Quantcast
Channel: Gosiarella
Viewing all 693 articles
Browse latest View live

Warsaw Comic Con, czyli Gosiarella w mekce polskich geeków?

$
0
0
Comic Con w Nadarzynie relacja

Nie istnieje geek z krwi i kości, który nie słyszał nigdy o Comic Conie. Rzecz jasna, gdy o nim myślimy przeważnie stoi nam przed oczami event organizowany w San Diego, który od niemal 50 lat zrzesza największą liczbę fanów komiksów, filmów i fantastyki. Niemniej do San Diego daleko, za to Warszawa znacznie bliżej!

Każdy, kto śledził losy pierwszych Polskich Comic Conów (tak, liczba mnoga) wie, że nie działo się dobrze. W listopadzie ubiegłego roku miał wystartować Europe Comic Con w Kielcach, który niestety się rozsypał. W międzyczasie wystartowała informacja o planowanym na czerwiec tzw. żółty Comic Con Polska, w którym wiele osób pokładało większe nadzieje, który również upadł kilka tygodni przed zapowiadaną datą imprezy. Na placu boju pozostał najpóźniej zapowiedziany „niebieski” Warsaw Comic Con organizowany w Nadarzynie. Jak to mówią: do trzech razy sztuka, jednak wiele osób, które wcześniej nagle dowiedziało się, że imprezy, na które kupili bilety zostały odwołane, nie miały wiele zaufania do polskich edycji Comic Conów. Konwentowa klątwa wydała się je prześladować, więc wiele osób wolało nie ryzykować, wstrzymać się z wizytą, przeczytać relacje osób, które były i dopiero podjąć decyzję, czy warto wybrać się na kolejną edycję. Jeśli zaliczacie się do tego grona i jesteście ciekawi, czy warto było się wybrać na Warsaw Comic Con, to mam dla Was odpowiedź, ale po kolei!

Gosiarella i eM Comic Con Warszawa
Gosiarelli na Comic Conie towarzyszyła m.in. eM 

Muszę przyznać, że na początku odrobinę bawiło mnie, że Warsaw Comic Con nie obywa się w Warszawie, lecz w Nadarzynie, ale nie narzekałam, bo i tak żadna różnica, skoro jechałam autem z Krakowa (ominęło mnie narzekanie na opóźnione i do pełna załadowane darmowe autobusy). Po dotarciu na miejsce doszłam do wniosku, że organizowanie eventu w PTAK EXPO było całkiem niezłym rozwiązaniem. Hale były obszerne i nie było ścisku, a w dodatku zagospodarowano przestrzeń pomiędzy budynkami, gdzie postawiono m.in. food trucki, strefę postapo urządzoną bardzo w stylu Mad Maxa, strefę, w której można było ponaparzać z łuku oraz wystawę samochodów filmowych, gdzie można było z bliska przyjrzeć się między innymi The Mystetery Machine ze Schooby Doo, pojazdowi z „Powrotu do przyszłości”, czy autku Flinstonów.

Warsaw Comic Con relacja
Strefa postapo była zaprawdę klimatyczna.
Auto ze Scooby Doo na Warsaw Comic Con
W Mystery Machine nie znalazłam żadnych Scooby Chrupek, przez co poczułam się odrobinę zawiedziona.

W halach też mnóstwo się działo, więc każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Zacznijmy od amerykańskich gwiazd, bo to one przykuwały w weekend największą uwagę. Na pierwszym Comic Conie w Polsce pojawili się m.in.  Alfie Allen (Theon Greyjoy z „Gry o Tron”), Carice van Houten (Lady Melisandre z „Gry o Tron”), Hafþór Júlíus Björnsson (Góra z „Gry o Tron”), Melissa Ponzio (mama Scotta z „Teen Wolfa”) i RJ Mitte (syn Heisenberga, czyli Walter White Jr. z „Breaking Bad”). Można śmiało powiedzieć, że są to aktorzy, którzy wcielają się w dość rozpoznawalne postacie, choć zdecydowanie umieszczone na dalszym planie produkcji, w których grają. Najmniej rozpoznawalną wśród nich była zdecydowanie Olga Fonda, która jest najbardziej znana z roli Nadii Petrovej w serialu „Pamiętniki Wampirów”, czyli postaci, która pojawiła się na krótką chwilę i już dawno większość widzów zapomniała, że nawet istniała, a co dopiero pamiętać jak wygląda... W Polsce nie pojawili się odtwórcy głównych ról, nie było ani Lanisterów, ani Starków, nie było nastoletnich wilkołaków, czy chemików wytwarzających niebieską metę. Niemniej to wszystko jest wybaczalne z dwóch prostych powodów. Po pierwsze zaproszeni aktorzy spisali się znakomicie na spotkaniach. Odpowiadali na setki pytań, na życzenia fanów wyznawali miłość, przybijali piąteczki, przytulali się, a Hafþór Júlíus Björnsson nawet siłował się na rękę. Zdecydowanie potrafili oczarować swoją osobowością i nie żałuję poświęconego im czasu. Melissa Ponzio szczególnie mnie urzekła swoją osobowością, a przy okazji utwierdziła mnie w przekonaniu, że warto czekać na nadchodzące odcinki „Teen Wolfa”.

Po drugie musimy pamiętać, że to pierwsza edycja imprezy organizowana w Polsce, więc zwyczajnie musimy dać organizatorom czas na porządne rozkręcenie konwentu. Nie od razu Kraków zbudowano, a wszystkie konwenty rozrastają się wraz z kolejnymi edycjami, więc wierzę, że możemy założyć, iż w przyszłości będzie tylko lepiej i będą się pojawiać coraz bardziej rozpoznawalne gwiazdy. Poza tym zawsze możemy się pocieszać tym, że pojawił się żelazny tron, na którym każdy mógł zasiąść bez rozlewania krwi współtowarzyszy konwentu. Chociaż stanie w godzinnej kolejce wymagało próby charakteru, gdy tyle atrakcji wokół! Niemniej co tam amerykańskie gwiazdy i co tam tron, gdy po sali paradował zombiak! O dziwo przeżył do końca imprezy (chyba wszystkim obecnym na konwencie Zombie Hunterom towarzyszyły osoby, które uspokajały mordercze zapędy i próby ocalenia ludzkości przez Z-apokalipsą. Ze swojej strony dziękuję eM, która odciągała mnie sprzedawanych nieopodal maczet)! Co ciekawe zombiaczek ze strefy Fear The Walking Dead był bardzo dobrze wychowany jak na mózgożercę. Pozwalał się fotografować i nie gryzł ludzi, choć epidemia i tak dość szybko roznosiła się po hali, jednak to zasługa sprawnych charakteryzatorek, które działały w strefie AMC. Także wszystko pod kontrolą — możecie odłożyć na razie broń.

Gosiarella i zombie
Strefa zombiacza z Fear The Walking Dead zdecydowanie najbardziej przypadła mi do gustu!

Poza zombie można było również spotkać wiele postaci z popkultury. Cosplayerzy byli widoczni wszędzie, a ich stroje były naprawdę niesamowite. Chociaż i tak najczęściej spotykałam zgraję Deadpoolów, a banda Mario Brosa i zgrai Luigi zawsze wywoływała uśmiech. Swoją drogą trzeba przyznać, że Festiwal Colsplayerów, który prowadził Jakub Ćwiek, przyciągnął chyba jeszcze większe tłumy, niż spotkanie z serialowymi gwiazdami i zdecydowanie warto było się na niego wybrać. Uczestnicy prezentowali na scenie oszałamiające kostiumy, którym towarzyszyły krótkie występy, a raczej etiudy. Niemal każda była fantastyczna, jednak najbardziej zapadł mi w pamięć występ Lorda Vadera i Kylo Rena, którzy może i nie mieli najoryginalniejszych kostiumów, ale ich wspólny taniec do Gangam Style rozbroił mnie całkowicie! Przyznaję, że po raz pierwszy oglądałam festiwal colsplayerów, i chociaż zawsze bardzo przyciągały mój wzrok, to jestem zaskoczona, że aż tak spodobały mi się tego typu imprezy.

Wypadałoby również wspomnieć o strefie przeznaczonej dla fanów Gwiezdnych Wojen, ale jeśli mam być szczera, to naprawdę niewiele tam się działo. Zwyczajnie można było wejść do pomieszczenia i pooglądać modele statków oraz figurki kilku bohaterów. Tyle. Co i tak w sumie jest lepsze od zapowiadanej Strefy Wikingów, które albo wcale nie było, albo była na tyle mała, że kompletnie ją przeoczyłam. Zresztą wydaje mi się, że nie tylko tej atrakcji zabrakło...

Modele ze Star Wars konwent
Aż się chce zanucić tekst Pokahontaz: ♫ Patrz, ale nie dotykaj! Dotykaj, ale nie smakuj. Smakuj, ale nie połykaj. ♫

Trzeba zaznaczyć, że połowa atrakcji na Warsaw Comic Con była przeznaczona dla graczy, bo impreza połączona była z Good Game Warsaw, które niestety średnio mnie interesowało, bo nigdy nie przemawiały do mnie eventy dla graczy, bo grać lubię sama, w domu. Nawet ze strefą VR dałam sobie spokój z racji tego, że gogle Vrizzmo VR mam na stanie, więc wolałam nie zajmować miejsca osobom, które nie mają takiego komfortu, by włazić na własne ściany. Taki z Gosiarelli dobry samarytanin! Niemniej już przy wystawie starych gier tak hojna nie byłam i chociaż w domu Pegasusa mam, to i tak miło było chociaż przez chwilę pograć na Commodore i innych starych sprzętach, o których większość z Was pewnie nigdy nie słyszała. Ach! Co ten sentyment robi z człowiekiem!

Lego Warsaw Comic Con
Repliki artefaktów z dawnych czasów przedstawione wykonane z Lego.

Jestem pewna, że o wielu rzeczach zapomniałam wspomnieć, jednak ci, którzy byli i tak je widzieli, a tym, którzy w ostatni weekend w Nadarzynie się nie pojawili przynajmniej nie będzie aż tak smutno. Czas odpowiedzieć na pytanie, czy warto było pojawić się na Comic Conie. Osobiście uważam, że tak i naprawdę nie żałuję spędzonego tam czasu, bo bawiłam się bardzo dobrze mimo kilku niedociągnięć. Widzę nie mały potencjał w tym konwencie i jego kolejnych edycjach. Jasne, wiele trzeba będzie poprawić, wiele udoskonalić, ale może być z tego naprawdę rewelacyjny event. Pierwsza edycja, choć niedoskonała pokazała, że jest na czym budować. Urzekł mnie klimat, atrakcje przyciągały, zombie nie ugryzł, a gwiazdy wywoływały uśmiech, więc ogólnie muszę przyznać, że będę pozytywnie wspominać wypad do Nadarzyna, ale jestem geekiem, więc łatwo mnie kupić.

Ps. Wiem, że część z Was była obecna na Comic Conie (pozdrawiam wszystkich, którzy podeszli pogadać!), więc dajcie znać, czy Wam się podobało, a pozostali niech dadzą znać, czy planują pojawienie się na konwencie w przyszłości.
Ps2. WAŻNE! Wiem, że ostatnio było kilka okazji, by spotkać się na paru konwentach, jednak to wszystko było w biegu, więc jak co roku Gosiarella organizuje spotkanie z Różowymi Sałatami w Krakowie. Szczegóły spotkania znajdziecie tutaj! Do zobaczenia!

Hajsy, afery i książkowe blogery

$
0
0

Być może wiecie, a być może nie wiecie, że Różowy Blog narodził się jako blog książkowy. Przez dwa albo trzy lata działał pod nazwą W Krainie Stron, gdzie publikowane były niemal same 'recenzje' książek. I choć teraz Gosiarella jest pełna szeroko pojętej popkultury, to dalej czuję się mocno związana z blogosferą książkową. Mam do niej ogromny sentyment i z uwagą przyglądam się jak się rozwija oraz każdej nowej aferze wybuchającej w tym środowisku, choć te najczęściej dotyczą tematu współprac na linii bloger — wydawnictwo.

Tym razem zaczęło się od tekstu Martyny o Agonalnym stanie blogosfery książkowej i znowu poszło hurtowo. Mam wrażenie, że to temat stary jak świat (a przynajmniej stary jak blogosfera), wielokrotnie przerabiany i wszystko, co można było o tym napisać, zostało już napisane. Blogerzy zbierają cięgi od innych blogerów za to, że współpracują z wydawnictwami na zasadzie barteru, a przecież to się nie godzi! Nie ważne, czy nie godzi się, ponieważ powinni się cenić i brać wynagrodzenie za wykonaną pracę, czy jak woła druga strona konfliktu — wystawiają laurki i pomniki wydawcą za AŻ książkę, więc się sprzedali. Wydawnictwom też okazjonalnie się od blogerów dostaje, ponieważ wybierają blogi o słabej jakości, by robiły hałas o nowo wydanym tytule, zamiast zacząć współpracę z kilkoma w miarę ogarniętymi blogerami, którzy tworzą jakościowe treści (oczywiście za pieniądze). Ostatecznie wszystko i tak rozbija się o pieniądze (i to, co się za nie robi), a jak to powiedział Piłsudski „racja jest jak dupa — każdy ma swoją”, toteż Gosiarella też ma dupę, więc się wypowie.


Drodzy blogerzy,

[Od razu zaznaczam, że poniższych słów nie kieruję do wszystkich blogerów literackich, lecz znaczącej mniejszości, bo większość wydaje się całkiem rozsądna]

Mam wrażenie, że jestem na trochę innym etapie blogowania, niż znaczna większość blogerów książkowych, więc to, co napiszę może się wydać odrobinę abstrakcyjne, choć wcale takie nie jest w każdej innej sferze blogosfery. Także proszę o uwagę, bo mam ważne informacje: Blogosfera już lata temu się skomercjalizowała... ku zaskoczeniu nikogo. Jasne, blogi nie są słupami reklamowymi, ale to nie zmienia faktu, że nikt nie lubi pracować za darmo. Na tym etapie przeważnie przeciwnicy krzyczą: czy blogowanie można w ogóle nazwać pracą / pisać powinno się dla przyjemności, a nie dla pieniędzy / sprzedaliście się, więc nie jesteście wiarygodni etc. Szczerze mówiąc mam wrażenie, że takie poglądy mogą głosić jedynie osoby o dość ograniczonym postrzeganiu świata i czuję lekki wstyd, że zniżam się do odpowiadania na takie głupoty, ale podobno czasami trzeba się wdać w polemikę. Zacznijmy od tego, że tak, blogowanie można nazwać pracą tak samo, jak pracą można nazwać pisanie artykułów do gazet. Jedno i drugie polega na pisaniu artykułów. Oczywiście są także różnice, jak na przykład to, że blogerzy większość swoich tekstów piszą pro publico bono, czyli bezpłatnie w imię dobra publicznego (no nie mówcie mi, że teksty o przetrwaniu w razie zombie apokalipsy się do tego nie zaliczają!).

Oczywistym jest fakt, że my-blogerzy piszemy dla przyjemności — zarówno swojej, jak i naszych czytelników, bo zwyczajnie sprawia nam ogromną frajdę pisanie. Inaczej byśmy tego nie robili, prawda? Nie zmienia to jednak faktu, że większość tematów wybieramy sami, więc jeśli przychodzi klient do blogera i mówi, że chciałby, aby przeczytał jego książkę i opublikował recenzje na swoim blogu, to to już jest coś, za co powinno się brać pieniądze, bo było nie było, ktoś coś od Was chce, a w dodatku w określonym terminie. Drodzy Państwo, gdy są wymagania, to powinna być zapłata. Czy to znaczy, że bloger się sprzedaje? Osobiście uważam to sformułowanie za pejoratywne, a jeśli naprawdę tak uważacie to to samo możecie powiedzieć o swoich rodzicach, którzy „sprzedali się” pracując, abyście mieli na czym klepać te swoje wyświechtane hejty. Bądźmy przez chwilę logiczni: każdy powinien lubić swoją pracę i wykonywać ją z przyjemnością, ale to wcale nie znaczy, że powinien ją wykonywać za darmo, bo wtedy wszyscy pomarlibyśmy z głodu. To jednak wcale nie znaczy, że ktokolwiek może zmusić Was, abyście zaczęli domagać się wynagrodzenia. Sami oceńcie, czy chcecie. Jeśli jednak jesteście przeciwnikami blogowania za pieniądze to zróbcie wszystkim uprzejmość i nie zmuszajcie innych, by pracowali za darmo, bo uważacie to za jedyne słuszne, właściwe i zbawienne podejście.

Wyobrażacie sobie lekarza, prawnika albo panią sklepową, która pracuje za darmo, bo ktoś ją poprosił?

Ponadto nie bardzo rozumiem dlaczego ktokolwiek miałby się sprzedać, jeśli napisze tekst w zgodzie z tym, co uważa. Gdy podejmuję współpracę z wydawnictwem (tak, za hajs), to przy uzgadnianiu warunków i podpisywaniu umowy zawsze zaznaczam, że napiszę, co mi się podoba, prześlę im do akceptacji, a jeśli będą mieli jakieś wątpliwości to mogą się wycofać. Przecież nie mogę ich zmusić do zapłacenia za coś, co im się nie spodoba, a oni nie mogą mnie zmusić do napisania czegoś, czego nie chcę. Wstyd byłoby mi się podpisać pod złym produktem. Moi drodzy, jeśli kiedyś będę wychwalać gnioty, to tylko dlatego, że najwyraźniej będę miała fatalny gust. Dlatego drodzy blogerzy książkowi, skoro istnieją ludzie potrafiący zjechać książkę przy płatnej współpracy, to Wy tym bardziej nie powinniście pisać laurek, jeśli robicie to za darmo, czy tam za barter.


By całkowicie wytrącić przeciwnikom argumenty z rąk, dodam że współpraca nie jest obowiązkowa. Jeśli wydawca proponuje książkę, która w ogóle Was nie ciekawi, to możecie odmówić. Działa to też w drugą stronę - możecie napisać o książce, gdy nikt Wam za to nie zapłacił. Nawet mnie - złej, pazernej blogerce, zdarza się bardzo często opisywać tytuły, o które nikt mnie nie prosił, bo na bloga! Piszę o czym tylko chcę. Hajsy zbieram, gdy ktoś chce czegoś ode mnie. To takie proste.

