Quantcast
Channel: Gosiarella
Viewing all 693 articles
Browse latest View live

C jak Cameo, czyli co łączy Stana Lee, Donalda Trumpa i Wesa Cravena

$
0
0
Stan Lee iron man

Czas najwyższy na kolejną literkę Słowniczka Filmowego - tym razem C jak Cameo!


Cameo – krótki udział znanej osobistości (na przykład aktora, muzyka lub polityka) w filmie, serialu lub w grze komputerowej. Często osoba taka nie jest wymieniona w czołówce lub napisach końcowych.

Innymi słowy cameo to nic innego, jak występ gościnny gwiazdy, która zazwyczaj swą sławą przebija głównych aktorów. Świetnym przykładem jest scena z Billem Murray'em w “Zombieland”, czy z Tysonem w “Kac Vegas”. Z całym szacunkiem dla aktorów wcielających się w głównych bohaterów, muszę przyznać, że nie są, aż tak rozpoznawalni, jak Bill Murray i Mike Tyson.
Niemniej definicja wspomina również o politykach, więc nie jestem w stanie powstrzymać się przed wymienieniem Donalda Trumpa. Prezydent Stanów Zjednoczonych przed objęciem urzędu najwyraźniej lubił się kręcić po hotelu Plaza i właśnie tam Kevin spytał go o drogę.

Prezydent USA w filmie
Święta już nigdy nie będą takie same.
Skoro przemyciłam Trumpa, to czas na mój ulubiony rodzaj cameo, czyli ten w których filmach pojawiają się twórcy! Być może wiecie, a być może nie, że wielu reżyserów ma większe parcie na szkło, niż można byłoby się spodziewać po ludziach, którzy wybrali stanie z drugiej strony kamery. Osobiście uwielbiam oglądać twórców w ich dziełach, bo dzięki temu mam wrażenie, że włożyli większą część siebie w tworzone dzieło. Przy okazji taki zabieg zazwyczaj pokazuje, czy twórca ma poczucie humoru. Wes Craven z pewnością miał, skoro w trakcie tworzenia "Krzyku" postanowił sam siebie obsadzić w roli woźnego imieniem Fred i sprzątać korytarze w takim wdzianku. Jeśli spojrzeliście na poniższe zdjęcie i skojarzył się Wam z Freddym Kruegerem, to macie racje. Reżyser odpowiada bowiem nie tylko za stworzenie "Krzyków", ale i "Koszmarów z ulicy Wiązów".

Koszmar z ulicy Wiązów w Krzyku
Do takiego liceum chciałabym chodzić! Jedna ikona popkultury morduje, a druga leci na mopie,
Zresztą nie tylko Craven jest tu ciekawym przykładem. Scorsese odbył dziwną przejażdżkę w reżyserowanym przez siebie "Taksówkarzu". Alfred Hitchcock pojawiał się choć przez chwilę w swoich filmach. Quentin Tarantino tańczył w swoim "Pulp Fiction". Wymieniać można bez końca, ale prawdziwym mistrzem dla mnie jest Stan Lee, który występuje praktycznie w każdym filmie, który jest adaptacją komiksów Marvela i mam tu na myśli również animacje, takie jak "Spider-man", czy "Wielka szóstka". Zainteresowanych odsyłam do poniższego video, który jest kompilacją wszystkich cameo Stana Lee.



Ps. A jakie są Wasze ulubione przykłady cameo?


Powtórka z rozrywki, czyli o Deadpool 2

$
0
0
Deadpool 2 recenzja filmu

Jeszcze dobrze nie minęła trauma po "Invinity War", a Deadpool już przybiegł nas pocieszyć! I jeśli mam być szczera trochę, to trochę wtarł sól w rany i polał tequilą (chyba, że mam tylko takie wrażenie w ramach PTSD), ale ostatecznie podmuchał, pocałował i założył na nie opatrunek, więc wszystko jest dobrze.

O ile pierwszy film o przygodach Deadpoola była promowana, jako historia romantyczna (w dużej mierze dlatego, że miała premierę w walentynki), tak druga miała być kinem familijnym (w dużej mierze dlatego, że miała mieć premierę w dzień dziecka. No cóż... trochę przesunęli), a jak wiadomo każdy dobry film przyjazny dzieciom rozpoczyna się od krwawej jatki! Nasz zamaskowany czerwono-czarny bohater postanowił zostać superbohaterem, jakiego świat potrzebuje. Takim, który nie boi się zabijać złych ludzi, zamiast wciskać im motywacyjne gadki. W międzyczasie wraz ze swoją ukochaną Vanessą planował założyć rodzinę. Ostatecznie skończyło się na tym, że zamiast noworodka dostał pod opiekę dużego, wściekłego dzieciaka z supermocami i brakiem instynktu samozachowczego. Aby było jeszcze zabawniej zaczął na niego polować Cabel - super-robo-żołnierz z przyszłości, co doprowadziło do stworzenia X-Force.

Żałuję, że nie widziałam ogłoszenia o pracę, bo zatrudniali jak leci. Nie przyjmują jedynie hindusów #rasizm.

[Uwaga spoilery!]

Wpierw zajmijmy się tym, dlaczego przez mój zespół stresu pourazowego czułam się jak na powtórce z poprzedniego seansu kinowego. [Spoilery! I to również z "Invinity War"] Widzicie już niemal na samym początku filmu umiera Vanessa. Moją pierwszą, ani nawet dziesiątą myślą nie było 'ooooo nie! Jaka szkoda!", chociaż naprawdę lubiłam tę przezabawną patologiczno-romantyczną relację między nią i Wadem, więc będzie mi tego brakować. Niemniej wracając do mojej pierwszej myśli po tej scenie, było nią dokładnie ta sama myśl, którą miałam przy Lokim tj. 'Ej, ale zostanie wskrzeszona przed napisami końcowymi, prawda?!'. Jeśli widzieliście najnowszą śmierć Trickstera z Asgardu, to wiecie, aż zbyt dobrze co mam na myśli. Ciągle obawiałam się, że nagle ktoś wyskoczy z jakimś Kamieniem Czasu albo coś podobnego... oh wait... przypomnijcie mi jak Cable podróżował w czasie? No tak... Niemniej muszę przyznać, że podczas, gdy MCU potraktowało śmierć Lokiego po macoszemu, Deadpool wprowadził smutku i żalu, dał nam typowy dla siebie humor. Napisy pojawiające się w czołówce zamiast podpisów scenarzystów, czy reżysera wywoływały uśmiech i doskonale wyrażały myśli widowni. Co prawda później akcja nie skupiała się na powstrzymaniu przerośniętego trudnego do pokonania olbrzyma.. ponownie: oh wait... to w takim razie co tam robił Juggernaut?


