się również z własnymi problemami. Mamy podgląd na rozpoczynającą się znajomość z nowymi kolegami ze szkoły, która jest jak na mój gust odrobinę zbyt oschła. Mamy tęsknotę za starymi przyjaciółki, których z Oliwią dzielą setki kilometrów. Zaserwowano nam również dość niepokojącą więź łączącą rodzeństwo, która moim zdaniem jest zbyt bliska. I choć widać, że taki stopień zażyłości między Oliwią i Dawidem był zamierzony to, gdy już przeszły mi ciarki żałowałam, że nie poświęcono jej więcej czasu w finałowej części powieści. Niemniej na pierwszym planie pojawia się uczucie nastolatki do znacznie starszej od niej kobiety. Domyślacie się, że problemy piętrzą się jak szalone? [Delikatne spoilery] Jakby wystarczającym problemem nie było uczucie do osoby tej samej płci to w dodatku obiekt jej uczuć jest jej nauczycielką angielskiego. Zaznaczę: zamężną, znacznie starszą nauczycielką. Ten związek z wielu powodów jest skazany na porażkę, a jednak nie powstrzymuje to ani Oli ani Mel, a cena ich pragnień może okazać się zbyt wysoka. 

Nie znajdziecie tu lukru ani waty cukrowej. Nie będzie rozwiązań, które przypominają bajkowy happy end, ani scen z pierwszych stron brukowców. Będzie jak to w życiu jest, czyli bardzo realnie, bo schematy poszły w kąt! Bohaterowie nie zostaną Waszymi najlepszymi przyjaciółmi. Do wrogów też im trochę brakuje. Mają wady i zalety jak każdy żywy człowiek. Może Wy ich polubicie, bo ja nie poczułam wyjątkowej sympatii ani antypatii, choć ciekawiły mnie ich losy. Największy problem miałam z odpowiednim zaszufladkowaniem "Ceny naszych pragnień". Początkowo przypomina typową młodzieżówkę (ta część jest zdecydowanie najsłabsza), później erotyk, a na koniec dramat. I wiecie co? Chyba to jest właśnie fajne. 

Czytałam wersję przed ostateczną korektą wydawnictwa, więc nie będę za bardzo skupiała się na tym, co mogło zostać już poprawione, jednak muszę przyznać, że widać po książce, że jest debiutem. Udanym, ale jednak debiutem. Widać również, że napisała go osoba zajmująca się recenzowaniem książek, bo wszystkie braki, które blogowi recenzenci zazwyczaj wyrzucają książkom zostały tu sprawnie 'wypełnione'. Dodatkowo Dominika wplotła w swoją powieść wiele nawiązań do innych książek i muzyki, więc możecie znaleźć w niej coś co spodoba Wam się na tyle, by poznać coś nowego od słuchania czy czytania. 

Dobra, czas na najważniejsze, czyli komu polecam. Jeśli lubicie tylko wszelaką fantastykę to możecie sobie odpuścić. Jeśli jednak lubicie od czasu do czasu przeczytać powieść, która porusza cięższą, bardziej życiową tematykę to może "Cena naszych pragnień" może okazać się czymś sam raz dla Was. 

Książkę możecie kupić w zaskakująco niskiej cenie klikając tutaj.

Ps. Lubicie czytać książki wydane przez blogerów?

Viewing all 693 articles
Browse latest View live