Drodzy czytelnicy,

Teraz uchylę rąbka tajemnicy przed tymi, którzy nie prowadzą blogów. Wiecie, jak wygląda skrzynka mailowa blogera? Codziennie przychodzą na nią dziesiątki maili od przeróżnych firm, które chcą poinformować o swoim nowym produkcie (i żebyśmy MY poinformowali WAS na blogu), nakłonić, by na blogu pojawiła się recenzja ich tytułów, wywiadów z autorami, zachęcić, by na własny koszt przemierzał kilka razy w miesiącu (oczywiście na swój koszt) całą Polskę, by wziąć udział w konferencji i zobaczyć pokaz nowego modelu czegoś tam. Może i dla niektórych brzmi to całkiem fajnie i zastanawia się, dlaczego te chciwe blogery narzekają, gdy ktoś ich gdzieś zaprasza lub podrzuca tematy pisania tekstów. Prawda jest jednak taka, że jeśli publikowałabym wszystko, o co mnie proszą pracownicy działów marketingu, to zaśmiecałabym bloga tysiącami nieprzydatnych informacji o produktach, za które w żaden sposób nie mogłabym ręczyć i nie byłyby to tylko informacje o popkulturze, ale również o wkładkach do butów, kosmetykach, świeczkach, biżuterii, czy ofertach chirurgów plastycznych, bo niektórym nie chce się nawet sprawdzać jaka jest tematyka bloga. Chcielibyście czytać o tych wszystkich duperelach u Gosiarelli? Wątpię.

To może wydawać się śmieszne, ale większość autorów blogów, które czytacie, bardzo skrupulatnie podchodzi do treści serwowanych w swoich internetowych kątach. Jeśli zachwalalibyśmy chłam raz, drugi, trzeci, to szybko stracilibyśmy wiarygodność i za czwartym razem nie uwierzylibyście nam nawet wtedy, gdybyśmy stwierdzili, że niebo jest niebieskie, a Gosiarella różowa. Między innymi z tego powodu dobieramy współprace bardzo ostrożnie, a zalew informacji najczęściej filtrujemy (a przynajmniej ja) dwoma kryteriami. (1.) Czy mi (i Wam) to się podoba, a jeśli tak to (2.) czy opłaca się o tym teraz pisać... bo widzicie tyle tematów czeka na opisanie, a tu jakiś w kolejkę się wciska! Poza tym komu ja to tłumaczę, skoro wszystkie Różowe Sałaty są mądre i nie mają problemów z zarabiającymi blogerami, dopóki wartościowe treści są serwowane za im za darmo i z uśmiechem. Nic tylko życzyć innym takich czytelników!

Drogie Wydawnictwa,

Gosiarella wie i Gosiarella rozumie, że branża wydawnicza jest ciężkim kawałkiem chleba i często ciężko wyłuskać miedziaki na zapłatę dla blogerów. Niemniej weźcie pod uwagę, że blogi są medium, które zrzeszają grupę docelową waszych klientów. Wydając pieniądze na reklamę w radiu, prasie, czy plakaty na przystankach etc. traficie do przeróżnych osób, z których czyta może 1/4 biorąc pod uwagę stan czytelnictwa w Polsce, a nawet gdy już traficie na moli książkowych, to jest spore prawdopodobieństwo, że tylko części z nich będzie podchodzić gatunek książki, tematyka, autor etc. W przypadku blogerów sprawa jest znacznie prostsza, jeśli macie w swoich szeregach ogarniętego pracownika, ponieważ wystarczy godzina, by sprawdzić w jakiej tematyce bloger czuje się dobrze. Gosiarella uwielbia fantastykę, a zombie, superbohaterowie oraz postacie z bajek i horrorów wręcz wylewają się z każdej strony (poleciałam z taką autopromocją, że brakuję tylko linku do zakładki współpraca, ale spokojnie znajdziecie ją sami!), więc podsuwanie powieści obyczajowych z chorobami nowotworowymi na pierwszym planie, nie wydaje się najlepszym pomysłem (ale to i tak lepsze od propozycji promowania majonezu #TrueStory). W każdym razie, jeśli wybierzecie do współpracy blogera, który wpasowuje się w Wasz target, to automatycznie wpasowują się w niego czytelnicy blogera, więc macie pewność, że news o nowej książce trafi do tych, do których powinien.

A ten obrazek to skąd się tutaj wziął?! Hmmm... podejrzane.

Mówię o potencjalnych odbiorcach, bo wiem, że nie zawsze zależy Wam na jakości treści, ale na tym, by zapędzić ludzi do księgarń. Teoretycznie w dobie kapitalizmu nie mogę mieć Wam tego za złe. Dalej wysyłajcie książki do przypadkowych osób, ale na dziesięć takich przypadków znajdźcie choć jednego, który wpasowuje się w target i potrafi zainteresować czytelników. A jeśli nie, to chociaż mam nadzieję, że chociaż Wasze podejście do blogerów odrobinę się zmieni i też zaczniecie ich postrzegać jak ludzi, a nie słupy ogłoszeniowe, bo jednym jest wysyłanie informacji o premierach i przeróżnych newsów, a czymś innym wymaganie, by z ucałowaniem ręki publikowali wszystko jak leci i promowali tytuły za darmo. Szanujmy się wszyscy.

Wiem też, że nie można wszystkich wydawnictw wrzucać do jednego worka, bo nie wszyscy zatrudniają u siebie januszy marketingu. Osobiście utrzymuję ciepłe relacje z wieloma naprawdę ogarniętymi pracownikami wydawnictw i współpracuje mi się z nimi świetnie. Niestety wciąż zdarzają się ci, którzy kompletnie nie potrafią w swoją pracę. Ci, którzy odziedziczyli lub stworzyli listy mailowe i nigdy ich nie zweryfikowali. Ci, którzy wielokrotnie proponują współpracę tym, którzy wielokrotnie zaznaczyli, że za współpracę barterową to oni serdecznie dziękują, ale nie tykają. Ci, którzy (o zgrozo!) obrażają się, gdy bloger skrytykuję książkę.

Na koniec dodam, że możecie mi wierzyć na słowo: gdy podejmujecie współpracę z wyspecjalizowanym blogerem, to możecie zaoszczędzić sobie wielu nerwów. Gdy w grę wchodzą umowy i pieniądze, to zazwyczaj nie ma miejsca na fuszerkę, nieterminowość, czy standardowe problemy.

Do wszystkich,

Profesjonalizacja blogosfery oraz idące za tym pisemne umowy i wynagrodzenia za współpracę, to jedyne wyjście, by skończyć z wolną amerykanką i wzajemnym obwinianiem się. We wszystkich aferkach związanych z blogosferą literacką nikt nie jest w 100% winny, bo każdy z nas ma swoje za uszami. Jedni mogą mówić, że wydawnictwa tak zepsuły blogosferę, inni, że blogerzy do tego przyzwyczaili wydawnictwa, a jeszcze inni żyją w strachu przed hejtem za zarabianie ze strony czytelników. We wszystkim jest ziarno prawdy, ale to nie znaczy, że wciąż powinniśmy się nawzajem atakować. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Róbcie swoje i róbcie to właściwie, a w końcu wszystko będzie, jak być powinno. I na bloga! Zacznijcie się cenić!

Ps. Nie chce mi się więcej wracać do tego tematu, więc napiszcie w komentarzach, co o tym wszystkim sądzicie i jutro cieszmy się znów popkulturą, okey?

Filmy, w których karty, kości i ruletka odgrywają ważną rolę

$
0
0

Od dziesięcioleci Las Vegas i inne miasta słynące z kasyn są miejscamiakcji filmów i książek. Czasem miasto grzechu jest tylko tłem, a czasem bohaterowie filmowi przeżywają tam wzloty, upadki, rozterki i szczęśliwe chwile. Niemniej niezaprzeczalnie są one ważnym elementem kinematografii, a jednak gdybym teraz zapytała o film, gdzie karty, kości i ruletka grają główną rolę, bez wątpienia większość Was skojarzyłaby sobie kilka, gdzie akcja dzieje się wokół kasyn, zadymionych od cygar sal, atłasowych pokerowych stołów. Postanowiłam przyjrzeć się bliżej temu wątkowi i przyznaję, że kilka razy byłam zaskoczona.


„Diamenty są wieczne” (1972)

Jeden z serii filmów o przygodach najbardziej znanego agenta Jej Królewskiej Mości, czyli Jamesa Bonda. W najsłynniejszego agenta wcielił się Sean Connery, a część akcji filmu rozgrywa się w Las Vegas, gdzie w kasynie Whyte House James Bond oddaje się grze w kości. Co nie zmienia faktu, że największym zwycięzcą w przypadku tego filmu jest Sean Connery, który dał się przekonać do ponownego ubrania w garnitur Bonda, gdy zaproponowano mu gażę w wysokości 1,25 miliona dolarów plus udziały w zyskach. Dzięki temu trafił też na listę rekordów Guinnessa jako najlepiej opłacany aktor.


„Żądło” /  The Sting (1973)

Jeden z najgłośniejszych i najsłynniejszych filmów poruszających temat gier i sztuczek karcianych. Paul Newman i Robert Redford wystąpili w roli oszustów, którzy próbują zemścić się za śmierć przyjaciela na wpływowym gangsterze. Przez wielbicieli kina film często określany jest jako genialny majstersztyk, a jedna ze scen, gdy postać grana przez Roberta Redforda przegrywa w ruletkę zdobyty łup, jest już kultowa.




„Rain Man” (1988)

Oscarowy obraz z Tomem Cruisem i Dustinem Hoffmanem. Historia dwóch braci, którzy o swoim istnieniu dowiadują się po śmierci ojca. Jeden z nich choruje na autyzm, bez problemu rozwiązuje skomplikowane zadania matematyczne, ale zamknięty w zakładzie nie do końca wie, co zrobić i na co mu spadek otrzymany w testamencie po ojcu. Z kolei drugi – bezuczuciowy i zimny – porywa brata, aby zyskać choć połowę majątku. Podczas podróży zatrzymują się w Las Vegas, gdzie w jednym z kasyn bohater grany przez Hoffmana, dzięki swojemu matematycznemu umysłowi, wygrywa w blackjacka. Film urósł do rangi kultowego i został bardzo ciepło przyjęty przez krytykę oraz widzów.


„Hazardziści” (1998)

Mike (Matt Damon) jest studentem prawa i zapalonym pokerzystą. Po sporej porażce porzuca na rok pokera i oddaje się nauce oraz pracy. Jednak tylko do czasu, aż z więzienia wychodzi jego kumpel, który ma ogromne długi do spłacenia. Chcąc mu pomóc, Mike po raz kolejny zasiada do stołu. Główny bohater w grze szukał tego, czego nie gwarantowały mu ani studia, ani praca – dreszczyku emocji. A z ciekawostek dodam, że studio Miramax wysłało Edwarda Nortona i Matta Damona na światowy konkurs gry w pokera. Co prawda już czwartego dnia Damon został wyeliminowany przez legendarnego pokerzystę Doyle'a Brunsona, ale i tak można mu pozazdrościć przygotowań do roli.

„Ocean's Eleven: Ryzykowna gra” (2001)

Plejada gwiazd w filmie, gdzie cała akcja kręci się wokół kasyn Las Vegas. Główny bohater po wyjściu z więzienia od razu planuje obrabować jednocześnie trzy kasyna, a dokładniej to skarbiec, gdzie przechowywane są dochody właśnie z tych wspomnianych kasyn i w tym celu kompletuje dość nietypową grupę fachowców. Niektórzy zarzucają, że film miał potencjał, jednak nie został on należycie wykorzystany, a „Sinatra w grobie się przewraca”, bo to właśnie on grał głównego bohatera w pierwowzorze pod tym samym tytułem z 1960 roku. Jako ciekawostkę dodam, że ponoć po przeczytaniu scenariusza miał powiedzieć do Petera Lawforda (też grał w filmie): „Zapomnij o filmie. Lepiej wprowadźmy ten plan w życie!”.

Nie ma co się krzywić, aż tak. 

„21” (2008)

Oparty na faktach obraz filmowy Roberta Luketica o grupie studentów, którzy dzięki wiedzy z zakresu matematyki podbili kasyna Las Vegas, wygrywając ogromne sumy pieniędzy w blackjacka. Bohaterowie wykorzystują swoje umiejętności w dość nietypowy, niebezpieczny sposób w świetle wielkiego, grzesznego miasta. No cóż... a ja musiałam się nabawić dyskalkulii.

„Toy Story 3” (2010)

Na koniec wisienka na torcie, czyli film, który zaskoczył mnie sceną z kasyna! Chyba nie sądziliście, że lista filmów mogłaby się obyć bez animacji? Za kogo Wy mnie macie?! A właściwie za kogo Wy macie bohaterów bajek? Myśleliście, że oni nie potrafią zaszaleć? Otóż moi drodzy, animowane zabawki z "Toy Story" urządziły sobie grę w ruletkę, w której do wygrania były… baterie! Całkiem rozsądnie rzekłabym.

Niezbity dowód!


Ps. Dajcie znać w komentarzach, czy znacie jeszcze jakieś filmy, w których akcja dzieje się wokół kasyn, kart, gdzie w grę wchodzą duże pieniądze. Być może uda się odkryć jeszcze jakiś film, o którym nigdy nie słyszałam lub taki będący totalnym zaskoczeniem, jak Toy Story. Przy okazji przyznajcie się, które z wymienionych są Wam dobrze znane, a o których nie mieliście pojęcia.

Guardians Zashchitniki, czyli super misiek i rosyjscy strażnicy

$
0
0
Rosyjski film o superbohaterach

Gdy myślę o superbohaterach zazwyczaj mam w głowie postacie z amerykańskich komiksów Marvela lub DC Comics. Albo aktorów wcielających się w ich role w filmowych adaptacjach. Albo ostatecznie postacie z „Heroesów”, „Powers” lub innych seriali o superbohaterach. Niemniej pierwsze, drugie, trzecie i kolejne skojarzenia zawsze są powiązane z amerykańską popkulturą. Tym razem chcąc nie chcąc będę myśleć również o rosyjskich superbohaterach. Jesteście ciekawi, jacy oni są?

Zacznijmy od tego, skąd się wzięli rosyjscy „Zashchitniki”, czyli „Strażnicy". Oczywiście są oni wynikiem eksperymentów prowadzonych przez rosyjskich naukowców w czasie zimnej wojny! Eksperymenty na ludziach, którzy mieli zostać obdarzeni super mocami zostały jednak przerwane, a udane okazy rozbiegły się po świecie, by wieść swój długowieczny żywo (nie mam pojęcia, jak moc rzucania kamieniami miała sprawić, by człowiek mógł pozostać wiecznie młody, ale może nie powinnam się doszukiwać logiki w filmach o superbohaterach, a tym bardziej tych rosyjskich). Od tamtej pory nikt ich nie nękał, a rząd zajęty był własnymi sprawami, jak choćby tworzeniem armii zdalnie sterowanych maszyn wojennych, które buntują się, gdy na polance pojawia się wielki złoczyńca z supermocami... hmmm... rażenia prądem i sterowania wszelkimi maszynami? Hmmm... ciężko stwierdzić co on tak właściwie z tymi błyskawicami wyrabia. Niemniej nasz super złoczyńca jest głównym naukowcem, który przed laty prowadził wspomniane wcześniej eksperymenty na ludziach, a teraz postanowił wszystkim pokazać, że jest geniuszem za sprawą tego, że... zniszczy Moskwę, Rosję i wszystko na swojej drodze? Okey, ciężko się połapać, o co chodzi, gdy po logice w filmie nie ma śladu. Tak czy inaczej, rosyjscy agenci odnajdują zbiegłe obiekty badań i nakłaniają ich, by zemścili się na złym naukowcu za swoje krzywdy.

Zashchitniki
Spójrzcie tylko na tego skrzywdzonego misia!

Już w czasie oglądania „Strażników” zrozumiałam, jak ogromną ilością nielogicznych scen i wątków jest wypełniony, ale dopiero teraz, gdy próbuję Wam opisać fabułę zrozumiałam, że tam nie ma za grosz logiki. Przykładowo nie jestem do końca pewna, dlaczego po dziesięcioleciach po zakończeniu eksperymentu, Rosjanie nagle wpadli na pomysł zebrania superbohaterskiej ekipy, zamiast zaprzęgnąć do pracy grupę snajperów lub gości z bazuką. Nie rozumiem też, jak to możliwe, że tak szybko ich odnaleźli, skoro jak sami twierdzili nie mieli zielonego pojęcia co się z nimi działo. Niemniej jak wspomniałam to mój błąd, że zakładam, że w rosyjskim filmie o superbohaterach wątki będą się kleić, a fabuła nie będzie miała dziur jak ser szwajcarski. Na szczęście (a raczej nieszczęście) mina z serii WTF?! była powodowana także dziesiątkami innych rzeczy, więc może od razu do nich przejdę.

Ogólnie oglądając „Zashchitniki” nie dało się go nie porównywać do sztandarowych produkcji Marvela i DC. Poczynając od samych postaci. Kseniya (Alina Kiziyarova) ze swoją mocą bycia niewidzialną przypomina Susan Storm z „Fantastycznej Czwórki". Ler (Sebastien Sisak) to taki Magneto, z tym że panuje nad kamieniami, a nie metalem. Khan (Sanzhar Madiyev) najczęściej przyciągał moją uwagę, ale nie jestem do końca pewna, w jakim stopniu zadziałał na mnie jego magnetyzm, a w jakim stopniu imponujące zaokrąglone miecze, które chętnie sprawiłabym sobie. Niemniej poza skojarzeniami z postaciami z Mortal Kombat, przypomina mroczną odsłonę Flasha lub Quiksilvera zaopatrzoną w kozackie ostrza.

Film o superbohaterach z Rosji
Gdzie nabyć takie cuda?

Oczywiście mamy też szefa zespołu Elenę Latinę (Valeriya Shkirando), który w przeciwieństwie do Nicka Fury'ego jest piękną blondynką kochającą swoją matkę Rosję. Na koniec zostawiłam Arsusa (Anton Pampushny), czyli człowieka-misia, a może misiołaka? Niedźwiedziołaka? Jest jakaś oficjalna nazwa na człowieka zmieniającego się w niedźwiedzia? Jeśli nawet, to i tak ta jedna postać będzie dla mnie jedynym prawdziwie rosyjskim superbohaterem. Jeśli mam być szczera to właśnie ta postać ukradła film. Nie dlatego, że był dobrze wykreowany, lecz przez to, że nie mogłam powstrzymać śmiechu, gdy pojawiał się na ekranie. To było tak urocze, kiczowate, absurdalne i śmieszne zarazem!

Strażnicy Zashchitiniki Guardians 2017
I pozamiatane!