[Spoilerów ciąg dalszy] Mamy podobieństwo na początku i w połowie filmu, więc czas na gwóźdź programu, czyli zakończenie z jego fake'owym zgonem. Oczywiście Deadpool przegadał swój wielki moment, przez co nawet jego najbliżsi czuli zniecierpliwienie i czekali, aż w końcu wyzionie ducha i nijak się to miało do krótkiego, smutnego: "Panie Stark, nie chcę umierać". Niemniej przez Kamień Nieskończoności zegarek podróżnika w czasie przywrócono go do życia, a raczej zapobiegnięto jego śmieci. Teraz arcytrudna zagadka dla Was: Zgadnijcie, jak moim zdaniem powrócą bohaterowie uśmierceni przez Thanosa? Tiaaaa... [Koniec spoilerów!]

Okey, okey, przesadzam. "Deadpool 2" wcale nie jest podobny do IW i na pewno przemawia przeze mnie PTSD, a przynajmniej tego się będę trzymać, bo nie chcę się kłócić z Deadpoolem, który uparcie twierdzi, że pomysł na kontynuacje jego przygód podwędził mu "Logan". Skoro o tym mowa, to nawiązania do Wolverine i X-manów są fenomenalne. Do DC Comics jeszcze lepsze! Ogólnie Deadpool, jak to ma w zwyczaju rzuca żartami i popkulturowymi nawiązaniami na lewo i prawo, a ja kocham jego intertekstualność! Przy okazji zdjęcia i muzyka naprawdę mnie zachwycały. Mogłabym teraz rozpocząć serenadę ochów i achów, bo zdecydowanie ten tytuł na to zasługuje, ale raz, że sami się o tym przekonacie w kinie, a dwa nikt tego nie zniesie. Jest tylko jeden mały, maciupeńki, a może jeszcze mniejszy problemik.


Mam wrażenie, że "Deadpool 2" mnie nie zaspokoił. Niby wszystko było świetne, mocne i zabawne, ale koniec końców okazało się, że liczyłam na coś więcej. Problem może leżeć w tym, że gdy "Deadpool" debiutował na ekranach kin w 2016 roku, nie byliśmy przyzwyczajeni do takiego hardcoru przyprawionego ostrym humorem w wydaniu zabójczego superbohatera. Tym razem nikt nie wziął nas z zaskoczenia, bo byliśmy przygotowani. Spodziewaliśmy się żartów z Wolverine, ścieżki usłanej trupami i przełamywania czwartej ściany. Po cichu liczyłam, że w jakiś sposób to się rozwinie, ewoluuje i przeniesie kontynuację na nowy poziom. Tak się jednak moim zdaniem nie stało, choć może rzeczywiście twórcy robili wszystko, by to zrobić. W końcu napchali w sequel tyle wątków, że momentami panował chaos. Wątek z X-manami fajny - można go rozwinąć. Motyw z sierocińcem - poprosiłabym więcej! X-Force - serio, mam nadzieję, że ten film powstanie, bo dobrze byłoby Deadpoola w innej narracji, niż Deadpoolowa. Postać Domino - spoko, można byłoby jej poświęcić więcej czasu ekranowego. Cabel - tak, jego zdecydowanie też chcę więcej. Russell - nie, spoko, jego akurat było wystarczająco.

Znów zaczęłam marudzić, choć nie powinnam, ponieważ "Deadpool 2" jest dobrym filmem. Zabawnym i odmóżdżającym, czyli spełnił swoje zadanie. Zwyczajnie nie mogę się pozbyć myśli, że mógłby być lepszym. A teraz napiszę Wam najbardziej prawdziwą rzecz: Nawet gdyby kontynuacja przygód Deadpoola była najgorszym gniotem (nie jest!), to wszystko wynagrodziłaby mi scena po napisach! Jest bezbłędna i genialna!

Ps. Który wątek z D2 chcielibyście, aby twórcy rozszerzyli?

Hogwart dla zabójców, czyli o Nibynocy Jay'a Kristoffa

$
0
0
Recenzja książki Nibynoc czy warto?

Ach, te nastoletnie zabójczynie skąpane we krwi swoich wrogów! Czymże byłby fantastyczne światy bez skrytej w mroku skrytobójczyni? Powiadam Wam: Niczym dobrym! Dlatego dziś mam dla Was kolejną książkę o bohaterce siejącej postrach i pragnącej doprowadzić świat do upadku. Panie, Panowie i czytelnicy wszelkiej maści, oto wrażenia z "Nibynocy" Jay'a Kristoffa.

Nasza mordercza zabójczyni Mia jest pomroczem, lecz nie ma pojęcia co to oznacza poza tym, że potrafi władać cieniami (ciemnością panującą wewnątrz i na zewnątrz) oraz podąża za nią cień nie-kota. Ponadto Mia ma misje - zabić osoby odpowiedzialne za śmierć jej ojca i pogrążenie jej familli. Obie te rzeczy przyczyniają się rosnącego pragnienia wstąpienie w szeregi najprzeraźliwszych morderców, jakich nosiła ziemia - Czerwonego Kościoła Matki Błogosławionego Morderstwa (zwanego dalej Hogwartem dla Zabójców). Z jakiegoś nie do końca zrozumiałego dla mnie powodu doszła do wniosku, że tylko przynależąc do morderczej organizacji uda jej się zabić swoich wrogów. Nie oceniam, ale z przyjemnością przedstawię Wam szkołę zabójców.