Zresztą widać, że nie tylko przy postaciach twórcy wzorowali się na amerykańskich produkcjach. Ogólnie mimo silnego patriotycznego wydźwięku filmu, widać tu inspiracje na wielu frontach. Z pewnością to poczujecie, jeśli zdecydujecie się obejrzeć film. Jednak osobiście mam żal o jeden błąd, który powtórzyli nie ucząc się na błędach DC Comics z „Legionu Samobójców”, a konkretnie tego, że wciśnięto masę wątków w jeden film, przy czym żadnego z nich dobrze nie rozwinęli, jak choćby indywidualne historie bohaterów. Widać, że starali się je odrobinę nakreślić drętwymi dialogami wciśniętymi na siłę w film, jednak dalej praktycznie niczego nie dowiadujemy się o głównych postaciach i ich wzajemnych relacjach. DC byliśmy w stanie to nawet wybaczyć, bo większość fanów bardzo dobrze kojarzy bohaterów komiksów amerykańskiego giganta, jednak o rosyjskich Strażnikach nie wiedzieliśmy wcześniej nic. Szkoda, bo ich historie mogły okazać się znacznie lepszym materiałem na film, niż kompletowanie drużyny mającej walczyć z szaleńcem rażącym prądem.

Mimo wszystko nie jestem pewna, czy mogę z czystym sercem napisać, że to zły film. On jest zwyczajnie dziwny. Nie, nie dziwny, abstrakcyjny. Przy okazji muszę przyznać, że jest parę rzeczy, które mi się podobało. Przede wszystko miło dla odmiany obejrzeć film o superbohaterach, który nie jest amerykańskiej produkcji (nawet jeśli był nimi inspirowany), a rosyjskich aktorów przyjemnie ogląda się na ekranie. Przy okazji bardzo podobał mi się ze strony wizualnej, choć widać, że momentami efekty nie są najlepszej jakości, ale zwyczajnie „Zashchitniki” ma wiele ładnych scen, które mnie urzekły. Zwłaszcza w momentach, gry na scenę wkracza Ksenia aka invisible girl lub Khan. Do moich ulubionych zdecydowanie należy scena, w której przedstawiono Ksenię. Jest urzekająca, choć jej występ już nie tak bardzo. Przy okazji film naprawdę jest momentami zabawny, jednak nie jestem do końca przekonana, czy jest to spowodowane intencjami twórców.


Strażnicy Zashchitiniki Guardians

Rosyjscy „Strażnicy” nie są dobrym filmem. Mają wiele wad i kilka zalet, jednak podczas oglądania przeważa niedowierzanie spowodowane wszystkimi niedorzecznościami zaprezentowanymi na ekranie. Czy to znaczy, że nie powinniście go oglądać? A skąd! Moim zdaniem warto sprawdzić na własną rękę, jak wygląda rosyjska produkcja o superbohaterach. Choćby po to, by znaleźć w nim jedną rzecz, która sprawi, że będziecie im kibicować, by kolejne filmy były lepsze. Zwłaszcza, że to dopiero początki tego typu kina w Rosji i mam szczerą nadzieję, że niebawem rozpocznie się między Stanami i Rosją wyścig filmów superbohaterskich, które będą nas naprawdę zachwycać.

Ps. Pytam całkiem poważnie: Misiołak, człowiek-miś, niedźwiedziołak, czy istnieje inna oficjalna nazwa na takiego stwora? Wypadałoby to w końcu jakoś wołać w stylu: Kici, kici, misiołaku.
Ps2. Podrzućcie tytuły innych filmów o superbohaterach, których nie stworzyli amerykanie. Przydałoby się w końcu na Różowym Blogu wprowadzić większą różnorodność supermocy.

Stój, bo strzelam!, czyli różowe ogłoszenia parafialne

$
0
0

Moje kochane dzieciaczki. Dziś mam do przekazania jedynie szybkie newsy, więc lecimy bez zbędnych wstępów!

Gosiarella po raz kolejny na jeden dzień wychodzi z internetów, by się z Wam tradycyjnie spotkać w Krakowie! Jeśli macie czas i chęci, to zjawicie się 25 czerwca w Opium na Kazimierzu (ul. Jakuba 19). Gosiarella będzie tam siedzieć od 17:30 do nie mam bladego pojęcia której, ale jeśli się spóźnicie to może poczekam! Więcej szczegółów w wydarzeniu na fb i liczę na to, że do zobaczenia!

Przy okazji chciałam ogłosić, że zbliża się zombie apokalipsa, ale mam też dobre wieści dla wszystkich tych, którzy potrafią czytać (okey, przeszliście wstępną selekcje, skoro jesteście na blogu!) i lubią zombiaki (tu chyba też mogę optymistycznie założyć, że zdaliście test)! Jest konkurs! I to nie byle jaki konkurs, tylko taki, który lubię najbardziej, czyli wymagający chociaż minimum kreatywności i sprawdzenia tego, czy bylibyście w stanie przetrwać chociaż pierwsze 5 minut zombie apokalipsy. Zaintrygowani? Super!
Wpadajcie na Gosiarellowego Facebooka i pod zdjęciem konkursowym napiszcie, gdzie schronilibyście się przed zombiakami w razie zombie apokalipsy! Macie czas do 21 czerwca! Chyba nie muszę mówić, że Gosiarella lubi tylko tych, którzy ją lubią, więc jeśli jeszcze nie kliknęliście tam magicznego przycisku, to czym prędzej to zmieńcie!

Możecie też zwiększyć swoją szansę na wygraną biorąc udział w instagramowej odsłonie konkursu. Obserwujcie @Gosiarella_ a na swój profil wrzućcie zdjęcie czegoś, co macie pod ręką i może posłużyć do obrony przed zombie, pamiętając o tym, by w opisie wrzucić #ArmagedonZGosiarella (w przeciwnym wypadku tego nie znajdę). Macie czas do 20 czerwca!

Zapomniałabym o najważniejszym, czyli o nagrodzie! Wygrać można...Werble proszę... "Armagedon dzień po dniu" J.L. Bourne'a. Łącznie wygrają cztery osoby, więc powodzenia i niech los zawsze Wam sprzyja!

Ps. Dajcie znać, czy się widzimy w Krakowie!
Ps2. Ten wpis ulegnie samozniszczeniu, gdy przestanie być przydatny, czyli tuż po spotkaniu.

Jak skraść serce królowej, czyli Bez Serca Marissy Meyer

$
0
0
Alicja w Krainie Czarów Tima Burtona
Gosiarella woli być kochana, ale co ja tam wiem, skoro jeszcze czekam na swoją oficjalną koronację.

Każdy z nas zna Krainę Czarów, którą poznawaliśmy wraz z Alicją. Pamiętamy Szalonego Kapelusznika, Królową Kier, Kota z Cheshire i pozostałych bohaterów wykreowanych przez Lewisa Carrolla. Marissa Meyer postanowiła raz jeszcze zabrać nas do Wonderlandu, jednak zamiast typowego dla niej retellingu znanych baśni, w „Bez serca” cofamy się do czasu, gdy Królowa Kier nie została jeszcze koronowana.

Lady Catherine Pinkerton jest córką Markizy i Markiza Skalistej Zatoki Żółwiowej, a jako ich dziedziczka musi wieść życie porządnej arystokratki. Co oznacza, że powinna poświęcić cały swój czas na bale, herbatki i grę w krykieta flamingiem i jeżem, a ostatecznie zgodnie z planem swoich rodziców powinna poślubić króla. My-czytelnicy znający treść „Alicji w Krainie Czarów” również się tego spodziewamy po bohaterce, jednak sama Catherine gwiżdże na to, czego wszyscy od niej oczekują. Ma własne plany — założyć cukiernię na spółkę ze swoją przyjaciółką oraz piec ciasta, ciasteczka i tarty od świtu do zmierzchu. Niestety prowadzenie cukierni nie przystoi królowej, a dziewczyna nie potrafi zdobyć się na odwagę, by zawieść rodziców odrzuceniem zalotów króla. Jednak powoli wszystko zaczyna się odmieniać za sprawą przystojnego Jokera imieniem Jest, który pomalutku skrada serce Catherine.

Książka o młodości Królowej Kier

Załamać Was? Nie lubię „Alicji w Krainie Czarów". Nigdy nie lubiłam i nie potrafiłam polubić, choćbym nie wiem, jak bardzo się starała. Czytałam książkę, oglądałam animację Disneya, filmy aktorskie i nic nie pomogło. Zwyczajnie szaleństwo Krainy Czarów nie pokrywa się z Gosiarellowym szaleństwem. Kochałam jedynie każde wcielenie kota z Cheshire, którego oficjalnie uznaję za swojego Patronusa. Niemniej mam wrażenie, że dzięki Marissie Meyer w końcu coś kliknęło — w końcu znalazłam swoją Krainę Czarów. Taką bardziej przyjazną, w której chciałabym się znaleźć, choć zdecydowanie jej mieszkańcy nie chcieliby mnie tam, skoro rzeczy ze snów przenikają do ich rzeczywistości i zostają tam na stałe. Przy takich czarach po kilku dniach zafundowałabym im zombie apokalipsę (cieszę się, że w naszym świecie sny nie mają takich cudownych właściwości, bo stracono by mnie dla dobra ogółu). Wracając jednak do świata przedstawionego w książce, cieszę się, że w końcu po tylu próbach udało się komuś choć trochę przekonać mnie do tej magicznej krainy. Chociaż dużą rolę odegrali tu bohaterowie, którzy w końcu nabrali 'trochę sensu', gdy skupiono się na opowiedzeniu ich historii zamiast na cudach i dziwach.

W Catherine niewiele jest z bezlitosnej, krzykliwej i siejącej postrach królowej, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Meyer przedstawiła ją nam jako pełną pasji marzycielkę, która stawia innych ponad własnym szczęściem, a raczej stara się znaleźć własną drogę nie raniąc przy tym swoich bliskich. To kompletnie inna osoba, więc nie zdziwcie się, jeśli podczas czytania "Bez serca" zapomnicie, że bohaterką jest Królowa Kier. A nawet jeśli będziecie o tym pamiętać, to wierzę, że będziecie mocno kibicować, by historia zakończyła się inaczej. By los nigdy nie zaprowadził Cath do tronu i korony Kier. Nie tylko dlatego, że obdarzycie bohaterkę sympatią, lecz przez Jesta, który skradnie Wam serce. [Spoiler] Mnie skradł i je złamał. Pod koniec książki miałam taki moment, gdy stwierdziłam, że czas najwyższy rzucić fochem i przestać czytać, bo wiedziałam, że za moment ta podła Meyer wszystko popsuje! Przyznaję, że naprawdę ciężko czyta się książkę, której zakończenie się zna, a co gorsza wcale nie prowadzi do happy endu. [/Spoiler]

Cora and hearts in Once Upon a Time
Wstrętne kradzieje serduchowe!
Jest jest dokładnie takim typem bohatera, jakiego lubię. Trochę tajemniczy, trochę przebiegły, odważny, czarujący, a ostatecznie bardzo podatny na zranienia, przez co staje się bardziej ludzki. Bez niego ta książka nie miałaby sensu i straciła cały swój urok. W końcu to on stał się motorem napędowym do przemiany głównej bohaterki, a ta była naprawdę zdumiewająca. Muszę przyznać, że w pełni zrozumiałam, dlaczego to niewinne dziewczę zmieniło się w apodyktycznego tyrana. Też zmieniłabym się po czymś takim. Zresztą jak chyba każdy.

Nie mogę się powstrzymać przed pochwaleniem jeszcze jednej rzeczy, na którą zazwyczaj nie zwracam szczególnej uwagi, ale dawno nie trafiłam na książkę, która miałaby tak pasujący do siebie tytuł. "Bez serca" to odzwierciedlenie powieści na wielu płaszczyznach. Chociaż nie powiem, że najbardziej to określenie pasuje do samej autorki z racji tego, że zafundowała nam takie zakończenie historii. I co z tego, że wszyscy je dobrze znaliśmy?! To nie jest istotne! Jednak wracając do samej książki, to muszę przyznać, że pierwszą stronę czytałam dziesięć razy i wcale nie dlatego, że tak bardzo mi się podobała, lecz przez to, że ciągle się dekoncentrowałam. Dawno temu słyszałam, że książka powinna być wciągająca od pierwszego zdania, pierwszej strony i pierwszego rozdziału. Ta niestety nie jest. Pierwsze, co przeczytacie to hołd dla ciasta cytrynowego. Niech Was waga chroni, jeśli akurat jesteście na diecie, bo to jak rozwlekle autorka się nad tym rozwodzi jest zadziwiające. Na szczęście później jest już tylko lepiej i akcja zaczyna się powoli rozkręcać.

Królowa serc i ciastka
Kto by pomyślał, że przyszła Królowa Kier miała słabość do pieczenia?!

W "Bez serca" Marissa Meyer po raz kolejny udowodniła, że świetnie radzi sobie w przedstawianiu własnych wariacji bajecznych tematów. Wszyscy, którzy czytali "Sagę księżycową" nie muszą mi wierzyć na słowo, że autorka naprawdę potrafi to robić dobrze, a jej styl sprawia, że czytelnicy z łatwością dają się wciągnąć w akcję i czytanie jest czystą przyjemnością. Pozostali muszą zaryzykować, jednak osobiście uważam, że warto dać tej powieści szansę. Będziecie mieli okazję poznać przeszłość bohaterów, których już znacie z "Alicji w Krainie Czarów", pokochać nowych bohaterów i uśmiechać się za każdym razem, gdy bohaterka wpadnie na pomysł ścięcia czyjejś głowy! Założę się, że podbije Wasze serca!


Ps. Dajcie znać, którą wersję Królowej Kier lubicie najbardziej, a przy okazji możecie w komentarzach podrzucić wszystkie znane Wam tytuły książek, filmów i seriali, które czerpią z "Alicji w Krainie Czarów", bo niebawem planuję kolejne zestawienie!

Wianki, Noc Kupały, Noc Świętojańska, a może słowiańskie walentynki?

$
0
0
Polska tradycyjna wersja walentynek

Świętowanie przesilenia letniego jest stare jak świat (poprawniej byłoby napisać: stare jak ludzkość). Najkrótszą noc w roku świętowali w starożytności. Świętowali ją Słowianie. Dziś my też świętujemy. Tylko to nasze współczesne świętowanie nieco się różni od tego, co w te noce wyprawiali nasi przodkowie, chociaż pewne podobieństwa się zachowały.

Nie jestem pewna, pod jaką nazwą funkcjonują u Was obchody tego święta. Z tego, co słyszałam w Poznaniu zachowała się nazwa Noc Kupały, w Krakowie uznajemy tylko określenie Wianki, a najpowszechniejszym terminem jest Noc Świętojańska. Obchody święta też różnią się w zależności od tego, w którym zakątku Polski się odbywają. W Poznaniu puszcza się w niebo lampiony, a w Krakowie wianki do Wisły i ogląda pokaz sztucznych ogni. Obie wersje wyglądają przepięknie i przyciągają na obchody mnóstwo ludzi, jednak to już tylko pozostałości po tym, jak swoje najważniejsze święto obchodzili Słowianie. Ci to dopiero wtedy szaleli! Kraszewski w „Starej Baśni” podsumował to, jako „jeden ciąg wesela, śpiewu, skoków i obrzędów”, a jeśli to byłoby za mało zachęcające do przyłączenia się do zabawy, to z pewnością pomagała wiara w to, że wszyscy, którzy biorą udział w tych uroczystościach będą cieszyć się zdrowiem i dobrobytem. Gdyby nie to, że z moim szczęściem spaliłabym sobie włosy skacząc przez ognisko, to pewnie sama zaryzykowałabym dla takich obietnic. Niemniej trochę wyprzedziłam fakty, więc lepiej opowiem Wam jak dokładnie wyglądały obchody Nocy Kupały.


Lampiony i Noc Kupały

Słowianie mieli w zwyczaju wygaszać ogień w domowych paleniskach i ruszać na wzgórza, by rozpalać ogniska, co miało ich uzdrowić i zapewnić powodzenie. Zbierali się więc wokół ognia, gdzie tańczyli i śpiewali, a przy tym skakali przez ogień (raczej tego ostatniego nie polecam, nawet jeśli macie więcej gracji od Gosiarelli). My najpewniej wykorzystalibyśmy okazję, by nabić na kij jakąś świeżo upolowaną kiełbasę lub pianki, a Słowianie woleli wrzucać w ogień różnego rodzaju zioła zapewniając tym samym sobie ochronę przed złymi mocami. Jednak ogień nie był jednym żywiołem, który był mocno związany z obchodami Nocy Kupały. Ważna była również woda. Wierzono, że ogień i woda mają oczyszczającą moc, więc zażywano również kąpieli, która miała ustrzec przed chorobami i urokami.


Walentynki Słowiańskie święto miłości


Puszczanie wianków na wodzie też miało dość istotną rolę, ponieważ słowiańskim odpowiednikiem walentynek była właśnie Noc Kupały, tylko u nas, by zdobyć dziewczynę, nie wystarczyło kupić jej kartkę z serduszkiem, czy różę, tylko bardziej się poświęcić. Dziewczyny plotły wianki z kwiatów i ziół, przymocowywały do nich płonące drewienko i puszczały z nurtem, zaś chłopcy musieli je wyławiać, a następnie do swojej zdobyczy dopasować właścicielkę. Jeśli się to udawało, to para zazwyczaj szła na całość. I pomyśleć, że narzekamy, że współczesna młodzież ma zdegenerowane zabawy! Chociaż z drugiej strony ogólnie przyjmowano za pewnik szybkie zamążpójście panny, gdy wianek zostanie wyłowiony, więc może ta noc miłosnych uniesień zobowiązywała do czegoś więcej, niż podejrzewam. No dobrze, a co z dziewczynami, których wianki nie zostały schwytane przez pełnych poświęcenia (umówmy się, że musieli wleźć do wody, by wyłowić te wianki, więc komplement im się należy!) mężczyzn? Bardzo fajnie opisała to Katarzyna Miszczuk w „Nocy Kupały” (tom III cyklu Kwiatu Paproci), ale pokrótce wyglądało to tak, że właścicielki wianków, który popłynęły w siną dal musiały jeszcze trochę poczekać na ożenek, zaś staropanieństwo groziło dziewczynom, których wianuszki spłonęły, utopiły się lub gdzieś się zaplątały.

☞ Sprawdź również bajkę o Królowej Wandzie

Niemniej istniały jeszcze inne obrzędy, a jeden z ciekawszy wiąże się ze szczypiorkiem! Młode słowianki musiały mieć spore powodzenie, skoro by wybrać adoratora, przywiązywały kolorowe nitki (każdy kolor symbolizował innego młodzieńca) do szczypiorku wyrastającego z cebuli, by sprawdzić, który z nich do rana wyrośnie najwyżej. Zwycięzca miał niby kochać najmocniej. I po co komu swatka, skoro jest szczypiorek! Chociaż i tak moim skromnym zdaniem puszczanie wianków miało więcej sensu.