Podobnie, jak Hogwart nie jest dla Mugoli, tak Czerwony Kościół nie jest dla niewinnych. Każdy potencjalny uczeń musi złożyć Matce ofiarę, czyli wrzucić do czary jakąś pamiątkę wyrwaną z truchła zabitego zabójcy np. wyrwane zęby lub oko. Jak pisałam, to nie jest szkoła dla niewinnych. Trzeba mieć jakieś podstawy, które nauczyciele mogliby doskonalić, a skoro o tym mowa, to akolici mają tylko czterech nauczycieli i dyrektorkę, która przypomina damską wersję Albusa Dumbledore'a. Oczywiście o ile Dumbledore zamordowałby kilkadziesiąt ludzi. Taka już z niej urocza staruszka, która według naszej głównej bohaterki bardziej pasowałaby do bujanego fotela ustawionego przy kominku i otoczona przez gromadę wnucząt, niż do przewodzenia bezlitosną grupą skrytobójców. Lekcje eliksirów zostały zastąpione Prawdami - za tą enigmatyczną nazwą kryje się nic innego, jak sztuka przyrządzania trucizn i antidotów. Tylko nie jestem pewna, czy nauczycielka tego przedmiotu, Zabójczyni Pająków (za samą ksywę ją lubię! Piąteczka od arachnofobiczki!), która regularnie otruwa swoich uczniów, pasuje mi do odpowiednika Snape'a? Chyba odpowiedniejszym zastępstwem jest raczej Solis, który [uwaga spoiler] już na pierwszych zajęciach odrąbał Mii rękę. Tak, to zdecydowanie wredniejszy typ.

Niemniej czym byłaby szkoła bez uczniów. O dziwo nawet w szkole dla zabójców panują jakieś zasady i niewolno zabijać innych uczniów (przynajmniej akolitom, bo kto nauczycielom zabroni?), jednak wiecie jak jest - w młodych gniewnych płynie gorąca krew, więc od czasu do czasu pada jakiś trup. Nawet nasza mała panna Potter Corvere znalazła swojego Draco, tylko zamiast być bladym blondynem okazał się piegowatą rudowłosą dziewuchą z mieczem zamiast różdżki. Dobrze, postaram się już być poważna, chociaż naprawdę bawi mnie, że Jay Kristoff postanowił posadzić młodych skrytobójców w ławkach, przy których skrupulatnie notują składniki nowych trucizn. Dobrze, że rodzice uczniów dostarczyli zwolnień z WF-u, bo byłby wstyd. Niemniej muszę być sprawiedliwa. Autor robił co mógł, by ta cała nauka w morderczym akademiku miała sens i miała. Przynajmniej do pewnego momentu, bo ile rozumiem, dlaczego zabójcy szlifują swoje umiejętności pod okiem specjalistów, tak samo przyjęcie w ich szeregi na stałe wydaje mi się całkiem zbędne. Widzicie wydaje mi się, że w przypadku takiego fachu ważniejsze jest zdobycie zabójczych umiejętności, niż otrzymanie dyplomu. Jeśli był w tym głębszy sens, to autor albo nie pofatygował się, by go przedstawić, albo czeka z ujawnieniem informacji w kolejnym tomie.


"Nigdy nie zauważą noża w twojej ręce, jeśli zatracą się w twoich oczach. 
Nigdy nie poczują trucizny w twoim winie, kiedy upiją się twoim widokiem."
[To akurat cenna lekcja!]

Zastanawiam się tylko, czy przekonał mnie, abym sięgnęła po kolejny tom przygód Mii Corvere. Z jednej strony początek był ciężki. Nie mogłam się przyzwyczaić do jego stylu prowadzenia fabuły i nieustannych przypisów, które zajmowały niejednokrotnie całą stronę. Ostatecznie narracja zaczęła mnie przekonywać. W szczególności podobał mi się humor, który nie był natrętny, ani wymuszony. Podobało mi się, że w księdze pierwszej każdy rozdział posiadał krótki zalążek wcześniejszej historii głównej bohaterki, a dopiero później zaczynała się akcja właściwa. Lekka wulgarność też nie przeszkadzała, choć trzeba przyznać, że niektóre sceny są dość odważne, by "Nibynoc" nie trafiła na księgarnianą półkę młodzieżówek. Z kolei do przypisów nie udało mi się przekonać, więc po pewnym czasie kompletnie je ignorowałam, bo choć niektóre (te krótkie) bywały zabawne, to jednak znaczna wielkość opisywała kompletnie nieistotne i nieciekawe ciekawostki dotyczące historii świata, który mnie nie zaciekawił. Tak, przykro mi, ale świat wykreowany przez Jay'a Kristoffa mnie nie zafascynował, a wierzcie mi, fantastyczne krainy zazwyczaj intrygują mnie jak szalone. Za to bohaterowie byli całkiem interesujący.

Nim zaczęłam czytać "Nibynoc" przeczytałam (u eM poleca), że Celaena Sardothien była najstraszniejszą zabójczynią (z książki "Szklany tron") tylko z nazwy i to Mii Carvere należy się ten tytuł. Nie jestem pewna, czy mogę się z tym zgodzić. Nie widzę między nimi wielkiej różnicy, za to jest wiele podobieństw - od traumatycznej przeszłości przez niezwykłe zdolności, którymi nie dysponują inni zabójcy, aż po... a nie to byłby spoiler. Ponadto obie kąpią się we krwi i obie mają sumienie. Mia nie jest potworem, choć narrator próbuje nam sprzedać inną wersję wydarzeń. Zwyczajnie jej historia jest opisana w bardziej dosadny sposób. To jednak absolutnie nie znaczy, że jej nie polubiłam, bo bardzo podobał mi się jej podstępny styl mordowania. Trzeba przyznać, że dziewczyna jest cwana i punkt dla niej za to! Zresztą zapewne odziedziczyła to po autorze, który potrafi wodzić czytelników za nos fundując im całkiem zaskakujące zwroty akcji i to nie tylko na pierwszym planie, ale również w historiach bohaterów drugoplanowych. A skoro o nich mowa, to naprawdę niektórzy są fascynujący. Tricky, Ash, czy Cyd są postaciami, których sekrety będziecie chcieli poznać, a gdy to zrobicie dojdziecie do wniosku, że było warto.

Dlatego chyba tak, Kristoff mimo niefortunnego początku, przekonał mnie do sięgnięcia po kolejny tom,"Bożogrobie", które już trafiło do księgarni. Jednak nie wiem, co zrobić z Wami. Wiem, że nie wszystkim się to spodoba. Dla jednych będzie zbyt młodzieżowa, dla innych zbyt +18, a jeszcze inni mogą nie polubić stylu autora, dlatego decyzję zostawię Wam pisząc tylko, że to odrobinę bardziej hardcorova wersja "Szklanego Tronu".

Ps. Jestem na etapie pochłaniania książek o zabójczyniach i wszystkiego, co związane z morderczymi organizacjami, więc jeśli coś takiego czytaliście i jest godne polecenia, to śmiało polecajcie!

Różowy Przegląd Internetów #1, czyli od apokalipsy do wstydu!

$
0
0

Dziś będę leniwą bułą - zamiast napisać arcywybitny artykuł, jak to mam w zwyczaju, podzielę się z Wami artykułami napisanymi przez innych. Zacne są, więc wierzę, że wybaczycie mi, a pewnie nawet będziecie wdzięczni za podesłanie dobrego kawałka internetu! [I niech mi ktoś powie, że jestem tak narcystyczna, że nie widzę końca własnego bloga!]

Zacznijmy od tego, jak w erze fake news rozpoznać, że zaczęła się ZOMBIE APOKALIPSA? Wanna pełna zombie ogólnie ma tendencje do poruszania fajnych tematów pod płaszczykiem uszytym z zombiaków, więc możecie jej pobuszować w archiwum. Z pewnością się nie obrazi, a jeśli chcecie być pewni, że zaczęła się Zombie Apokalipsa, to Gosiarella z pewnością Was o tym poinformuje. Słowo!

A gdy już pojawią się pierwsze zombiaki może być za późno, dlatego mam dla Was również do przeczytania zawczasu: eM radzi: Jak uratować świat przed zniszczeniem? Biorąc pod uwagę, że ten artykuł opublikowała 3 lata temu i dalej żyjemy, to może coś w tym jest.

I może właśnie dlatego Hołce udało się wybrać do Londynu i z kilku dniowego wyjazdu wycisnąć naprawdę obszerny, rozbity na kilka artykułów przewodnik popkulturowego zwiedzania, który nie jednemu może się przydać, by zaplanować swój wyjazd. Szczególnie polecam (zwłaszcza fanom Doktora Who) zapoznać się z tekstem Tropem Doktora. Wybierając się do Londynu nie możemy również zapomnieć o odwiedzeniu wszystkiego, co związane z Harrym Potterem... tak tylko mówię, żeby gładko przejść do kolejnego linku, w którym Kreatywa wybrała 143 gadżetów z Aliexpress dla fanów Harry’ego Pottera, bo nas nienawidzi i chce, żebyśmy byli biedni. Zażalenia do niej, nie do mnie.

Pusto było bez obrazka, więc dodałam. Wolno mi! 

A skoro o pieniądzach mowa to na Advertising is Exciting możecie przeczytać ciekawy tekst o tym, czy abonament się opłaca. Znajdziecie tam ciekawe zestawienie reklam promujących okrutny obowiązek płacenia czegoś, czego i tak nikt nawet nie ogląda, bo przecież nasze prawo wcale nie jest nielogiczne i żenujące. Jedyne pocieszenie, że nie tylko tym moglibyśmy się czuć zawstydzeni (chociaż z drugiej strony, jak to miałoby kogokolwiek pocieszyć?) - bohaterowie popkultury też potrafią wywołać w nas poczucie wstydu... za nich. Słyszeliście o Secondhand embarrassment? Jeśli nie, to Lexi Wam wyjaśni.
Nie poczuliście się wystarczająco zawstydzeni? Spokojnie, zaraz to naprawię, a raczej nie ja, a Matka Przełożona, która podjęła się napisania artykułu o Fantastycznym Seksizmie.

Tym miłym akcentem powinnam Was pożegnać, ale nie oszukujmy się. Gosiarella nie mogłaby się powstrzymać przed podlinkowaniem chociaż jednego własnego tekstu, dlatego zapraszam Was ponownie do eM, gdzie we wpisie gościnnym wyjaśniam dlaczego eM nie potrafi w blogowanie! To naprawdę smutna historia blogera, więc wejście ze sobą chusteczki.

Ps. A w komentarzach możecie się odwdzięczyć i też podrzucić teksty, które ostatnio wpadły Wam w oko. [Muszę mówić, że liczę, że większość będzie pochodziła z Różowego Bloga?]

5 typów osób oglądających filmy DC Comics

$
0
0

Dla nikogo nie powinno być niespodzianką, że chociaż oglądałam chyba wszystkie filmy i seriale DC, to jestem oddaną fanką Marvela. Rozumiem jednak, że Batman, Superman, czy mroczny klimat i gęsta atmosfera w ich filmach przyciągają wielu widzów. Przyglądając się im doszłam do wniosku, że ludzi oglądających aktorskie adaptacje z superbohaterami komiksów DC Comics można podzielić na 5 grup:






Schemat po raz trzeci, czyli kolejnych 7 motywów z K-dram!

$
0
0

Pamiętacie, gdy pisałam, że dramy są takim zaskakującym odświeżeniem, w którym ciężko przewidzieć, co się zaraz wydarzy? Tiaaaa... chyba czas przestać się oszukiwać, że dramy nie są schematyczne, skoro to już trzeci artykuł poświęcony powtarzalności motywów wykorzystywanych przez twórców k-dram. Pocieszajmy się myślą, że przynajmniej na początku było nieprzewidywanie, a teraz lećmy z kolejnymi schematami!