Słowiańskie obrzędy

Co jeszcze robili Słowianie w czasie obchodów Nocy Kupały? Szukali Kwiatu Paproci! Legenda głosi, że ten niezwykły kwiat zakwita tylko jednej nocy w roku, czyli w dzień przesilenia letniego. Należy go szukać w lasach lub na bagnach (oczywistym wydaje się, że nie zakwitnie nam w doniczce), a jeśli udałoby się go odnaleźć, miał zapewnić szczęście i bogactwo. Chociaż jeśli mam być szczera to wiele cudownych właściwości się mu przypisuje i każda z nich jest ogromnie zachęcająca do wyruszenia na poszukiwania. Problem w tym, że nikt go nigdy nie znalazł (lub się tym nie pochwalił), więc możemy go uznać za wymarły gatunek.

I chociaż dziś dalej puszczamy wianki na wodę, słuchamy muzyki i śpiewamy razem z artystami, a nawet obiecujemy sobie, że w końcu spędzimy noc na odganianiu komarów i kleszczy w czasie poszukiwań legendarnego kwiatu, to nie cel świętowania jest odrobinę inny. Nikt nie bawi się dlatego, by zapewnić sobie dobrobyt i ustrzec się przed demonami, czy chorobami. Zazwyczaj nie pamiętamy nawet, że świętujemy najważniejsze święto Słowian. Zapytacie co się stało? Stali się chrześcijanie. W Polsce Kościół katolicki nie dał rady wykorzenić tych obchodów, więc zrobił to, w czym był najlepszy, czyli schrystianizował to święto zmieniając nazwę na Noc Świętojańska i przesuwając w czasie o dwie noce (z 21/22 na 23/24 czerwca), czyli tak, by wypadało w dzień św. Jana Chrzciciela, który według legendy chrzcił w wodzie także rusałki.


Ps. Dobra, na dziś wystarczy. Lepiej idźcie już pleść wianki! Przy okazji dajcie znać, jak Wy obchodzicie to święto!
Ps2. Co powiecie na Słowiańskie Lato? W sensie tematyczną porę roku ze Słowianami w tle?
Ps3. Pamiętajcie, że w niedziele widzimy się w Krakowie!

Dobro i zło, czy piękno zewnętrzne odzwierciedla wnętrze?

$
0
0

Każdy z nas w dzieciństwie poznał popularne bajki, czy to w wersji Disneya, czy Grimmów, czy Gosiarellowego True Story, czy jakiejkolwiek innej. Historie te były proste, a postacie jednowymiarowe, przedstawiane jako "dobra wróżka", "nikczemna czarownica", "zła królowa", "szlachetny książę", czy "piękna księżniczka", przy czym wygląd postaci też jest ściśle powiązany z charakterem, by dzieci mogły z łatwością wskazać, kto jest dobry, a kto zły.

Tylko czy takie postrzeganie nie jest odrobinę krzywdzące dla bohaterów bajek? Dlaczego pozwalamy, by ktoś na starcie uprzedzał nas do kogoś, zamiast pozwolić sobie samodzielnie wyrobić o nim opinię? W końcu skąd mamy wiedzieć, czy Zła Królowa nie chciała zabić Śnieżki, bo ta była np. socjopatką ukrywającą się za śliczną buzią i w rzeczywistości miała w planach wymordować wszystkich mieszkańców Królestwa, które może nie istnieje współcześnie tylko dlatego, że jej się to udało? Może w młodości Śnieżka znęcała się nad zwierzątkami, które wcześniej wabiła swym melodyjnym głosem? W końcu zmuszała je do pomocy w obowiązkach domowych (toż to czysty wyzysk!), więc kto wie co jeszcze wymyśliła? My z pewnością nie wiemy, bo bajki urywają się po "I żyli długo i szczęśliwie".


Wgląd w świecie dobra



Faktem jest, że w bajkach bohaterowie są zazwyczaj tacy, jak ich twórcy narysują. To, co piękne jest dobre i szlachetne, a to co brzydkie lub zwyczajnie posiadające coś złowieszczego, jak krzaczaste brwi jest automatycznie nikczemne i złe. Trudno ukryć, że w bajkach wygląd zewnętrzny jest cechą niezmiernie istotną. Matka Śnieżki nawet chodząc po ogrodzie marzyła: "Chciałabym mieć dziecko białe jak śnieg, rumiane jak krew i o włosach czarnych jak heban". Wróżki zaproszone na chrzest Śpiącej Królewny podarowały Aurorze niezwykłą urodę i wspaniały głos, bo tylko to się w życiu liczy, prawda? Po co komukolwiek dobre zdrowie, bystry umysł, dobre serce, empatia, czy zdolność dobrego rządzenia krajek (z racji tego, że obie bohaterki były królewnami wypadałoby o tym także pomyśleć), skoro by się w życiu ustawić wystarczy uroda. Jeśli o mnie chodzi to pozytywni bohaterowie bajek są niesamowicie płytcy.

Dobrze, przyznaję, że Aurorze piękny głos się przydał do wyhaczenia królewicza. 

Właściwie trochę trudno się im dziwić, skoro żyją w świecie, w którym wszystko jest oceniane po pozorach, co widać jak na dłoni w "Pięknej i Bestii", gdzie całe miasteczko wielbiło Gastona, choć ten był zwykłym wiejskim burakiem (dalej uważam, że Gaston nie był Złoczyńcą). Zresztą jego niezdrowa obsesja na punkcie Belli też dobrze obrazuje działanie bajkowego świata, ponieważ nie fascynował go jej umysł, czy charakter, a jedynie piękno. Jeśli sądzicie, że tylko bohater negatywny może kierować się tak niskimi pobudkami, to proszę przypomnieć sobie co kierowało ukochanymi Śnieżki, Aurory, Kopciuszka, czy Arielki. Bynajmniej panów nie ciągnęło do nich ze względu na wspólne zainteresowania (chyba, że liczymy taniec i śpiew), czy fascynującą osobowość. Wyciągając takie wnioski można sądzić, że morały w bajkach kuleją.


Wygląd w świecie zła


Piękno jest dobre, więc brzydkie musi być złe. Oczywiście ta cała brzydota jest sprawą dość umowną i nie każdy złoczyńca musi być opasłym Ratcliffem z beznadziejną fryzurą, małymi, przebiegłymi oczkami i kartoflem zamiast nosa. Czasami wystarczy jedna skaza na pięknym licu, by charakter bohatera zaczął się psuć. Jeśli dobrze pamiętam bajkę o "Królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach" (a pamiętam dobrze!), to Zła Królowa zeszła na ścieżkę zła, gdy na jej pięknie zaczęły się pojawiać pierwsze skazy starości, a magiczne lustereczko uznało, że nie jest już godna miana najpiękniejszej w świecie. Zresztą zwróćcie uwagę, że wielu złoczyńców Disneya jest już dość sędziwa: Lady Tremaine - macocha Kopciuszka mogłaby spokojnie być już babcią. Nie jestem pewna ile żyją mieszkańcy podwodnego królestwa, ale Ursula zdecydowanie pamiętała początki jego istnienia. Yzma mogłaby nam wyjaśnić, dlaczego dinozaury wyginęły. Frollo też już jest dość sędziwy. U Claytona też pojawiły się pierwsze oznaki siwizny. Cruella mocno pomarszczona. Można wymieniać i wymieniać, a wciąż ciężko znaleźć pięknych i młodych złoczyńców (okey, poza Hansem).

Nawet los zwierząt w bajkach jest z góry przesądzony, jeśli mają skazę.

Wracając jednak do samych skaz, które uniemożliwiałyby czarnym charakterom wygrania konkursów piękności, należy wspomnieć nie tylko o zmarszczkach. Czasami niedoskonałością jest kolor skóry np. zielony jak u Maleficent, czy Nikczemnej Wiedźmy z Zachodu (właściwie nawet Shrek bardzo długo był postrzegany jako negatywna postać przez swoich kolegów z bajki). Innym razem może to być nadwaga, brzydki makijaż, za duży nos lub za małe oczy.



Naprawdę smutnym wydaje się fakt, że przez te niedoskonałości bajkowe postacie są z góry skazane na bycie postrzeganym jako czarne charaktery. Albo inaczej: smutne jest to, że bajki każdą nam wierzyć, że ludzie "brzydcy" muszą być nikczemni i knuć przeciwko tym młodym i pięknym. Nie taki morał chciałabym sprzedawać dzieciom na całym świecie. I niestety nie jestem w stanie obwiniać za taki stan rzeczy jedynie Disneya i jego rywali, bo po części sami jesteśmy sobie winni. W końcu wystarczy przeczytać komentarze pod filmami, gdzie ocenia się wygląd aktorów, a każdą ich najdrobniejszą niedoskonałość zjadliwie się wyszydza. W świecie bajek bardzo oberwało się Meridzie Walecznej, która w porównaniu do swoich księżniczkowych koleżanek nie jest tak szczupła i doskonała. Rude włosy, piegi, okrągła buzia nie były najwyraźniej zadowalające. Nic więc dziwnego, że rok po premierze Disney zdecydował się nadać jej nowy wygląd przy okazji ceremonii wstąpienia w szeregi oficjalnych księżniczek Disneya. Dziewczyna stała się szczuplejsza w tali, zyskała bardziej wypukły biust, przywdziała święcący strój, poszła do fryzjera, a nawet jej oczy stały się większe. Co ciekawe i to nie spotkało się z przychylną reakcją widzów, którzy nagle stwierdzili, że jej wady były zaletami. Dziwny jest ten świat, ale i tak podkreśla to znaczenie zewnętrznej powłoki.

Merida z 2012 roku kontra Merida z 2013 roku.

Ps. Zastanawia mnie, czy w świecie bajek to zło wywołuje brzydotę, czy co bardziej prawdopodobne brzydota powoduje zło. Jak sądzicie?

Ps2. Na kanale Gosiarella Show pojawił się nowy film bardzo w klimacie, więc koniecznie sprawdźcie! I dajcie suba, by nie przeoczyć kolejnego!

Famous in love, czyli serial o filmie wartym obejrzenia

$
0
0
recenzja Famous in love

Często w popkulturze przewija się motyw tworzenia popkultury. Oglądamy proces tworzenia pisarzy i ich zmagania z pisaniem książek. Poznajemy początkujących reżyserów, scenarzystów, szefów wytwórni i aktorów, którzy dopiero stawiają pierwsze kroki na swojej drodze ku wspaniałej karierze. Zaś w „Famous in Love” jest serialem, w którym oglądamy zmagania całej ekipy nad stworzeniem filmowej adaptacji bestsellerowej książki „Locked”.

Historia Paige Townsen (Bella Thorne) zaczęła się, gdy studio odpowiedzialne za przeniesienie światowego bestselleru na duży ekran, ogłosiło casting, w którym mogła wziąć udział każda fanka. Peige nie miała zamiaru brać w nim udziału. Zgłosiła się, bo zaciągnęła ją przyjaciółka i tak przez przypadek dostała rolę August Roch — swojej ulubionej fikcyjnej bohaterki. Jeszcze nim na planie filmowym padł pierwszy klaps, dziewczyna zyskała ogromną sławę, uwikłała się w trójkąt miłosny i rodzinny dramat, bo przecież miała się uczyć, a nie bawić w aktorkę. Ogólnie cały pierwszy sezon pokazuje, że ta jedna zmiana sprawiła, że jej dotychczasowe życie legło w gruzach, ale w zamian ma szansę zbudować je od nowa.

Famous in love serial 2017
To nie zdjęcie z promocji serialu, lecz scena z serialu!

Odnoszę wrażenie, że aktualnie bardzo na topie jest tworzenie seriali o aktorach i życiu w Hollywood. Z dawnych lat pamiętam tylko „Ekipę”, a w tym roku zadebiutowało m.in. „The Arrangement” (opisywałam go w serialowych premierach wiosennych), czy „I'm Dying Up Here” (okey, to o komikach, ale to w sumie dość pokrewne). „Famous in Love” specjalnie nie wyróżnia się na ich tle, chociaż jest tworzony raczej dla odrobinę młodszej widowni (ma w sobie tak wiele z teen dram!) i jest bardzo w klimacie „90210”, które w sumie opiera się na podobnym założeniu, czyli 'nowa' dziewczyna z impetem wkracza w świat pięknych, bogatych i popularnych dzieciaków, tylko w tle liceum zamieniono na plan filmowy.

Niemniej to właśnie to filmowe tło urzekło mnie najbardziej. Wszystkie rozmowy dotyczące książki i sceny kręcenia jej adaptacji wzbudziły moją ciekawość. W „Locked” też mamy trójkąt miłosny, ale do tego dochodzi wątek podróży w czasie i te wspaniałe kostiumy! Poważnie, mam wrażenie, że to, co oni tam kręcą mogłoby się okazać rewelacyjnym filmem i bardzo chciałabym go obejrzeć. Co prawda trochę nie ogarniam fabuły z racji tego, że sceny są kręcone bez porządku chronologicznego, lecz przez to jak bohaterowie/aktorzy mają czas pojawić się na planie. Niemniej podobnie wygląda spora część zwiastunów, które i tak zmuszają mnie i rzesze widzów do ruszenia tyłka do najbliższego kina. I tak sobie pomyślałam, że cudownym motywem, a zarazem chwytem marketingowym byłoby stworzenie filmu „Locked” (oczywiście z udziałem aktorów wcielających się w bohaterów na serialowym planie filmowym) naprawdę tj. w naszej rzeczywistości, abyśmy mogli go obejrzeć. Sam film mógłby z powodzeniem na siebie zarobić, a doliczając do tego fakt, że widzowie serialu dodatkowo zasililiby kasy kinowe byłoby gwarancją sukcesu! Naprawdę dziwi mnie, że tęgie głowy Hollywoodu jeszcze na to nie wpadły (przecież nie tylko Gosiarella jest taka mądra).

Famous in love opinie
Carter Jenkins jako Rainer Devon grałby rolę Noah, a Bella Thorne jako Paige Townsen wcielałaby się w August Roch!

Wrócę jednak do serialu, bo przecież o nim mowa, a nie o (jeszcze) fikcyjnym filmie. Muszę przyznać, że spodziewałam się czegoś znacznie gorszego i „Famous in Love” pozytywnie mnie zaskoczyło. Może i gra aktorska nie jest na najwyższym poziomie, ale nie ma też powodu do płaczu. Serial ma przyjemny, lekki klimat i naprawdę dobrze się go ogląda. Tylko ten trójkąt miłosny i cała postać Jake'a (Charlie DePew) woła o pomstę. Takiego drewna dawno nie widziałam, ale to pewnie przez to, że w lesie dawno nie byłam. Właściwie jak tak teraz myślę to i Georgie Flores jako Cassandra też nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. W ogóle wiele wątków wycięłabym w pień, by zrobić miejsce dla tych ciekawszych, czyli o zawirowaniach związanych z produkcją filmu. Okey, czas spojrzeć prawdzie w oczy: „Famous in Love” jest dość przeciętym serialem o rewelacyjnie zapowiadającym się filmie i gdybym miała wybierać wolałabym oglądać „Locked”! Niemniej jako serial młodzieżowy nada się na upalne dni, gdy nasz mózg jest w stanie agonalnym.

Ps. Znacie inne książki/filmy/seriale, w których opisany jest proces tworzenia czegoś, co chcielibyście popkulturowo skonsumować?
Ps2. Nie złości Was, że te fikcyjne dzieła nigdy nie powstały?

Tyle dobrego w Lipcu, czyli premiery książkowe i kinowe!

$
0
0

Lipiec to niezaprzeczalnie mój ulubiony miesiąc! Niezaprzeczalnie jest to związane w dużej mierze z Gosiarellowymi urodzinami i datą powstania bloga. Jak co roku możecie się spodziewać, że będzie się duuużo działo - przygotowuję dla Was kilka niespodzianek, ale o tym innym razem, bo czas się zapoznać z tym, co przygotowały dla nas wydawnictwa i studia filmowe!


D.B. Thorne - Obserwator
Wydawnictwo: Burda Książki
Data: 19 lipca

Właśnie czytam i po cichutku zdradzę, że na razie zapowiada się naprawdę dobrze.

Sophie Fortune znika w tajemniczych okolicznościach. Policja bardzo szybko rezygnuje z poszukiwań. Dziewczyna miała za sobą próby samobójcze, a tym razem zostawiła wiadomość: TO SIĘ MUSI SKOŃCZYĆ. DZIŚ JUŻ KONIEC. Zrozpaczony ojciec dziewczyny na własną rękę rozpoczyna śledztwo i odkrywa kilka niepokojących faktów: dziewczyna była wielokrotnie atakowana na swoim blogu przez osobę podpisaną jako Starry Ubado. Cały czas żyła w strachu przed bezwzględnym internetowym trollem, który wiedział o niej o wiele za dużo. A to dopiero początek koszmaru, jaki ktoś dla niej przygotował. Ten thriller przeraża! Od tej pory kilka razy zastanowisz się, nim wrzucisz do sieci zdjęcie lub wpis.

Amie Kaufman, Jay Kristoff - Illuminae
Wydawnictwo: Moondrive
Data: 26 lipca

Moondrive obiecało nam niesamowite wydanie, które ma zachwycać w swojej papierowej odsłonie. Kupiłam bez wahania i grzecznie czekam już od miesiąca (!), by zobaczyć czy dotrzymają słowa. Jeśli tak, to wierzę, że chociaż oni zrozumieją, że w Polsce opłaca się wydawać książki w pięknej oprawie!


Rok 2575. Kolejny zwykły dzień w kolonii Kerenza, założonej przez megakorporację KWU, by wydobywać rzadkie surowce. O poranku Kady Grant rzuca swojego chłopaka Ezrę Masona i postanawia, że już nigdy się do niego nie odezwie. Nie spodziewa się jednak, że za kilka godzin będzie świadkiem inwazji BeiTechu, która ją i tysiące innych osób pozbawi domu. Tych, którym udało się przeżyć, ewakuują trzy statki kosmiczne: Alexander, Hypatia oraz Copernicus. Ściga je wrogi pancernik Lincoln. Jego zadaniem jest uciszyć świadków brutalnego ataku na planetę. Tymczasem na pokładzie Copernicusa rozprzestrzenia się śmiertelnie niebezpieczny wirus, a system sztucznej inteligencji sterujący Alexandrem staje się... największym wrogiem ocalałych. Kady włamuje się do zaszyfrowanej pamięci statków i odkrywa przerażającą prawdę o wydarzeniach dziejących się na jej oczach. Tylko jedna osoba może powstrzymać zagładę – jej (były!) chłopak Ezra.