[Jeśli dotąd nie oglądaliście dram, to koniecznie sprawdźcie poradnik Jak zacząć oglądać koreańskie dramy]

Wycieczka nad morze
Powyżej powinien się znaleźć punkt, że bohaterowie dram mogą mieszkać tylko w Seulu, ale nie będę się czepiać pisząc, że najwyraźniej mieszkańcy innych miast są zbyt mało interesujący. Dlatego od razu przejdźmy do tych mieszczuchów, którzy całe spędzili w jednym z najbardziej zatłoczonych miast na świecie i dla dobra rozwijającego się romansu postanowili uciec nad morze. Powiedzmy sobie wprost: romans może rozwijać się tylko na plaży! Wyjazd w góry, czy na wieś mógłby tylko zaszkodzić, więc takich rzeczy w dramach nie zobaczymy. Obowiązkową miejscówką jest Busan! Zaczynam podejrzewać, że koreańscy scenarzyści wierzą, że tamtejszy piasek ma cudowne właściwości (może szamani odprawiają tam miłosne czary?)... albo zwyczajnie dostają dofinansowanie od Ministra Sportu i Turystyki?

Koreańskie dramy schematy

Wyjazd integracyjny
Niemniej drama nie byłaby dramą, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem bohaterów. Zazwyczaj romantyczny wypad kończy się wyjazdem integracyjnym (tak jest, gdy nie potrafią zachować tajemnicy i nagle wszyscy chcą wybrać się nad morze!) lub odwrotnie wyjazd integracyjny kończy się romantycznym wypadem. Niezależnie od początkowych intencji, zazwyczaj pracownicy korpo, znajomi ze szkoły, czy jakakolwiek inna grupa rusza na dwudniową wycieczkę, by integrować się przy wielu butelkach soju. Oczywiście obowiązkowym punktem programu jest grill, karaoke i zamieszanie w pokojach hotelowych.

Skrywana tożsamość
Ludzie mają sekrety, a bohaterowie dram sekretne tożsamości! Niestety nie ma to wiele wspólnego z ukrytym pod koszulą herbem rodu El (dla nie wtajemniczonych: logiem Supermana). Choć i im okazjonalnie zdarza się także ukrywać super moce (np. kolorowe oko - tak jedno, lub wyrastające kolce), to w większości ukrywają kim tak naprawdę są, a raczej udają kogoś kim nie są np. swoją siostrę bliźniaczkę, doppelgängera, czy robota, którego wygląd zainspirowany główną bohaterką. Swoją drogą zaskakująco wiele sobowtórów jest w Korei, a w każdej dramie, w której się pojawiają towarzyszą im inne wierzenia, więc akurat ten jeden motyw bywa momentami całkiem zaskakujący!

Sobowtóry w dramach koreańskich

Nieco rzadziej, ale dalej się zdarza, że bohaterowie ukrywają swój zawód lub status społeczny (i to idzie w dwie strony), a skoro o tym mowa to:

Z biedy nie wyjdziesz...
chyba, że znajdziesz bogatego faceta, ale o Chebolach na białych rumakach już pisałam. Jeśli jednak bohaterka jest na etapie swojego życia, gdy nie zjawił się jeszcze żaden bogaty przystojniak, to możecie być pewni, że jest biedna i przepracowana! Nie mam pojęcia, jak to może iść w parze, ale idzie. Najwyraźniej pracowanie od świtu do zmierzchu i okazjonalnie nocami nie przynosi w Korei żadnych korzyści finansowych niezależnie od tego, czy ma się poważną pracę w korpo, czy niezliczoną ilość prac dorywczych. Z tego co zaobserwowałam bezrobotni mają tam lepiej. Wnioski nasuwają się same.

Pierwszy Śnieg
Absolutnie nie chodzi mi o to, że pada tam śnieg! O nie! Dramowi wyjadacze pewnie domyślają się, co za moment napiszę, bo opad pierwszego śniegu jest w dramach KULMINACYJNYM MOMENTEM! To właśnie wtedy bogowie schodzą na ziemie, by uratować przypadkowego człowieka. To właśnie wtedy ludzie się w sobie zakochują, wyznają miłość lub zaliczają swoje pierwsze pocałunki. Jeśli nie ma śniegu to love nie jest true i kiss też nie jest true! Zwyczajnie się nie liczy! Czasami biegną na złamanie karku, by tylko rzucić się ukochanemu w ramiona licząc na dobrą wróżbę na przyszłość, a potem zaskoczenie, że wpadli pod ciężarówkę!

Pierwszy Śnieg w Korei

Ponadto jest zaskakująco wiele przesądów związanych z pierwszym śniegiem, który spadnie. Fikcyjni Koreańczycy (może realni też, kto wie?) wierzą w tak wiele rzeczy z nich związanych, że można zgłupieć. Na przykład, że wtedy poznasz swoją prawdziwą miłość, albo wtedy spełniają się marzenia etc. Wybierają ten dzień, by spotkać się po wielomiesięcznej rozłące lub na ważną randkę. Osobiście nie rozumiem, jak można tak niekonkretnie się umawiać. Przecież, jeśli nie mają opalonego Facebooka, to mogą się nawet nie zorientować, że spadł śnieg! Albo być w innym mieście ("wybacz kochanie, Pogodynka nie zapowiadała śniegu, więc pojechałem w delegację")!

Bromance 
W amerykańskich serialach to dziewczyny są przykładem na to, jak wygląda bliska przyjaźń. W koreańskich dramach prym wiodą mężczyźni i nie myślcie, że ich relacje są takie, jak w zachodnich produkcjach! Przyjaźń Mike'a  i Harvey'a z "Suits" (swoją drogą stawiam, że to przez ich relacje tytuł doczekał się koreańskiego remake'u) to jest zimna i oschła w porównaniu do tego, co zobaczymy w każdej dramie. Ich bromance są obowiązkowe i czasami lepiej przedstawione od głównego romansu., a przede wszystkim są obowiązkowym punktem każdej (powiadam KAŻDEJ) dramy. Nawet takiej, w której jedynymi znaczącymi bohaterami są konkurenci o względy skośnookiej niewiasty.

Bromance w popkulturze azjatyckiej

Prawie dotknięcia
O ile w bromancach kontakt fizyczny jest standardem, tak w romansach już nie bardzo. Tam rządzą delikatne muśnięcia, łapanie za nadgarstek i prawie dotknięcia. Czym są prawie dotknięcia? Już wyjaśniam! Zobaczycie je w tych niesamowicie długich scenach, w których bohater powoli, po malutku, ledwo zauważalnie, niepewnie, z nutką nieśmiałości zbliża się do obiektu swoich westchnień i jeszcze wolniej wyciąga ku niemu rękę. Ta ręka się zbliża i zbliża, jakby scena była kręcona w slow motion, a gdy po kilku minutach widzowie zaczynają krzyczeć do ekranu, żeby bohater w końcu miźnął ukochaną, ten ją odsuwa (rękę w sensie, bo przecież nie może przesunąć ukochanej bez dotykania jej!). Co ciekawe, dla odmiany w takich momentach moja ręka szybko dotyka czoła i robi to boleśnie.

☞ Sprawdź 10 motywów powtarzających się w k-dramach!

Ps. Dostrzegacie już te wszystkie powtarzające się motywy w dramach? Zauważyliście inne? Jeśli tak, to podrzucajcie w komentarzach, bo czuję w kościach, że jeszcze nie skończyłam ze schematami!
Ps2. Jeśli jesteście na Gosiarellowym Facebooku, to dajcie znać, czy wprowadzamy tam dramy, czy ograniczamy się do bloga!

Co przywlecze czerwiec, czyli premiery filmowe i książkowe!

$
0
0

Uznajmy, że nadejście nowego, czerwcowego zestawienia najciekawszych premier książkowych i filmowych, całkiem przypadkowo zbiegło się w czasie z Dniem Dziecka. Sprawdźcie, wybierajcie i korzystajcie z okazji, by jeszcze z prośbą w oczach zażyczyć je sobie z okazji tego prezentogennego święta!

Madeline Miller - Kirke 
Wydawnictwo: Albatros
Data: 13 czerwca

Opowieści oparta na motywach mitologicznych zawsze chętnie sprawdzam, więc ta zdecydowanie trafia na moją listę must-read!

W domu Heliosa, boga słońca i najpotężniejszego z tytanów, rodzi się córka. Kirke jest dziwnym dzieckiem – nie tak potężnym jak ojciec ani tak bezwzględnym jak matka... Dziewczyna próbuje odnaleźć się w świecie śmiertelników, lecz odkrywa w sobie czarnoksięską moc, dzięki której może zagrozić samym bogom... Z tego powodu zostaje wygnana. Nie zamierza jednak przestać kształcić się w czarach. Jej ścieżki skrzyżują się z Minotaurem, Dedalem, jego synem Ikarem, morderczą Medeą i, oczywiście, z przebiegłym Odyseuszem.
Samotna kobieta zawsze narażona jest na niebezpieczeństwo, a Kirke nieświadomie budzi gniew zarówno w ludziach, jak i w mieszkańcach Olimpu. Aby ochronić to, co kocha, będzie musiała zebrać wszystkie siły i zdecydować, czy należy do bogów, z których się urodziła, czy do śmiertelników, których pokochała. 

Jakub Ćwiek - Stróże
Wydawnictwo: SQN
Data: 6 czerwca


LOKI - kłamca, oszust, zdrajca i... ostatnia nadzieja Twojego anioła stróża!
Nietypowe śledztwa, dziwne międzygatunkowe przyjaźnie i całe tony niebiańskiej biurokracji... Ot, dzień jak co dzień w pracy anioła stróża.
Wszystko komplikuje się – jak zwykle... – przez Lokiego: cyngla od brudnej roboty, prowodyra i sprawcę niejednego zamieszania. Tym razem nordycki bóg kłamstwa pokaże pełnię swoich możliwości.
Jeśli znasz i lubisz Kłamcę, Stróże sprawią, że polubisz go jeszcze bardziej. Jeśli nie znasz, oto świetna okazja, by zacząć właśnie od tej książki! A jeśli znalazłeś się w grupie, która miała autorowi za złe zakończenie tamtej historii, wiedz, że nic nie kończy się ostatecznie ani tylko na jeden sposób.
Stróże zmienią wszystko!

Lisa Maxwell - Ostatni mag
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Data: 13 czerwca


Współczesny Nowy Jork. Magia została tu niemal całkiem zapomniana. Nieliczni ludzie obdarzeni nadprzyrodzoną mocą – Magini – muszą ukrywać swoją prawdziwą tożsamość. Każdy Magin przybywający na Manhattan staje się więźniem Krawędzi, bariery energetycznej, która otacza wyspę ze wszystkich stron. Kto ją przekroczy, ten straci moc, a często i życie.
Esta jest zdolną złodziejką od dziecka szkoloną w sztuce wykradania czarodziejskich artefaktów z rąk Zakonu, złowrogiej organizacji, która stworzyła Krawędź. Dzięki darowi panowania nad czasem Esta potrafi cofać się do przeszłości i podbierać magiczne przedmioty niezauważona. Teraz czeka ją najważniejsza ze wszystkich dotychczasowych misji: będzie musiała się przenieść do roku 1902 i ukraść prastarą księgę zawierającą sekrety Zakonu i Krawędzi, zanim tajemniczy Mag zniszczy ją i pozbawi Maginów szans na lepsze jutro.

David Lozano - Valkiria. Game over
Wydawnictwo: Finebooks
Data: 20 czerwca

Wiadomość na telefon komórkowy.
Nadawca nieznany.
Groźba, że jeśli nie weźmiesz udziału w grze, obciążający cię film dotrze do właściwej osoby.
Twój związek, twój świat, a nawet twoje życie znalazło się w niebezpieczeństwie.
Valkiria cię wybrała.
Nie uciekniesz.