Alwyn Hamilton - Buntowniczka z pustyni #2: Zdrajca tronu
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Data: 5 lipca

Zaledwie kilka miesięcy temu Amani Al-Hiza, pragnąc wolności, uciekła z domu położonego na końcu świata i zaczęła przemierzać bezkresne piaski magicznej pustyni w towarzystwie tajemniczego obcokrajowca, Jina. Teraz jednak sytuacja diametralnie się zmienia. Kiedy Amani wbrew własnej woli trafia do epicentrum reżimu – pałacu sułtańskiego – przyświeca jej jeden cel: obalenie tyrana. Zapomnij o wszystkim, co wiesz o Miraji, o rebelii, o dżinach i Jinie oraz Niebieskookiej Bandytce. W "Zdrajcy tronu" jedyne, czego możesz być pewien, to to, że nic nie jest pewne.

Rick Riordan - Tajne akta Obozu Herosów
Wydawnictwo: Galeria Książki
Data: 14 lipca

W tym przewodniku Percy Jackson i inni mieszkańcy Obozu Herosów odpowiadają między innymi na takie pytania jak: "Co to jest miejsce?" i "Czy mogę zatrzymać koszulkę?". Nowicjusze mogą poczytać o domkach, sprawdzić swoją wiedzę o magicznych znakach i zapoznać się z rozdziałem poświęconym treningom. Ale "Tajne akta Obozu Herosów" opisują nie tylko teren obozu i budynki. Książkę uzupełniają opowieści o herosach, dla których obóz jest domem, i takich, którzy zawitali tu tylko na chwilę w drodze w nieznane. Chejron osobiście napisał wstęp zawierający krótki rys historyczny treningu półbogów oparty na tysiącach lat jego doświadczenia. No i oczywiście są tu też boskie słowa mądrości Apollina, ponieważ... no, ponieważ półboscy autorzy woleliby nie zostać pobici, dziękujemy.

Spider-Man: Homecoming - 14 lipca


To przychodzi po zmroku - 7 lipca



Rock Dog - 14 lipca



Alibi.com - 21 lipca



Atomic Blonde - 28 lipca



Mała Wielka Stopa - 28 lipca



Ps. Nie zapomnijcie napisać w komentarzach, co przykuło Waszą uwagę!

PopHistoria, czyli o nauce historii z popkultury

$
0
0

Popkultura to wspaniała rzecz, ponieważ każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Coś, co połączy się z tematem, który uwielbia. Problem mogą mieć jedynie pasjonaci historii, bo to co twórcy filmów, seriali i książek robią z historią przechodzi ludzkie pojęcie. Nawet PiS tak nie zmienia faktów, jak twórcy kultury masowej! Ale, ale! Może jest jednak ratunek i da się nauczyć historii poprzez pochłanianie popkultury? Oczywiście z Gosiarellową pomocą!

Historia to ciężki przedmiot (może nie tak, jak chemia, ale jednak), jeśli trafi się na nudnego nauczyciela. Nawet ostatnio pomstowałam na to, jak uczy się historii w szkołach. Wymaga się od nas, abyśmy nauczyli się na pamięć wszystkich tych dat, bitw i nazwisk, a zupełnie zapomina się o tym, że najważniejsze jest poznawanie przeszłości dla rozumienia współczesnego świata, bo historia lubi się powtarzać. W dodatku jej największą zaletą jest to, że składa się z samych fascynujących opowieści o ludziach tak niesamowitych, że udało im się zapisać na tych najważniejszych kartach historii ludzkości. Poważnie, pomyślcie tylko, jak niezwykłe życie trzeba prowadzić lub jak wyjątkowe muszą być czyny, by ktoś po wielu latach kazał się dzieciakom o nich uczyć. Ich nazwiska nie zniknęły na przestrzeni dziejów, jak milionów innych osób! Skłamałabym, gdybym napisała, że sama nie marze o tym, by w ten sposób zyskać nieśmiertelność, ale faktem jest, że nieliczni z nas tego dokonają. Najwybitniejsze jednostki lub te najbardziej zdegenerowane lub szalone! Na bloga! Chcę być jedną z nich!

Też chce to powiedzieć!

Poważnie pomyśleliście wcześniej o tym, że nazwiska osób z Waszych podręczników, to nie tylko martwi ludzie, ale tacy, którzy kiedyś żyli, kochali, nienawidzili i czegoś pragnęli? Że Edison tak bardzo kochał swoją pracę, że sypiał mniej niż 4 h dziennie? Że Władysława Jagiełłę zdradzały żony? Mam wrażenie, że nauczyciele często zapominają lub nie potrafią przedstawić ludzkiej strony historii. Za to twórcy popkultury własnie na tym opierają swoją pracę. Ich zadaniem jest przedstawienie pasjonującej opowieści, które potrafią wywołać u odbiorców skrajne emocje. Rozbudzić i utrzymać zainteresowanie. To właśnie dlatego wiele osób, które nie przepadają za historią samą w sobie, lubią od czasu do czasu sięgnąć po serial, czy film historyczny. Gdyby tylko nie naginali przy tym faktów, to byłoby to idealna forma nauki. Problem w tym, że popkulturowa odsłona historii nie ma za zadanie nikogo uczyć.

Nie ma w niej chronologii. Zasadniczo popkultura kocha wybrane okresy i postacie historyczne - w zależności od tego, co aktualnie jest modne. Kiedyś był to okres starożytnego Rzymu, później czas panowania Tudorów, a obecnie temat wypraw Wikingów powoli dobiega końca. Niemniej zbierając to wszystko do kupy i układając w miarę chronologicznie jesteśmy w stanie poznać chociaż zarysy tego, co ukształtowało nasz współczesny świat. Gdybym chciała być grzeczna napisałabym, że oglądanie/czytanie dzieł inspirowanych historią może rozszerzyć wiedzę, którą zdobyliśmy w szkołach, ale mam w nosie bycie miłą, więc napiszę szczerze: osobiście wyniosłam więcej wiedzy z samych seriali historycznych, niż z lekcji. Niemniej książki dalej pozostają najbardziej rzetelnym źródłem informacji. Jestem realistką, więc wierzę, że należę do mniejszości, która po zakończeniu edukacji dalej czyta książki naukowe. Nie ma w tym nic złego, a jeśli przez głowę przeszła Wam ochota na poszerzenie swojej wiedzy historycznej to mam dobrą wiadomość! Gosiarella podejmie próbę rozkochania Was w historii i sprzedania Wam kilku faktów. Zapytacie jak? No już, zapytajcie!



Projekt: PopHistoria


Dla nikogo nie powinno być zaskoczeniem, że Gosiarella jest geekiem. Blog, na którym właśnie się znaleźliście jest moim małym, różowym hołdem dla popkultury. A teraz zdradzę Wam sekret: uwielbiam również historię, a najlepiej wychodzi mi łączenie różnych pasji, dlatego uprzejmie donoszę, że oto powstaje nowa seria: PopHistoria!
W przeciwieństwie do poprzednich projektów, PopHistoria nie ma zaplanowanej liczby odcinków, ani terminu ważności! Początkowo będzie się pojawiać nieregularnie, ale będę się starać publikować przynajmniej jedne odcinek raz na dwa miesiące. A przy okazji mam nadzieję, że w przyszłości będzie się pojawiać w dwóch formatach - artykułu na blogu oraz filmie na YouTube. Wersje mogą się trochę od siebie różnić (nie faktami!), ale zasadniczo w tym przypadku możecie sobie wybrać format, który bardziej Wam odpowiada, chociaż znając moją regularność we wrzucaniu filmów na Gosiarella Show raczej nie nastawiajcie się zbyt optymistycznie... Przy okazji dobra wiadomość: Pierwszy odcinek już jest! Znany Wam wpis "Reign vs historia, czyli dzieje Marii Stuart"! Wierzę, że zakochacie się w tym projekcie!

Ps. Jak zawsze w zapowiedzi nowego cyklu daję Wam szansę podrzucenia tematów do odcinków. Dajcie znać, jaką postać lub okres historyczny chcielibyście zobaczyć w tej serii! Rzućcie mi wyzwanie!

Kim są Różowe Sałaty, czyli o czytelnikach doskonałych!

$
0
0

Osoby czytające książki są czytelnikami. Osoby czytające blogi także są czytelnikami. Osoby czytające Gosiarellę są Różowymi Sałatami. Biorąc pod uwagę powyższe założenia każdy, kto czyta ten tekst powinien być nazywany Różową Sałatą, ale prawda jest taka, że bycie Różową Sałatą to stan umysłu i trzeba spełniać pewne warunki, by przynależeć do tego elitarnego grona.


Geneza Różowych Sałat


Dawno, dawno temu żyła sobie Różowa Blogerka, która ledwo mogła się pomieścić w internetach ze swoim przerośniętym ego, więc stwierdziła, że pójdzie w świat, by porozmawiać z innymi blogerami. Niestety nasza nierozważna blogerka nigdy nie potrafiła powstrzymać się przed gadaniem, przez co niejednokrotnie wypowiadała o kilka słów za dużo. Tym razem była na tyle nie rozważana, by odważyć się nazwać osoby czytające jej bloga mianem czytelników, co wywołało dość nieprzewidywalny ciąg zdarzeń. Całą historię możecie przeczytać w Kościele Różowej Gosiarelli, ale z uwagi na to, że na pewno trafią się leniuszki, wyjaśnię, że na jednym z blogów pojawiła się taka oto wypowiedź:

"Jedna z blogerek rzuciła w pewnym momencie: "Lubię z moimi czytelnikami rozmawiać nie tylko o książkach..." Zastanowiła mnie formuła "moi czytelnicy". Z jednej strony racja: jestem blogerem, publikuję, a więc piszę, odwiedzający moją stronę są więc czytelnikami. Z drugiej strony... czy to nie jest niebezpiecznie bliskie zrównaniu się z autorami książek? Podniesienie siebie na jakiś wyższy poziom w jakiejś hierarchii?"

Przede wszystkim: No daaa! Z Gosiarellowym narcyzmem i aspiracjami na przyszłą władczynię świata musiałam podnieść się wyżej w hierarchii! Niemniej, dzięki temu niefortunnemu fragmentowi, Wy również postanowiliście się wynieść wyżej, bo przecież jak to tak zaliczać się do tak zwyczajnej, przeciętnej i nudno brzmiącej grupy jak "czytelnik"! Wszystko stało się, gdy na Gosiarellowego Facebook wrzuciłam powyższy fragment wraz z pytaniem, jak powinnam Was nazywać.

#KreatywnośćPoziomRóżowychSałat

Kimże ja jestem, by się Wam sprzeciwiać?! Dlatego sami sobie zgotowaliście ten los, a mi się podoba!

Kim jest 100% Różowa Sałata?

W sumie to odpowiedź widzę właśnie tak.

Każda Różowa Sałata jest wyjątkowa. Każda jest niezwykła na swój sposób. Jednak dzielą cechy wspólne, a większość z nich zaobserwowałam czytając przez lata Wasze komentarze, maile i odpowiedzi w ankietach, czy na spotkaniach z czytelnikami (Pamiętaj: Nie ma, że boli, bo jeśli uważasz się za Różową Sałatę, to trzeba się przemóc i dać jakiś znak życia, a przede wszystkim dać się poznać!). Zacznijmy od informacji oczywistych, czyli każda Różowa Sałata jest geekiem, bo z jakiego innego powodu czytałaby bloga o popkulturze? Potrafi podrzucić ciekawy tytuł czegoś, co koniecznie trzeba poznać, a także odradzić coś beznadziejnego lub – co gorsza – odradzić w tak ciekawy sposób, że masochizm nakazuje sprawdzić gniota na własnej skórze. Każda RS jest inteligenta, kreatywna i ma intrygujące podejście do świata. Trochę nieskromnie napiszę, że zadziwia mnie fart, jakiego bez wątpienia miała, skoro trafiłam na tak doskonałą grupę docelową swoich tekstów. Ale dość kadzenia, bo jeszcze posądzicie mnie o wazeliniarstwo, a nie o to chodzi. Zauważyłam, że typowa Różowa Sałata (tak, wiem nie ma czegoś takiego, jak typowa Różowa Sałata) ma bardzo logiczne podejście do życia i sporą dawkę wiedzy, więc nie raz i nie dwa potrafi zadziwić tym, co pisze w komentarzach. Wiecie, jakie są tego plusy i minusy? Plusem jest to, że świetnie bawię się czytając dyskusję pod artykułami i często wpadam dzięki nim na nowe pomysły na teksty. Minusem jest to, że gdy piszę swoje życiowe mądrości to czuję się dziwnie, bo wiem, że niemal 100% czytelników ma zdrowe podejście do życia i prawidłowy system wartości. To trochę tak, że chciałabym od czasu do czasu napisać artykuł, który sprawiłby, że świat stanie się, chociaż odrobinę lepszym miejscem (w myśl, że wystarczy zmienić podejście jednej osoby, by było lepiej), ale nie trafiam do tych moronów, których chciałabym edukować. Wiecie, co mam na myśli? Tak, to że jesteście świetni też. Tak, to że fajnie byłoby, gdyby teksty były udostępniane dalej i mogły trafić do innych osób też. Jednak chcę przez to powiedzieć również to, żebyście nie dziwili się, że czasami wstępuje we mnie duch mesjasza pragnącego szerzyć piękne idee i bynajmniej nie mam Was za osoby, którym musiałabym wciskać te Gosiarellowe mądrości (chociaż...? Nie, jednak nie).

Lubię to, że macie poczucie humoru i jesteście momentami niemal równie odrealnieni, jak ja. To urocze! Czasami mam wrażenie, że stworzyliśmy sobie tutaj miejsce przypominające bańkę mydlaną, w której świat wydaje się piękny, pokręcony i ciekawy... szkoda, że poza tą bańką nie zawsze tak jest. Niemniej serduszkuję za to mocno!
Czasami szokuje mnie również to, że z ogromnym entuzjazmem podchodzicie do moich najbardziej szalonych i dziwnych pomysłów, więc chyba można także założyć, że jesteście dość otwarci. Ogólnie wychodzi na to, że Różowa Sałata to zacny ludź, którego lepiej mieć po swojej stronie. Tylko ta chęć podboju świata, którą dzielimy powinna kogoś w końcu zaniepokoić, prawda?


W sumie wychodzi też na to, że typowa Różowa Sałata jest oczytanym serialomaniakiem uwielbiającym Disneya, i który byłby idealnym zombie hunterem, jeśli tylko w przyszłości (wybuchnie zombie apokalipsa i...) nie zyska super mocy, dzięki którym zmieni się w super złoczyńcę, bo z jakiegoś powodu nie jest zainteresowana rolą bohatera. Fajny człowiek, prawda? Każdy chciałby mieć takiego w ekipie — pomyślcie tylko, że Gosiarella ma ich wszystkich! Ha!
I tak w ogóle to dzięki za to, że jesteście <3

☞ Przeczytaj też Urodzinowy list do Różowych Sałat

Ps. Przy okazji ruszyła coroczna ankieta dla czytelników, dzięki której możecie się spokojnie wypłakać i zasugerować coś odnośnie...hmmm... wszystkiego.
Ps2. W ogóle to jest na FB grupa Armia Różowych Sałat, w której ostatnio niewiele się dzieje, ale jeśli chcecie to podrzucam. Niemniej na Gosiarellowym Fb więcej się dzieje.

Spider-Man: Homecoming, czyli nastolatek w świecie Avengersów

$
0
0
Spider-Man: Homecoming opinie

W „Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów” poznaliśmy nowego Spider-Mana, któremu w końcu pozwolono się pobawić z Avengersami. Czekaliśmy na to długo, a Marvel nas nie zawiódł. Nowy, młodszy (bo 15-letni) człowiek pająk okazał się zabawnym i odrobinę infantylnym przerywnikiem między scenami rozdzierającego Avengersów konfliktu. Pajączek tak bardzo się wszystkim spodobał, że studio postanowiło dać mu osobny film „Spider-Man: Homecoming”.

Od razu wolę zaznaczyć, że ten tytuł nie ma nic wspólnego z poprzednimi produkcjami o Spider-Manie, za to bardzo mocno nawiązuję do uniwersum Avengersów, dlatego przed seansem lepiej zapoznać się z kolejnością oglądania filmów Marvela, bo inaczej wielu wątków możecie nie zrozumieć. Już pierwsze minuty nawiązują do Bitwy o Nowy Jork, a później do „Kapitana Ameryki: Wojny Bohaterów”, która jest kluczem do złapania odpowiedniego kontekstu!


Superbohater z sąsiedztwa


Rola Spider-Mana w konflikcie Avengersów była niezbyt znacząca, ale nie można zaprzeczyć, że stanie ramię w ramię i naprzeciw wielkich superbohaterów zrobiło na Peterze Parkerze (Tom Holland) ogromne wrażenie i zaczął marzyć o zostaniu członkiem najbardziej elitarnej drużyny broniącej Ziemię przed niebezpieczeństwami. Niestety dla niego, Tony Stark (Robert Downey Jr.) nie jest na tyle nieodpowiedzialny (dobre sobie!), by werbować (przynajmniej na stałe) 15-latka z liceum. Za to nie ma najmniejszego problemu z tym, by pozwalać mu samodzielnie strzec porządku na ulicach Nowego Jorku, chociaż trzeba przyznać, że przynajmniej monitoruje jego działania za pomocą kostiumu, który mu podarował. Wróćmy jednak do pajączka, który musi radzić sobie zarówno z młodzieńczym zauroczeniem, egzystencją na samym końcu szkolnego łańcuch pokarmowego, jak i z próbami pokonania bandy rzezimieszków, która postanowiła przerobić kosmiczne odpady z Bitwy o NY na broń. W przypadku tego ostatniego stoi przed Spajderkiem ogromne wyzwanie. I co z tego, że przeciętny Avengers rozgromiłby ich wszystkich w ciągu 5 minut? To nie ważne, bo istotne jest to, że nasz początkujący superbohater musi nabrać wprawy w walce ze złem, a to jak mu to wychodzi, to już całkiem inna sprawa.