Marion Zimmer Bradley - Mgły Avalonu
Wydawnictwo: Zysk i Ska
Data: 4 czerwca


Magiczna legenda Króla Artura, opowiedziana z perspektywy kobiet, które dzierżyły władzę zza tronu
Albowiem, tak jak mówię, zmienił się sam świat. Był taki czas, kiedy wędrowiec, jeśli miał ochotę i znał choćby kilka tajemnic, mógł wypłynąć łodzią na Morze Lata i dotrzeć nie do Glastonbury pełnego mnichów, lecz do Świętej Wyspy Avalon. W tamtych czasach wrota łączące światy unosiły się we mgle i otwierały się wedle woli i myśli wędrowca…
Morgiana, obdarzona darem Wzroku i związana z losem Artura Pendragona, swego brata-kochanka, opowiada historię krótkiej świetności Camelotu. Nie jest to jednak opowieść o rycerskich czynach, lecz widziana kobiecym okiem wizja społeczeństwa u progu dziejowych zmian.

Wydawnictwo: Moondrive
Data: 29 czerwca

Ostatnią, ale równocześnie najbardziej pożądaną przeze mnie nowością jest drugi tom "Illuminae" Jay'a Kristoffa i Amie Kaufman (jeśli nie znacie, to sprawdźcie video recenzję "Illuminae")! Osobiście uwielbiam akcje wydawnicze Moondrive i liczyłam, że kolejny tom tej serii również będzie w taki sposób wydawany (tyle gadżetów!). Dlatego już teraz zachęcam do sprawdzenia i kupienia przedpremierowo, bo a) wspomożecie jej wydanie, b) dostaniecie gadżety, c) znając życie taniej nie będzie i d) nigdzie indziej nie da się kupić.


Jurassic World: Upadłe królestwo - 8 czerwca

Twój Simon - 15 czerwca

Kochając Pabla, nienawidząc Escobara - 15 czerwca


Uprowadzona księżniczka - 22 czerwca


Ps. A Wy czym będziecie się truć w czerwcu?
Ps2. Wszystkiego dobrego dzieciaczki!

Czy Shuri może zostać oficjalną księżniczką Disneya?

$
0
0

Nie sposób zaprzeczyć, że Shuri, czyli młodsza siostra T’Challa z "Czarnej Pantery", jaśniała na ekranie stając się jedną z ciekawszych damskich postaci w MCU. Jak większość z nas doskonale wie Marvel należy do Disneya, więc czy istnieje szansa, by księżniczka Wakandy mogła zostać uznana za oficjalną Księżniczkę Disneya?

Ostatnio trafiłam na kilka artykułów (zarówno polskich, jak i amerykańskich), które ogłosiły Shuri oficjalną Księżniczką Disneya. Nie wiem, skąd czerpią swoje informację, bo nie znalazłam oficjalnego potwierdzenia, dlatego zaliczę to jako kolejny fake news. Wiem, że w tym momencie łamię serce nie jednej dziewczynki, która chciałaby, aby Shuri została uznana oficjalnie za księżniczkę, ale szanse na to są w najlepszy razie marne. Oczywiście nie mam w sobie ani kropli krwi Walta Disneya (przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo), ani nie jestem ich oficjalnym rzecznikiem, jednak jestem przekonana, że Shuri nie zostanie oficjalną Księżniczką Disneya. Przynajmniej nie ma na to szans, dopóki obowiązują aktualne zasady i wymogi zostania jedną z Disney Princess. I nawet nie chodzi o to, że jest bohaterką filmu spod logo Marvela, a nie Disneya, bo to jeszcze dałoby się obejść, jak w przypadku Meridy pochodzącej od Pixara. Problem leży gdzie indziej.



Zacznijmy od podstaw, czyli kim są Oficjalne Księżniczki Disneya? W skrócie są nimi bohaterki, które spełniły wymogi i zostały oficjalnie koronowane, a dzięki temu zostały wciągnięte do serii Disney Princess. Chcecie sprawdzić, czy Shuri spełnia te kryteria? Proszę bardzo!
Czy bohaterka jest człowiekiem? Tak, zdecydowanie jest, więc lecimy dalej.
Czy jest głównym bohaterem animacji? Nie i nie. Nie jest ani główną bohaterką, ani nie występuje w animacji, więc możemy sobie odpuścić dalsze sprawdzanie.

Głównym problemem jest tutaj głównie fakt, że Shuri dostała swoją ludzką oficjalną odsłonę -  Letitię Wright. Podobny problem był z księżniczką Giselle z "Zaczarowanej", która teoretycznie spełniała wszystkie wymogi, by zostać wciągnięta do franszczyzny, jednak została odrzucona, ponieważ jej odsłonę w prawdziwym świecie odgrywała Amy Adams.
Widzicie w świecie Disneya i oficjalnych księżniczek istnieje coś takiego, jak oficjalna koronacja na księżniczkę. W czasie uroczystości pojawiają się wszystkie wcześniej koronowane księżniczki, by powitać w swoim gronie tę nową i oficjalnie wcisnąć jej koronę na głowę, a później wspólnie spacerują po parku rozrywki. Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby Disney ukoronował Letitię Wright i kazał jej do końca życia biegać po parku, ku uciesze turystów. Po pierwsze dlatego, że Letita jest aktorką większego formatu, po drugie nie będzie Disneya na to stać, a po trzecie ona kiedyś się zestarzeje, a jak powszechnie wiadomo księżniczki Disneya są wiecznie młode i nieśmiertelne. Pomyślcie tylko o Śnieżce, która zadebiutowała na ekranie 81 lat temu i jak się trzyma!

Oto wszystkie oficjalne Księżniczki Disneya.

Wynika z tego, że Shuri jest w takim samym stopniu księżniczką Disneya, jak Thor jest królewiczem Disneya, czyli w zasadzie żadną. Chyba że uznajecie również Leię z "Gwiezdnych Wojen" za disneyowską księżniczkę. Niemniej osobiście uważam, że nie ma co płakać. Shuri jest świetną marvelowską księżniczką i nie trzeba na siłę ją wpychać do Disneylandów, bo i po co? Na moje oko znacznie bardziej poszkodowane są Kida, Meg, czy wspomniana wcześniej Giselle.