Wszyscy, którzy mają w pamięci nie tak starą trylogię „Spider-Man” i dwa filmy o „Niesamowitym Spider-Manie” lub liczą na kontynuacje tej serii (korci mnie, by napisać o tym osobny tekst!), mogą się zdziwić, że Peter jest nastolatkiem żyjącym w świecie bohaterów większych od niego. Równie zaskakujące może być to, że ciocia May (Marisa Tomei) jest całkiem zabawna i młoda, a przy tym nikt nie płacze po wujku Benie. Dlatego jeszcze raz powiadam Wam, że nowy Spider jest po reboocie i naprawdę wyszło mu to na dobre. Do MCU o wiele bardziej pasuje radosny bohater, który nie jest od początku przygnieciony poczuciem winy i żałobą. Dzięki temu zamiast oglądania młodego emo snującego się po ekranie, możemy zobaczyć dzieciaka pełnego energii i zapału, który przy okazji wprowadza nas w życie typowego nastolatka żyjącego w świecie Avengersów. Wierzcie mi, że te krótkie przerywniki potrafią rozbawić — zwłaszcza filmy instruktażowe z Capem, który w sumie jest już u nich zbrodniarzem wojennym. Cudo!

Nastoletni SpiederMan

Ogólnie to odrobinę niesamowite tak podglądać zwykłych ludzi, którzy jarają się Avengersami jak celebrytami, którymi właściwie w ich uniwersum są. W końcu my jaramy się nimi tylko, jako fikcyjnymi postaciami. To nie tak, że możemy ich spotkać, czy zdobyć 100 punktów do lansu, gdy powiemy, że Iron Man to nasz ziomek, którego mamy na szybkim wybieraniu, prawda? Poza tym wyobrażacie sobie mieć Tony'ego Starka za mentora? How cool is that?!

Deadpool dla nastolatków


Muszę przyznać, że cudownie ogląda się te jego zmagania z wejściem w kostium bohatera. Wszystkie wzloty i upadki Spider-Mana sprawiają, że łatwiej zapałać do niego sympatią i bądźmy szczerzy — największą zaletą Pajączka od czasu jego debiutu w komiksach, było to, że był jednym z najbardziej ludzkich superbohaterów. A cóż jest bardziej ludzkie od oglądania jego zmagań z przyziemnymi problemami oraz oglądanie trudnej drogi, którą musiał przebyć, by zostać bohaterem na miarę swojej sławy. I kurcze, miło dla odmiany obejrzeć superbohaterki film, w którym patos nie wylewa się z ekranu. Ostatnio zafundował nam taki rok temu Deadpool, a skoro o nim mowa, to zdecydowanie widzę podobieństwa pomiędzy nim i Spider-Manem i bynajmniej nie chodzi mi jedynie o stronę wizualną.

Spider-Man: Homecoming recenzja

Główną cechą wspólną jest humor. Obie produkcje są wręcz genialnie zabawne, z tym że w „Deadpoolu” żarty są przeznaczone zdecydowanie dla widzów dorosłych, zaś w „Spider-Man: Homecoming” nadadzą się również dla młodzieży (niemniej dzieci bierzcie do kina tylko wtedy, gdy nie będzie Wam przeszkadzać, że będą później biegać po domu krzycząc "Penis, penis, penis Parker”), bo nie jest aż tak wulgarny (w sensie dorośli nie będą czuli, że film może ich zgorszyć... tiaaa). Nie przesadzę pisząc, że przez cały seans śmiałam się jak głupia, więc ręczę, że będziecie się w kinie dobrze bawić. Przy okazji nowy pajączek ma również totalny luz, którego brakuje już jego doświadczonym przez życie kolegom po fachu. Twórcy spisali się świetnie wprowadzając do MCU powiew świeżego powietrza, bo chociaż filmy Marvela od zawsze cechują się dość lekkim klimatem i humorem, to nowa produkcja bije pod tym względem poprzednie, a przy okazji pozwala się widzom zrelaksować po wszystkich dramatach (oraz tymi, którego dopiero ich czekają — w końcu wszyscy czekamy na „Avengers: Infinity War”), które ostatnio męczą Avengersów.

A co ze złoczyńcą? W końcu mówi się, że bohater jest tak dobry, jak dobry jest jego przeciwnik. Biorąc to pod uwagę można dojść do wniosku, że Vulture (Michael Keaton) nie jest zbyt trudnym do pokonania czarnym charakterem i wcale byśmy się nie pomylili. Vulture nie jest zły do szpiku kości, choć bywa bezwzględny i ma całkiem dobry sprzęt, jednak geniuszem zła o wielkich ambicjach podbicia świata to on nie jest. Moim zdaniem złoczyńcy nigdy nie byli wielkim plusem Marvela i tym razem nie dostaliśmy nikogo, komu Team Villains mógłby kibicować, jednak nawet podobała mi się niejednoznaczność Vultura oraz to, że do bycia czarnym charakterem popchnęła go ciężka sytuacja w której się znalazł, gdy świat zmienił się przez superbohaterów. To dobrze obrazuje minusy życia w takiej rzeczywistości.

Spider Man złoczyńcy

O "Spider-Man: Homecoming" mogłabym gadać i gadać (dlatego podejrzewam, że pojawi się niebawem kolejny tekst na jego temat), ale zapewne zdradziłabym Wam zbyt wiele, zamiast najzwyczajniej w świecie wysłać Was do kina z zapewnieniem, że warto. A warto! Będziecie się śmiać, dobrze bawić i jeszcze więcej śmiać. To naprawdę dobry i lekki film, który warto zobaczyć, ale by wyłapać wszystkie żarty sytuacyjne i kontekst należy nadrobić poprzednie filmy z MCU. Dla własnego dobra nie oglądajcie z myślą, że może działać jako samodzielna produkcja. Wiecie już wszystko, co powinniście wiedzieć, więc sio! Idźcie oglądać! Gosiarella też jeszcze pójdzie.

Ps. Przyznajcie się ilu z Was po cichu liczyło, że twórcy "Niesamowitego Spider-Mana" wywiążą się z obietnic i zaserwują nam trzecią część?
Ps2. Który film Marvela jest Waszym ulubionym i dlaczego?

Słowniczek filmowy: B jak Blockbuster i Box office, czyli film musi zarobić!

$
0
0

Porozmawiajmy o pieniądzach! Chyba dla nikogo nie jest zaskoczeniem, że świat opiera się na kasie i nawet kultura (więc tym bardziej tak pop) nie jest w stanie od tego uciec. Hajs bywa elementem decydującym w kwestii tego, czy film powstanie i jak będzie on wyglądał, co zasadniczo opiera się jedynie na prognozowaniu wyników. Dopiero po wejściu do kin i pojawieniu się w Box Office będzie wiadomo, czy film okazał się blockbusterem.


Box office– pojęcie, które w biznesie filmowym określa liczbę widzów lub dochód ze sprzedaży biletów na dany film. W języku angielskim box office oznacza także kasę, w której kupuje się bilety na seans filmowy, teatralny lub inne wydarzenie artystyczne.

Innymi słowy, Box office to zwyczajnie zarobki z kinowych kas. Dystrybutorzy zbierają dane i regularnie przesyłają do serwisu, który je archiwizuje i zestawia wyniki poszczególnych tytułów (jeśli jesteście ciekawi to Box Office Mojo zajmuje się rynkiem amerykańskim, a boxoffice.pl polskim), dzięki czemu można się dowiedzieć, który film okazał się kasowym hitem, a któremu raczej nie wróży się kontynuacji. Z takich ciekawostek najważniejsze są pierwsze trzy dni życia filmu. Najpewniej dla tego wytwórnie z dużą starannością wybierają datę premier swoich filmów, z którymi wiążą największe nadzieje.

W końcu nikt nie chciałby stworzyć box office flopa (tj. boxoffice’owa wpadka), czyli wysokobudżetowego filmu, który wbrew oczekiwaniom nie został przebojem kasowym, lecz totalną klapą, która przynosi wytwórni straty. Chcecie poznać przykłady? Jasne, że chcecie! „47 roninów” kosztował 225 mln dolarów, a zarobił 150 mln $, czyli mamy co najmniej 75 mln dolarów na minusie. „Jeździec znikąd” (2013) zanotował, według różnych szacunków, od 95 do 120 mln dolarów straty, co uważam za skandaliczne, bo to naprawdę całkiem niezły film. „Jack pogromca olbrzymów” zostawił wytwórnie z sumą od 85 do 100 mln dolarów na minusie. Przeglądając boxoffice’owe wpadki można się naprawdę zdziwić, bo naprawdę wiele filmów, które znamy okazały się kompletną porażką finansową dla studia. W ich szeregi zaliczają się nawet niektóre bajki Disneya (np. „Matki w mackach Marsa” z zaskakującą liczbą przekraczającą 130 mln $ strat), czy produkcje o superbohaterach (np. „Zielona Latarnia”).

Podejrzewam, że szefowie studia mieli podobne miny, gdy sprawdzili box office „Jeźdźca znikąd".

Blockbuster– termin w najogólniejszym znaczeniu określający dzieło (film, sztukę teatralną czy grę komputerową), które stało się przebojem, odnosząc sukces kasowy. Mianem blockbustera potocznie określa się również filmy o niskim budżecie, które niespodziewanie okazały się przebojem kasowym, bądź takie, których dochody znacznie przekroczyły oczekiwania producentów.

Jednym z pierwszych najbardziej rozpoznawalnych blockbusterów jest „Przeminęło z wiatrem” (1939). Szacuje się, że koszt produkcji wynosił około 4 mln $, a zyski zapisały się jako największe w historii kina — ponad 400 mln $. Według Box Office Mojo „Przeminęło z wiatrem” do dziś pozostaje najbardziej dochodowym filmem w USA, a jeżeli weźmiemy pod uwagę inflację − przychód wyniósłby dzisiaj 3,5 mld dolarów. Po 50 latach od premiery, czyli do 1989 roku zostało sprzedanych łącznie 12 mln biletów kinowych. Godne pozazdroszczenia, ale może przyjrzyjmy się nieco młodszym produkcjom. Avatar (2009) pochłonął 237 mln, a zarobił dokładnie2 787 965 087$ - całkiem sporo cyferek, prawda?

Filmy o najwyższych wpływach [źródło]

Niemniej na liście są niemal same tytuły, z którymi studio wiązało duże nadzieje na zarobek, a przecież czasami zdarzają się niespodzianki, jak choćby „Paranormal Activity”, przy którym wydano jedynie 15 tys. dolarów, a przychód wyniósł 193 mln dolarów! Zastanawia mnie jakim cudem budżet mógł być tak mały (ile w takim razie oni zapłacili aktorom i członkom ekipy oraz za sprzęt i plan filmowy?!)  i jaki w takim razie miało "Blair Witch Project"? Idę sprawdzić... 60 tysięcy?! Jak?! Przecież oni biegają po lesie z kamerami przy twarzach! Okey, lepiej w tym momencie skończmy, bo zdecydowanie już wiecie czym jest Blockbuster i Box office, a ja w tym czasie sprawdzę jakie jeszcze filmy mnie zaskoczą.

☞ Sprawdź również A jak Adaptacja i czym się różni od ekranizacji?

Ps. Powyżej znajduje się lista 10 filmów o najwyższych wpływach kasowych - dajcie znać, czy je widzieliście oraz czy Wasz bilet wpłynął na wynik!

Moonlight Drawn by Clouds: Romans księcia z eunuchem

$
0
0
Love in the Moonlight recenzja

Ileż to już było historii o tym, że piękna dziewczyna z niskich sfer zakochała się w przystojnym królewiczu, który wziął ją na konia i popatatajali w stronę zachodzącego słońca, by żyć razem długo i szczęśliwie? Tak wiele, że ciężko zliczyć, prawda? Tym razem przedstawię Wam podobną z tym, że koreańską o księciu koronnym, który zakochał się w eunuchu.

Dawno, dawno temu (konkretnie w XIX-wiecznym Joseon) żyła sobie mała dziewczynka, która musiała udawać chłopca. Mijały lata, a dziewczynka w przebraniu chłopca zaczęła czuć się lepiej, niż we własnej skórze. Hong Ra On (Kim Yoo Jung) brykała tu i tam, aż narobiła sobie kłopotów. Raz przez serie niefortunnych zdarzeń (lub jedno wielkie nieporozumienie) zaczęła podrywać księcia koronnego (to taki koreański królewicz) nie wiedząc, że jest księciem koronnym, za to podejrzewając go o skłonności homoseksualne (pamiętacie, że dziewczyna udawała faceta). Innym razem została sprzedana i miała zostać eunuchem (trochę ciężko przerobić dziewczynę na eunucha, ale co tam!) w pałacu królewskim i ta właśnie historia stała się początkiem naszej opowieści — romansu między dziewczyną eunuchem i księciem koronnym Lee Yeongiem (Park Bo Gum).

Hong Ra On Love in the Moonlight
Trzeba jej przyznać, że miała oryginalny pomysł na wyrwanie królewicza.

Ten romans jest bardziej skomplikowany, niż ten Kopciuszka, bo powiedzmy sobie szczerze — związek następcy tronu z dziewczyną niskiego stanu to problem (mezalianse nigdy nie są mile widziane w pałacu), związek następcy tronu z dziewczyną, w której wszyscy widzą mężczyznę to duży problem (przynajmniej dla królewicza, któremu wytyka się niepożądaną dla władcy orientację seksualną), ale związek następcy tronu z dziewczyną, która udaje mężczyznę, a przy okazji [Spoiler] jest dzieckiem zdrajcy [/Spoiler], to śmiertelny problem — śmiertelny dla niej, bo już za samo udawanie powinno się ściąć jej głowę. Jednak kto by się tym przejmował, prawda? W końcu to nie tak, że w końcu wszystko się wyda i zaciągną ją przed oblicze władcy, prawda? Przecież takie rzeczy nigdy się nie dzieją w filmach, serialach, czy dramach... a nie... czekajcie... jednak się dzieją. Ojojoj! Z drugiej strony dla Park Bo Guma warto stracić głowę, więc nie będę jej zbyt krytycznie oceniała.


☞ Sprawdź również Prawdziwą Historię Kopciuszka

W "Hello Monster" Park Bo Gum skradł moje serducho i stwierdził, że zostanie moim ulubionym aktorem, więc powinnam koniecznie obejrzeć pozostałe dramy, w których gra. Stwierdziłam, że nie ma sensu spierać się z koreańskim celebrytą, więc grzecznie realizuję ten plan. Muszę przyznać, że o ile sam Bo Gum jest niesamowicie uroczy, czarujący i niemal sprawił, że zostałam fangirl (a kto jak kto, ale Gosiarella nie umie w fangirl!), to jednak po obejrzeniu "Moonlight Drawn by Clouds" doszłam do wniosku, że nie tyle zwariowałam na punkcie aktora, co na punkcie socjopaty, którego odgrywał we wcześniej wspomnianej dramie. W roli Lee Yeonga już mnie tak nie oczarował (co w sumie kazało mi się poważnie zastanowić, co ja właściwie mam w głowie, że tracę rozum dla fikcyjnych socjopatów?! To zdecydowanie powinno się leczyć lub wybijać elektrowstrząsami!), chociaż niezaprzeczalnie była to pełna uroku postać. Szczerze mówiąc, gdyby królewicze z bajek Disneya zachowywali się w podobny sposób do niego, to nie wykluczam, że mogłabym wcale nie być w teamie złoczyńców. Czekajcie, bo chyba odrobinę popłynęłam i zgubiłam wątek... Chciałam napisać, że aktorzy (zwłaszcza jeden konkretny) spisali się znakomicie i z pewnością polubicie bohaterów, w których się wcielają. Przyjemnie ogląda się ich na ekranie, zwłaszcza że postacie są w pewnym sensie przerysowane, a przez to naprawdę bawią.

[Mały spoiler] Szczególnie bawiła mnie scena (skupcie się, bo to będzie skomplikowane), w której Ra On puściła focha na księcia za to, że wyznał, że zakochał się w kobiecie, którą w sumie jest ona sama, ale ona nie wie, że on wie, że ona jest dziewczyną i myśli, że on kocha ją jako faceta. Ogarniacie? To jest poziom zakręcenia poziom: koreańskie dramy! [/Spoiler]

Zobaczyłam tę scenę i już wiedziałam, że muszę obejrzeć. Czujecie to samo, prawda?



Tak, zdecydowanie "Moonlight Drawn by Clouds" jest zabawną i uroczą dramą, która potrafi podbić serce. Przy okazji jest też bardzo lekka i przyjemna, co dość rzadko zdarza się w dramach historycznych. Przeważnie to tylko krew, tortury i dramat, a tu tego nie ma, a przynajmniej nie w standardowym natężeniu. Nie ma sensu się nawet zastanawiać, czy polecam ten tytuł, bo oczywiście, że tak! Świetnie się bawiłam oglądając i niemal nie mam zastrzeżeń. Niemal! Bo oczywiście jak zwykle w historykach nie jestem w pełni zadowolona z zakończenia, ale powód pozwolę Wam poznać na własną rękę.

Ps. Jestem na etapie pochłaniania dram historycznych, więc jeśli macie ochotę polecić dobre tytuły, to czekam na Wasze komentarze!
Ps2. Macie aktora, dla którego oglądacie wszystkie produkcje, w których występuje?

Zawód księgarz, czyli jak wygląda praca w księgarni?

$
0
0

Mam nieodparte wrażenie, że każdy mól książkowy marzy, że gdy dorośnie (lub będzie zmieniał pracę) zostanie pisarzem lub księgarzem (ostatecznie bibliotekarzem). W końcu co może być lepszego, niż spędzanie codziennie ośmiu godzin w otoczeniu książek, za które jeszcze płacą? W idealnym świecie mogłabym napisać: nic! Niemniej rzeczywistość znacząco odbiega od naszych wyobrażeń.


Oczekiwania vs rzeczywistość


Gdy byłam młodsza wierzyłam, że praca w księgarni to praca idealna! Księgarz = najprzyjemniejszy zawód świata! Spędza się tam czas na układaniu książeczek na półeczkach, wącha się przywiezione prosto z drukarni egzemplarze (to oczywiście taki test jakości książki!), z klientami można spokojnie porozmawiać o książkach — tu coś polecić, tu samemu dostać rekomendacje. A gdy klientów nie ma, bierze się książkę w łapy i czyta! W dodatku jeszcze jest się na bieżąco w nowościach wydawniczych. Brzmi bajecznie, prawda? Do dopełnienia tego pięknego obrazka wystarczy dodać tylko kubeczek z kakao i piankami oraz śnieżny pyłek za oknem naszej wyimaginowanej księgarni! Pomyśleć tylko, że są osoby, którym się płaci za to, co każdy mól książkowy robi w wolnym czasie dla rozrywki! Nic tylko wysyłać cv!

Niestety każda rzecz może wydawać się idealna, dopóki nie przyjrzymy się jej z bliska. Minęło już sporo lat, odkąd zaryzykowałam, by przekonać się na własnej skórze, na czym w rzeczywistości polega praca w księgarni. Wysłałam aplikację, poszłam na rozmowę, gdzie dosłownie błyszczałam — w końcu prowadziłam wtedy blog z recenzjami książek, więc musiałam się na tym, chociaż trochę znać. Pracę zaczęłam niemal od razu i ruszyłam do niej z ogromnym entuzjazmem, który dość szybko ostygł. Niemniej nie od dziś wiadomo, że pierwsze dni w nowym miejscu są koszmarne, więc trzeba zacisnąć zęby, nawiązywać kontakty i uczyć się wszystkiego, co będą chcieli przekazać. Później już tylko trzeba wejść w rutynę. Niby nic trudnego, a jednak za moment zniszczę wasze wyobrażenie o tym zacnym zawodzie.

Mało prawdopodobna wizja.

Zacznijmy od czegoś teoretycznie zrozumiałego, czyli od układania książek, których nie można rozstawiać po półkach według własnego pomysłu, by było ładnie lub logicznie. Co to to nie! Trzeba podporządkować się z góry narzuconym oznaczeniom, które tworzą mądrzejsi od nas. Co może i ma jakiś sens, tylko ta nasza głupia ręka boli, gdy ustawia się "Drakulę" w literaturze młodzieżowej, a "Czystą Krew" w romansach. Cóż poradzić, systemu nie wolno oszukać, bo dostanie się po łapach, współpracownik nie znajdzie, a klienci przecież mają buzie, żeby zapytać "Co za debil położył Kinga obok Michalak?!".

Nic nam jednak nie odbierze zapachu świeżo wydrukowanej książki, która przyleciała w pudłach na magazyn. Tylko te pudła trochę ciężkie, ale kto by się tym przejmował, skoro w środku czeka masa świeżutkich, jeszcze nieczytanych powieści. Tylko część się przecież obiła od upchanych do kartonu na siłę breloczków, ale klient nie zauważy. Nie ma się czym przejmować, skoro czeka nas teraz wprowadzanie do systemu pierdyliona nowych tytułów i sprawdzanie, czy zamówienie pokrywa się z tym, co przyszło z magazynu. Jedynym problemem jest to, czy kod ZAWR oznacza książeczkę dla dzieci dotyczącą zabaw z wróżkami, czy może zabawek z wróżkami (nie bądźcie zaskoczeni, przecież powszechnie wiadomo, że część księgarni sprzedaje wszystko poza mrożonymi rybami), tajną wiadomością od kogoś z magazynu, a może to jeszcze coś innego? Niemniej na to narzekać absolutnie nie będę, bo praca na magazynie i późniejsze układanie książek jest moim zdaniem najfajniejszą częścią pracy w księgarni (chyba tylko moim, bo nikt poza mną nie zgłaszał się na ochotnika).

W końcu lepsze to niż kontakt z klientem, który albo już i tak ma cię za analfabetę i heretyka, skoro położyłeś „Zmierzch” w horrorach, albo on sam nie czyta, ale prezent znajomemu chciał kupić na przykład książkę 'jakiegoś gościa z internetu', a ty biedny biegasz po sklepie pokazując mu wszystko od Kominka po Niekrytego Krytyka, bo reszta załogi dalej kłóci się między sobą o to, czym jest to mityczne stworzenie, które klient określił jako bloger. Niemniej gdzieś w duchu cieszysz się, że przynajmniej ty ogarniasz, bo gdy przyjdzie kolejna osoba będzie gorzej. Babcia dla wnusia chce kupić książkę.

Ty: Jaką książkę? 

Babcia: Z niebieską okładką. 
Nosz kurwa, to wybieraj pani. - samo ciśnie się na usta, ale grzecznie prosisz o więcej szczegółów, na co dostajesz odpowiedź, że to jakaś nowość katolickiego wydawnictwa.
Tytułu nie zna, autora też nie, tematu również brak. Pogadane, ale przecież jesteś molem książkowym i ogarniasz, które wydawnictwa kładą duży nacisk na publikacje religijne. I szukasz w ich ofercie wszystkiego, co niebieskie. Dziesiątki książek później mówisz, że nie ma i dostajesz nową informację, że 'o psie'. Znów szukasz. Nie ma. Babcia robi się coraz bardziej zirytowana i agresywna — dobrze, że nie pada, bo parasola nie wzięła, by wymierzyć sprawiedliwość za brak jakiejkolwiek pomoc w szukaniu prezentu dla wnusia. Wychodzi ze sklepu, a na ciebie czeka kolejnych dziesięć osób z podobnymi wskazówkami wyboru. Babcia wraca po pół godziny z smsem od wnusia, który podał tytuł. Sprawdzasz w bazie. Książka wydana przed trzema laty, przez normalne wydawnictwo. To historia o chłopcu, który miał konia. Okładka jest czerwona. Szlag cię trafił. Babcię też, bo nie było ani jednego egzemplarza na stanie. To by było na tyle w kwestii ciekawej wymiany książkowych doświadczeń z klientami.


☞ Sprawdź okładkowe duble


Szukaj a znajdziesz. Może.

Blaski i cienie życia księgarza



Myślicie, że jest lepiej, gdy klientów nie ma? Klienci zawsze są, a jeśli na te magiczne kilka minut wyparowali, to i tak spokojnie usiąść nie możesz, bo nawet nie ma gdzie. Chyba że na magazynie, ale dostawa już zrobiona i nie masz po co się tam kręcić. Musisz stać, bo Wielki Brat patrzy. Kierownik też, więc wyrównujesz książki na półkach i przeklinasz w duchu osobę odpowiedzialną za wstawienie „Draculi” do literatury młodzieżowej. Marzysz o przerwie, a gdy ta w końcu nadchodzi musisz dzieli swoje 15 minut na jedzenie, toaletę i błagalny telefon do pierwszej osoby z listy kontaktów, by zabrał cię z tego wariatkowa. Nie wyrobisz się ze wszystkim, więc olewasz telefon i wysyłasz sms z krótką wiadomością SOS. Nikt cię nie uratował, więc znów ruszasz na poszukiwania książki dla klienta, który doskonale wie czego chce, ale nie pamięta tytułu.

Zbliża się godzina zamknięcia sklepu. Już przebierasz nogami i nagle do sklepu wchodzi stado klientów. No nie wyrzucisz, a gaz pieprzowy jest w domu lub zamknięty w torebce zostawionej na magazynie. Czekasz cierpliwie, bo entuzjazm do biegania za niebieską książką wyczerpałeś w pierwszym tygodniu pracy. Klient nie znalazł, ale wziął inną, a ty już spóźniona na tramwaj powrotny musisz mu starać się wepchnąć 'nakasówki', bo kierownik chce premię. Kierownik patrzy! Klient zapłacił po wielkich trudach, bo karta odrzucona, a monety wolno się liczy. Wyszedł. Zasuwasz roletę. Zamykasz dzień kasowy, robisz całą masę innych podsumowań, zamawiasz towar na jutro. Kierownik odkłada pieniądze. Kierownik zgubił pieniądze. Kierownik patrzy na ciebie podejrzanie. Kierownik znalazł pieniądze we własnej ręce. Facepalmów publicznie nie wypada robić. Zamykasz. Wychodzisz. Tramwaj uciekł, kolejny też. Teraz sobie czekaj, kopiąc się w duchu, że za nadgodziny nikt nie płaci. Wkrótce zrozumiesz, że tam w ogóle za mało co chcą płacić. Nawet za wypracowane godziny z grafiku. Wracasz do domu i zastanawiasz się, co ty właściwie myślałaś, gdy marzyłaś o tej pracy.



Powiem Wam szczerze, że moja przygoda była związana z księgarnią, która była sieciówką z tych, których pełno w każdych galeriach, więc pewnie domyślacie się, o jaką chodzi lub myślicie o jej jedynej konkurencji. Z tego, co wiem w obu warunki są podobne. Nie polecam. Może księgarze w tych małych, średnio prosperujących księgarenkach mają lepsze warunki. Po namyśle wierzę, że tak, bo gorsze ciężko znaleźć. I to nie dlatego, że klienci, czy stanie, czy nawet, że wypłata beznadziejna. Wszystko rozbija się tam o traktowanie człowieka, tego należącego do podgatunku homo pracownikus. Widzicie, największym mitem dotyczącym pracy w księgarni jest to, że twoi przełożeni będą kulturalnymi ludźmi — w końcu pracują w sektorze dość mocno kojarzonym z kulturą, prawda? Niestety ja na takich nie trafiłam. Byłam świadkiem i przeżyłam takie rzeczy, że nikt nie uwierzyłby mi, gdyby je opisała. W pewnym momencie uciekłam z krzykiem, a ze mną pół załogi. Do dziś pracę tam wspominam jako jedno z moich najgorszych doświadczeń. Wielu z was niebawem ruszy do swojej pierwszej pracy, inni być może myślą nad taką zmianą ze swojej obecnej, dlatego radzę Wam dobrze sobie to przemyśleć i nie dać się uwieść złudzeniu. Niech Was Gosiarellowa ręka broni przed złożeniem podań do książkowej sieciówki! Jeśli już koniecznie musicie, to poszukajcie takiej małej, sennej, kameralnej — może one sprostają wyobrażeniu.

Ps. Przyznajcie się, jeśli mieliście podobnie nierealne wyobrażenie o pracy księgarza. A może mieliście w głowie jeszcze inne mity?
Ps2. Zachęcam do podzielenia się swoimi historiami o najbardziej rozczarowujących pracach.
Ps3. Przypominam o ankiecie ;)

Anarchia czy solidarność, czyli dobro i zło w świecie postapo

$
0
0
Jak przeżyć zombie apokalipsę

Jestem fanką George'a Romero i naprawdę uwielbiam to jak odmienił nie tylko postać zombie, ale również horror jako gatunek. „Noc żywych trupów” była przełomowym filmem, ale od 1968 roku, gdy miał on swoją premierę zmieniło się wiele, a może raczej niewiele, ponieważ wówczas Romero złamał kanon. Za to dziś w filmach i serialach o zombie powiela się wykorzystane przez niego rozwiązania, jak choćby to, że pozytywni bohaterowie poza użeraniem się z hordami zombie muszą również zmagać się z bestialstwem ze strony innych ludzi.



Człowiek człowiekowi zombie


Czy człowiek jest największym zagrożeniem dla drugiego człowieka w czasie zombie apokalipsy? Wystarczy choćby spojrzeć na „The Walking Dead”, gdzie zombie po pewnym czasie zaczęły robić jedynie za tło i wytłumaczenie dla bestialstwa kolejnych złoli, jak Gubernator, Negan, ludzie z Terminusa, czy też kanibale. W tego typu produkcjach ciągle pokazują świat post apokaliptyczny, w którym są większe szanse spotkania zwyrodnialców, niż dobrych osób. Z jednej strony naprawdę to rozumiem, bo przecież i dziś — w powiedzmy cywilizowanym świecie możemy spotkać zarówno pomocnych, dobrych ludzi, jak i tych, którzy chcą krzywdzić innych. Rozumiem, że kurczące się zapasy okolicznych sklepów mogą powodować zaciętą walkę o ostatnią rolkę papieru toaletowego, czy energetyka. Rozumiem również, że niektórym puszczą hamulce, ponieważ nie ograniczyłoby ich nieobowiązujące już prawo, sądy i policjanci. Niemniej powiedzmy sobie szczerze, ilu tak naprawdę jest ludzi, którym nie wystarczy wyładowanie swoich mrocznych instynktów, agresji, czy napięcia waląc maczetą w zombie? Mnie w zupełności wystarczyłoby. Ręce bolałby mnie od tego tak bardzo, że zdecydowanie nie chciałoby mi się jeszcze gonić ludzi machając bronią, a tak całkiem poważnie szerząca się anarchia wydaje się bardzo prymitywnym wyjściem z sytuacji i kompletnie nielogicznym. Jak więc powinno wyglądać i zachowywać się społeczeństwo, gdy armia żywych trupów zacznie panoszyć się po ulicach?



Jak żyć w świecie postapokaliptycznym
Z niego przykładu nie bierzmy.

Solidarność czy prawo silniejszego?


Jeśli miałabym porównać moje wyobrażenie do wizji z konkretnego dzieła popkultury, to stawiam na „Przegląd Końca Świata” Miry Grant, bo najrozsądniejszym wyjściem z zombie apokalipsy byłoby zakasanie rękawów (to tylko takie wyrażenie, bo lepiej nie odsłaniać skóry, gdy szykuje się walka z zombie) i ruszenie ramie w ramie z sąsiadami do wybijania martwych mózgożerców. Mam wrażenie, że świat zmienia się w Pandemonium w pierwszych dniach wybuchu epidemii (macie przed oczami sceny, gdy ludzie biegają we wszystkich możliwych kierunkach i są pożerani?), a później żywe niedobitki chowają się w swoich norach, by stopniowo dawać się pożreć zombiakom. Chyba zgodzicie się, że zamiast tego lepiej stworzyć zjednoczony front obrony? Póki zombie jest mało, a ludzie mają jeszcze przewagę liczebną najlepiej byłoby zabić jak najwięcej zainfekowanych lub zepchnąć ich na tereny niezamieszkałe i ogrodzić się od nich. Odzyskanie domów, miast i miejsc niezbędnych do przeżycia jest kluczową kwestią. Pozwoliłoby to zachować resztki normalności w takim zwariowanym świecie.

Nawet jeśli początkowe zamieszanie i dezorganizacja nie pozwolą na szybki kontratak ludzi, to nic nie stoi na przeszkodzie, by później się ogarnąć, zebrać w kupę i spróbować odzyskać poszczególne miasta i stworzyć strefy wolne od żywych trupów. Wzajemna pomoc i walka z martwym wrogiem ma więcej sensu niż mordowanie żywych dla rozrywki, czy nawet chwilowych korzyści. Wiem, że ponura wizja, w której ludzie obracają swoje maczugi przeciwko sobie nawzajem wydaje się bardziej prawdopodobna (głupia popkultura ma ludzi za idiotów!), ale bądźmy szczerzy pojedyncze jednostki mogłyby wtedy przez krótkotrwały okres czasu wyjść na tym korzystnie, a o wiele lepszym rozwiązaniem dla ogółu i dającym długofalowe pozytywne skutki byłoby działanie wspólne. Nie wierzę, że tylko ja wolałabym mieć namiastkę normalnego życia ani że tylko ja jestem na tyle leniwa, by nie robić wszystkiego samej, by zyskać odrobinę wygody w postaci bezpiecznego schronienia, jedzenia i wody. Ogólnie więcej korzyści widzę w połączeniu sił niż stawaniu się zagrożeniem dla innych ocalałych.

Artykuły o zombie apokalipsie


Jeśli jeszcze nie kupujecie mojego podejścia, to porównajmy sobie świat po Z-apokalipsie w „The Walking Dead” z tym z „Przeglądu Końca Świata". Opcja pierwsza roztacza przed nami wprost przepiękną wizję świata, w którym nie ma prądu, internetu, bieżącej wody, opieki zdrowotnej, towarów w sklepach, ani nawet Ibupromu w aptekach. Bohaterowie ganiają z miejsca na miejsce, bo albo wypędzają ich zombiaki, albo źli ludzie. Nie ma czasu ani środków, by hodować warzywa, założyć farmę, czy chociaż zbić jakiś kurnik. Nie wiem jak Was, ale mnie taka wizja świata nie zachęca i nie chciałabym koncertować całego swojego życia i energii jedynie na próbach przetrwania.

Za to akcja PKŚ rozgrywa się w świecie, w którym także istnieją zombie, ale przy tym normalni, zdrowi ludzie dalej zasadniczo normalnie funkcjonują, pracują, a nawet mają czas na wybieranie nowego prezydenta. Oczywiście ich komfort życia znacznie się obniżył m.in. ze względu na dość częstą potrzebę badań krwi w celu sprawdzenia poziomu infekcji, jednak nie zmienia to faktu, że nie muszą martwić się o zaspokajanie podstawowych potrzeb, a w dodatku mają nawet internet. Chyba wiecie, w której wersji wolałabym żyć, gdyby kiedykolwiek pojawiły się zombiaki. A Wy? Poza tym do diabła, chyba lepiej być zombie hunterem odbudowującym cywilizację, niż panem (aka masowym mordercą) na zgliszczach.


Możecie mi zarzucić, że może za bardzo wierzę w ludzkość, a tak naprawdę większość ma głęboko logiczne zachowania i zdrowo-rozsądkowe podejście (na bloga! Uwierzycie, że użyłam tego do opisania zombie apokalipsy?!), więc i tak w razie apokalipsy będzie panowało prawo silniejszego, jednak będę się trzymać swojej być może naiwnej wiary, że wszyscy chcielibyśmy zachować dostęp do prądu i internetu.

Ps. A Wy bez czego nie wyobrażacie sobie żyć w świecie post-apokaliptycznym? Gosiarelli brakowałoby (poza internetem) energetyków, Ibupromu i trochę smutno byłoby, gdyby zaprzestali emisji amerykańskich seriali, jeśli połowa obsady zmieniłaby się w zombie.
Ps2. Podzielacie moją wiarę w ludzkość, czy sądzicie, że świat zmieniłby się w ogarnięte anarchią piekło?

[Konkurs] Z Gosiarellą na wakacjach!

$
0
0
Gosiarella

Cześć Różowe Sałaty! Jak wszyscy dobrze wiecie, w lipcu uwielbiam świętować i zachęcać Was do tego samego... i wcale nie przekupiłam nikogo nagrodami. Wcale! Zwyczajnie i tradycyjnie ogłaszam konkurs! Dawno, dawno temu pojawił się bardzo podobny, w którym do wygrania było tajemnicze pudło pełne wspaniałości. Mam nadzieję, że i tym razem nagroda przypadnie do gustu zwycięzcy, ale nie uprzedzajmy faktów, bo najpierw przedstawię zasady!


Zadanie
Najprościej rzecz ujmując zabrać Gosiarellę na wakacje. Spokojnie, nie trzeba brać mnie do walizki - wystarczy sama nazwa! Wystarczy, że napiszecie "Gosiarella" na karteczce i zrobicie temu zdjęcie w ciekawym miejscu (są wakacje, więc zapewne wiele ciekawych miejsc odwiedzicie!). Właściwie to wcale nie musi być karteczka, bo technika jest dowolna. Możecie napisać to na piasku. Możecie napisać to na serwetce. Możecie wygrawerować to ma samurajskim mieczu albo zrobić zdjęcie ekranu, na którym będzie otwarta strona z Gosiarellowym blogiem. Ogranicza Was tylko własna wyobraźnia i zakaz używania photoshopów i innych Coreli! To musi być zdjęcie zrobione przez Was (lub z Wami). Nie ma nawet ograniczeń w ilości nadesłanych zdjęć. Ważne by nazwa Gosiarella pojawiła się na zdjęciu z Waszych wakacji. Autor najlepszego zdjęcia dostanie nagrodę. Jestem naprawdę ciekawa, gdzie Gosiarella zawędruje!


Nagroda
Jaka będzie nagroda? O tym przekona się jedynie zwycięzca, ponieważ po raz kolejny do wygrania będzie Tajemnicza Różowa Paczka. Z całą pewnością znajdą się w niej książki (spróbuję zrobić małe dochodzenie w celu ustalenie ulubionego gatunku zwycięzcy), ale nie tylko. Chciałabym przygotować coś indywidualnie pod gust zwycięzcy (będę inwigilować), ale możecie liczyć na jakieś geekowe gadżety. Ogólnie rzecz biorąc wierzę, że Wam się spodoba!

Regulamin:
1. Nagrodą w konkursie jest Tajemnicza Różowa Paczka.
2. Czas trwania: od 19 lipca do 3 września 2017 (wyniki konkursu ogłoszę najpóźniej do 8 września).
3. W konkursie mogą brać udział jedynie osoby zamieszkujące terytorium Polski.
4. Aby wziąć udział w konkursie, należy zrobić zdjęcie z napisem "Gosiarella", a następnie opublikować go w komentarzach poniżej lub wysłać mailowo na adres gosiarella@gmail.com .
5. Przesłanie zdjęcia konkursowego oznacza zgodę na jego publikację na Gosiarellowym blogu i powiązanymi z nim kontami w social media, chyba że uczestnik zastrzeże, iż takiej zgody nie wyraża.
6. Wygrywa osoba, której pomysł najbardziej zauroczy/zaskoczy/zadziwi/wstrząśnie, czyli ogólnie wywoła największe emocje.
7. Po opublikowaniu wyników, zwycięzca będzie miał 5 dni na skontaktowanie się z Gosiarellą w celu podania adresu do wysyłki nagrody.

To tyle! Do dzieła!
I niech los zawsze Wam sprzyja!

Przegląd letnich debiutów serialowych

$
0
0
Jaki serial oglądać?

Zazwyczaj przegląd serialowy publikuję dopiero pod koniec emisji premier serialowych danej pory roku, ale mamy wakacje, więc oczywiście, że wszyscy są na mega głodzie popkulturowym, przez który przyglądają się żarłocznie wszystkim debiutom. Powiadam Wam: Bądźcie ostrożni, bo lato to czas, gdy w USA wypuszcza się najmniej obiecujące tytuły tasiemców! Sprawdźcie dobrze, co rzeczywiście jest warte poświęcenia Waszego cennego czasu. Gotowi? No to lecimy!


Blood Drive (Syfy)
serial o autach zjadających ludzi

"Blood drive" jest naprawdę dziwnym serialem, który nie wszystkich przyciągnie swoim kiczowatym klimatem w stylu starych filmów w krwistym grindhouse’owym wydaniu. A o co w nim chodzi? Akcja dzieje się w przyszłości, w której woda jest na wagę złota. Benzyna zresztą też, więc niektórzy ludzie przerobili swoje samochody tak, by napędzane były ludzką krwią, chociaż patrząc jak silniki ich fur pożerają swoje paliwo, to możemy dojść do wniosku, że całe człowieki z flakami, kośćmi i ubraniami są w stanie je napędzać. Tak, czy inaczej właściciele tych ludziożernych autek postanawiają urządzić sobie wyścig po USA. Jestem święcie przekonana, że po przeczytaniu opisu już wiecie, czy ten serial jest dla Was, czy nie, ale i tak dodam, że jest abstrakcyjnie, krwawo, absurdalnie, obrzydliwie, kiczowato i czasami zabawnie.

GLOW (Netflix)
seriale Netflix

Główną bohaterką "GLOW" jest Ruth (Alison Brie) - aktorka, której nikt nie chce zatrudnić, aż do momentu, gdy zjawia się na dość dziwnym castingu do programu opowiadającemu o kobietach walczących na ringu. Przez cały sezon oglądamy zmagania ekipy, by show było idealne, co może być trudne, bo nie dość, że niemal żadna z dziewczyn nie ma doświadczenia, to w dodatku są istnym gabinetem osobliwości. Nie sądziłam, że serial o kobiecym wrestlingu rozgrywający się w latach '80 może mnie zaciekawić, ale dałam mu szansę (pewnie przez te różowe neony). Początkowo było dziwnie, ale oglądałam dalej i sama nie wiem, kiedy skończyłam ostatni odcinek. A wrażenia są całkiem pozytywne. 

Claws (TNT)
seriale 2017

Akcja skupia się na salonie manikiuru i jego pracownicach, które poza zdobieniem pazurów klientkom zajmują się również działalnością przestępczą. Sprawy dodatkowo się komplikują, gdy zabijają jednego ze swoich zwierzchników i próbują to ukryć przed głównym bossem. Po dwóch odcinkach serial kojarzy mi się odrobinę z "Breaking Bad" w wersji kiczowatych manikiurzystek, ale może to wina Deana Norrisa, który wcześniej grał policjanta z DEA ścigającego Heisenberga, a teraz gra narkotykowego króla.

Riviera (Sky Atlantic)
Nowości serialowe 2017

Oto thriller rozgrywający się na francuskiej Riwierze! Główną bohaterką jest Georgina Clios (Julia Stiles) druga, młodsza żona miliardera, w którym jest zakochana do szaleństwa. Jej szczęśliwe małżeństwo kończy się po roku, gdy małżonek ginie w tajemniczym wybuchu na jachcie rosyjskiego oligarchy i handlarza bronią. Szybko dociera do niej, że eksplozja jachtu nie była zwykłym wypadkiem. Dziewczyna próbuje na własną rękę dowiedzieć się prawdy, co prowadzi ją do stopniowego odkrywania tajemnic zmarłego męża.

Salvation (CBS)
Serial o asteroidzie uderzającej w Ziemię

Student MIT odkrywa, że za 6 miesięcy asteroida uderzy w Ziemię, co najpewniej doprowadzi do globalnej zagłady. Rząd USA już o tym wie, ale nie informuje nikogo, ponieważ stara się samodzielnie zapobiec katastrofie (jak na razie wszelkie próby okazują się dość mizerne). Ludzkość miałaby przechlapane, gdyby na scenę nie wkroczył młody, przystojny geniusz i miliarder (wcale nie chodzi o Tony'ego Starka!) Darius Tanz (Santiago Cabrera), który ma plan!
Po jednym odcinku mogę stwierdzić, że to mój faworyt w tym zestawieniu! Niby szału jeszcze nie ma, ale naprawdę przyjemnie się ogląda i mam nadzieję, że kolejne odcinki będę coraz lepsze.

Jamestown (Sky 1)
Serial o brytyjskich kolonistach w USA

Rok 1619, Wirginia.  Do brytyjskich kolonistów w Ameryce przybywa statek pełen panien na wydaniu. Właściwie wszystkie zostały już kupione przez kolonistów, jako ich przyszłe żony. Niestety nie wszystkie kobiety są zachwycone tym, a już w ogóle godni pożałowania są ich narzeczeni, którzy po wielu latach w samotności najwyraźniej odrobinę zdziczeli. "Jamestown" został stworzony przez twórców "Downtown Abbey" i trzeba przyznać, że da się wyczuć podobny klimat. Po obejrzeniu pierwszego odcinka doszłam do wniosku, że zdecydowanie ta produkcja ma potencjał, więc warto mieć ją na uwadze.


Will (TNT)
seriale i filmy o William Szekspir

Nie trudno się domyślić, że tytułowy "Will" to nikt inny, jak William Szekspir, a serial próbuje w dość uwspółcześniony sposób przedstawić historię jego życia, a może raczej początki kariery. Jeśli liczycie na zachowanie autentyczności historycznej, to raczej się zawiedziecie, ponieważ już nawet w "Reign" twórcy bardziej się postarali zachować zgodność pod tym kątem. Niemniej podoba mi się Jamie Campbell Bower w roli Christophera Marlowe, więc obejrzę dla niego jeszcze kilka odcinków, nim zacznę narzekać.

Przyznam szczerze, że na chwilę obecną premiery szału nie robią, ale nie spodziewałam się cudów. W czasie upalnego lata i tak mózg mi wypływa uszami, więc na poziom też marudzić nie będę. Niemniej i tak najbardziej wyczekuję tytułów, które jeszcze nie zadebiutowały, czyli między innymi "Midnight, Texas" od NBC i "Young Sheldon" od CBS. Kto wie, może przed końcem lata znajdę coś naprawdę interesującego i podrzucę Wam drugą część tej listy?

Ps. Coś już z powyższych tytułów znacie, a może coś innego przykuło Waszą uwagę w te wakacje?
Ps2. A tak w ogóle, co dobrego ostatnio oglądaliście?

Zew oceanu, czyli 7 książek o syrenach

$
0
0

W popkulturze syreny mają dwa oblicza. Pierwsze przeważnie bazuje w mniejszym lub mniejszym stopniu na baśni Hansa Christiana Andersena "Mała syrenka", czyli syrence, która jest słodką istotą wychodzącą z morza, by znaleźć miłość swojego życia. Drugie jest głęboko zakorzenione w mitach i pokazuje te istoty jako niebezpieczne i przebiegłe femme fatale wabiących (a czasem i pożerających) swoim śpiewem na śmierć przepływających nieopodal nich żeglarzy, jak to choćby przedstawił Homer w "Odysei". Niemniej twórcy powieści (zwłaszcza młodzieżowych) wybierają najczęściej pierwszy wariant. Jeśli i do was bardziej on przemawia, to z pewnością wybierzecie odpowiedni tytuł z przedstawionych poniżej 7 książek o syrenkach!


Tricia Rayburn - Syrena

Fabuła: Dla Vanessy, Justine Sands i braci Carmichaelów miały to być zwyczajne wakacje w miasteczku Winter Harbor, jednak wydarzyła się tragedia. Pewnego ranka fale wyrzucały na brzeg ciało Justine. Vanessa podejrzewam, że to coś więcej niż wypadek. Całe nadbrzeżne miasteczko wpada w popłoch, gdy niedługo później następuje seria ponurych zdarzeń – fale wyrzucają na brzeg kolejne ciała, tym razem mężczyzn z twarzami zastygłymi w uśmiechu. Vanessa i Simon próbują ustalić, czy te wypadki mają cokolwiek wspólnego z Justine i Calebem, jednak to co odkryją może oznaczać koniec ich wakacyjnej miłości, a może nawet życia.




Kiera Cass - Syrena

Fabuła: Kahlen to jedna z trzech syren, która musi być posłuszna rozkazom wydawanym jej przez Ocean. Jej głos, odbierający rozsądek i budzący pragnienie rzucenia się w morską toń, jest śmiertelnie groźny dla ludzi. Dziewczyna nienawidzi go używać, jednak musi karmić istotę, która ją stworzyła. Jej marzeniem nie jest wysyłanie ludzi na śmierć, lecz życie jako człowiek. Najlepiej u boku Akinli, jednak jeśli się w nim zakocha, narazi ich oboje na ogromne niebezpieczeństwo (zupełnie, jakby jakiejkolwiek bohaterce książki to kiedykolwiek przeszkadzało...).

Ocena: Jeśli czytaliście "Rywalki" to wiecie mniej więcej czego możecie się spodziewać po "Syrenie". Styl autorki jest lekki i przyjemny, podobnie jak fabuła. Muszę przyznać, że ten tytuł podobał mi się i jestem w stanie go wam polecić, jeśli tylko macie ochotę na uroczy romans z mitologicznym klimatem w tle.




P.C. Cast - Bogini oceanu

Fabuła: Pierwszy tom z porzuconego przez wydawcę cyklu "Wezwanie bogini" opowiada o Christine Canady, która w dniu dwudziestych piątych urodzin wypowiada zaklęcie z nadzieją, że odmieni ono jej bezbarwne życie. Nie spodziewa się jednak, że magiczne słowa w tak niezwykły sposób odmienią rzeczywistość. Kiedy jej samolot rozbija się na oceanie, życie Christine zmienia się na zawsze. Po odzyskaniu przytomności oszołomiona odkrywa, że znajduje się w legendarnym miejscu i czasie, w którym rządzi magia, a jej ciało przybrało postać mitycznej syreny Undine. W wodach czai się jednak niebezpieczeństwo. Litując się nad nią bogini Gaja, zamienia Christine ponownie w kobietę, by mogła poszukać schronienia na lądzie. Kiedy na ratunek przybywa przystojny wybawiciel, zamiast cieszyć się ze spełnionego marzenia, Christine tęskni za oceanem i seksownym trytonem, który skradł jej serce.




Patricia Schröder - Morza szept

Fabuła: W "Morza Szept" Elodie nie może się pogodzić ze śmiercią swojego ojca. Matka wysyła ją do krewnej, której nie widziała od dzieciństwa, by u niej otrząsnęła się ze śmierci ojca? Rozwiązanie trochę nie typowe, bo dziewczyna przez to będzie musiała powtarzać klasę, ale najwidoczniej niemieckie dzieciaki nie muszą być dobrze wykształcone, dopóki umieją się podpisać i znają mitologię jest dobrze. Dziewczyna odczuwa paniczny strach przed wodą od dzieciństwa, ale przecież na malutkiej wyspie otoczonej ze wszystkich stron Morzem od razu jej przejdzie! Faktycznie przeszło i to do tego stopnia, że mała uparciucha nie chce się ruszyć z wody i nawet utonięcie jej nie straszne! Ot prawdziwa fobia, w której nawet mycie się ją przeraża i nagle taaaki cud! Później jest coraz dziwniej. Dziewczyna tak się zakręciła na punkcie wody, że tam szuka swojego potencjalnego nowego chłopaka. Znajduje nieziemskiego faceta, którego notabene podejrzewa o zamordowanie pewnej nastolatki, ale nie zraża ją to w przymilaniu się do niego.

Ocena: Większej padaki chyba nie czytałam! Ta książka zmusiła mnie do stworzenia listy 5 największych książkowych rozczarowań. "Morza szept" nie został wydany w języku polskim, a co najwyżej pseudopolskim. Ja tu nawet nie mówię o błędach stylistycznych, tylko o poprzestawianym szyku zdań. Wyrazy wyrastają w miejscach, w których kompletnie bym się ich nie spodziewała. Język potoczny miesza się z wymyślnym. Innymi słowy pomieszanie z poplątaniem, co przypominało mi bardzo tekst z translatora. Nie wierzycie i chcecie przykładów? Ależ proszę bardzo: "Po tym wszystkim , co przeżyłam tego dnia, nie powinnam była jeszcze koniecznie jej wysłuchać" (str. 82), czy też "weszłam krok na balkon", a takimi językiem niemal cała książka jest napisana. Nie wiem, czy to jest wina autorki, czy też tłumaczki, ale moim skromnym zdaniem "Morza szept" powinien przejść porządną korektę. Przez pierwsze 100 stron tak mnie to irytowało, że nie mogłam się skupić na treści. Później starałam się ze wszystkich sił ten dziwny styl ignorować przez co zaczęłam zauważać, jak niedorzeczna jest sama książka, a jej bohaterowie... cóż aż słów brakuje. To naprawdę jest bardzo zły szajs w ładnym wydaniu.




Jennifer Donnelly - Saga Ognia i Wody

Fabuła: Sagę otwiera "Wielki Błękit" koncentrujący się na Serafinie, córce Isabelli, Królowej Miromary. Pewnego dnia dziewczyna ma stanąć na czele najstarszej cywilizacji świata syren, czego świadomość jest dla niej ciężarem. W przeddzień ceremonii Dokimi, mającej na celu ustalenie, czy syrena jest godna korony, Serafinę męczy w nocy dziwny sen ostrzegający ją przed powrotem źródła pradawnego zła. Następnego dnia zapomina o koszmarze, ćwiczy śpiew i z entuzjazmem wita swą najlepszą przyjaciółkę Neelę. Ceremonię Dokimi, stanowiącą olśniewający pokaz potęgi i wielkości królestwa, przerywa dramatyczne wydarzenie: strzała zabójcy przeszywa Isabellę. Królestwo pogrąża się w chaosie i sprawdzają się najmroczniejsze obawy Serafiny. Teraz Serafina i Neela muszą wyruszyć na misję odnalezienia zleceniodawcy morderstwa i muszą zrobić wszystko, by nie dopuścić do wybuchu wojny między krainami. Podróżując, napotkają inne bohaterskie syreny pochodzące z sześciu mórz. Postanawiają połączyć siły nierozerwalną więzią i jako siostry próbują rozwikłać intrygę, która zagraża istnieniu całego podwodnego świata.




 M. R. Foti - [Syreny i bogowie] Dokąd teraz popłynę?

Fabuła: Amelia jest księżniczką podwodnego królestwa Antymida. Pewnego dnia trzęsienie ziemi niszczy jej ukochane państwo, zmuszając ją do ucieczki. Syrena jednak nie może zostawić swojej przyjaciółki. W uratowaniu Araminty pomaga jej nowy znajomy - Jet Mir. W zamian, Amelia ma pomóc mu odnaleźć starożytne artefakty, które wykorzysta on do swoich "niecnych" celów. Dziewczyna trafia na ląd, do Portugalii, gdzie spotyka Edytę, Sanę, Waen oraz wiele innych syrenich osobistości. Musi je okraść, co wcale jej się nie podoba. Tym bardziej, że zaprzyjaźnia się z nimi. Tymczasem dowiaduje się dużo o sobie samej, o swojej rodzinie i świecie, w którym żyje.


Liz Kessler - Tajemnica Amelii

Fabuła: Amelia Ogonowska właśnie po raz pierwszy wejdzie do wody - pomimo, iż mieszkają na łodzi, jej mama zawsze obawiała się tej chwili. Wkrótce bohaterka odkrywa, że gdy przebywa w wodzie dłuższy czas, jej nogi zmieniają się w rybi ogon. Poznaje inną syrenkę, wraz z którą odwiedza podwodną szkołę i poznaje historię swojego ojca. Dlaczego mama go nie pamięta i kim jest Pan Chimera, który od lat przychodzi do nich w odwiedziny?



Ps. Jestem przekonana, że jeszcze wiele syrenek ukryło się w książkach, więc jeśli je odnajdziecie, to możecie podrzucić godne polecenia tytuły!
Ps2. Jak wspomniałam we wstępie są dwa oblicza syren, które wolicie - mroczne, czy łagodne?
Viewing all 693 articles
Browse latest View live