Ps. Gdyby ktoś mnie pytał chętnie zobaczyłabym linię księżniczek (i księciuniów) Marvela, choćby po to, żeby zobaczyć w takiej roli Lokiego. Tak tylko mówię...

Gosiarella i Ralph Demolka w internecie, czyli reakcja na zwiastun

$
0
0

Niedawno pojawi się w sieci nowy zwiastun "Ralpha Demolki w internecie". Pewnie większość z Was już go widziała, a Gosiarella dopiero wczoraj, gdy część z Was zalała mnie linkami do niego z żądaniem natychmiastowego obejrzenia. Abyście mieli pewność, że już to zrobiłam, nagrałam bardzo spontaniczną reakcję na zwiastun. Wybaczcie mi to.





Ps. W poprzednim filmie mówiłam, że nie mam problemów ze wzrokiem, a jednak Marvela nie zauważyłam, więc chyba okulista wzywa!

Bezzębne warzywa z horroru, czyli Atak Pomidorów Zabójców!

$
0
0

Po przerwie wracam z nowym Kiczowatym Horrorem, żebyście czasem nie uwierzyli, że jest ich mało! Tym razem wrzucimy na ruszt pomidory, a konkretnie "Atak Pomidorów Morderców", w którym krwiożercze warzywa nie mają nawet zębów! Powiało grozą, prawda?



Dajmy Avengersowi Księżniczkę!

$
0
0

Po tylu latach blogowania zaczęłam dostrzegać pewien wzorzec tematów, które poruszam i nawet taki ignorant, jak ja widzi, że superbohaterowie i księżniczki Disneya wysuwają się na pierwszy plan. Dziś wyjątkowo ich połączę i to dosłownie, bo w pary! Pomyślcie tylko, co by się stało, gdyby wywalić wszystkich królewiczów z bajek Disneya i zastąpić ich bohaterami Marvela?


Hulk i Bella

Ta para przyszła mi do głowy z oczywistych względów i nie, nie mam absolutnie na myśli tego, że Hulk jest bestią... chociaż jest. Bardziej przemawiały do mnie preferencje Belli. Ta dziewczyna naprawdę potrzebuje silnego mężczyzny z podwójną osobowością. Bruce Banner sprawdziłby się idealnie w roli towarzysza zaspokajającego jej intelektualne potrzeby. Co prawda wątpię, by Bella zrozumiała, jego wywody o fizyce jądrowej, czy promieniach gamma, ale Bella już w pierwszej piosence, którą śpiewała udowodniła, że jest snobką, więc zdecydowanie będzie entuzjastycznie kiwać głową, jakby wiedziała o czym mowa. Poza tym stawiam, że Banner też ma pokaźnych rozmiarów bibliotekę. Z drugiej strony Bella miałaby też Hulka, którego mogłaby udomawiać, jak zwierzątko (co zresztą robiła z Bestią) i miałaby po kim sprzątać bałagan. Pytanie tylko, czy Banner chciałby naszą księżniczkę? Cóż... obstawiam, że tak, skoro w jego typie jest Czarna Wdowa, a Bella ubrana w skórzany kombinezon wyglądałaby całkiem podobnie.

Alternatywa: Myślałam również o połączeniu Hulka z Pocahontas, by mogli sobie wspólnie hasać po lasach. Ostatecznie Hulka ze Śnieżką, ponieważ posiada najwięcej zwierzęcych niewolników sprzątających, którzy jako jedyni mogliby sprzątnąć zniszczenia, które Hulk powoduje. Niemniej w obu przypadkach Banner umarłby z nudów.

Kapitan Ameryka i Aurora

Czy jest ktoś, kto lepiej zrozumie klątwę snu, niż koleś, który przez 70 lat hibernował? Ta dwójka jako jedyna będzie potrafiła zrozumieć swoje lęki przed możliwością obudzenia się w zupełnie innym świecie. Ponadto oboje zostali ulepszeni. Steven poddał się działaniu eksperymentalnego serum, które dodało mu kilkanaście centymetrów tu i ówdzie, a przy okazji stał się dzięki temu szybszy, silniejszy i bardziej wytrzymały. Z kolei Aurora miała magiczne dopalacze od wróżek, dzięki czemu jest piękna i ładnie śpiewa. Ile pozostałych superbohaterów i księżniczek zaliczyło lepsze poprawki, niż mogliby zaproponować współcześni chirurdzy plastyczni? Zero!

Hawkeye i Merida

Merida ma dość dużą alergię na związki, lubi być sama sobie panią i główną (najlepiej jedyną) bohaterką swojej historii, więc jeśli mamy ją z kimś parować, to lepiej, by była to osoba, która nie zajmuje zbyt dużo czasu antenowego. Hawkeye nadaje się do tego idealnie, bo jak nikt inny potrafi kryć się w cieniu! Nie pamiętam nawet, czy zniknął, gdy Thanos pstryknął palcami, czy zwyczajnie od początku nie pojawił się w filmie - to jest wyczyn! Ponadto łączą ich wspólne zainteresowania - strzelanie z łuku, więc to zawsze jakiś start znajomości.

Groot i Pocahontas

Nawet nie będę udawać, że wpływu na ten paring nie miał fakt, że Pocahontas to jedyna księżniczka Disneya, która potrafi dogadać się z drzewami. Lepszego wyjaśnienia nie wymyślę.

Doctor Strange i Kida

Dlaczego? Powód jest dość trywialny - sądzę, że to jedyny Avengers, który mógłby przypadkowo trafić do Atlantydy. Ponadto Strange lubi dziwne, mistyczne i niespotykane rzeczy posiadające w sobie jeszcze bardziej mistyczne i tajemnicze moce, więc zdecydowanie byłby zafascynowany Kidą i miastem, w którym mieszka. Jak Serce Atlantydy mogłoby nie zdobyć serca Doctora Strange?! W końcu dziewczyna też jest bystra i ciekawa świata, więc z pewnością mieliby o czym rozmawiać. Poza tym nie wierzę, że jakakolwiek inna księżniczka Disneya spełniła wymogi Stephena. Idealnie wystylizowane fryzury i kolorowe sukieneczki z bufkami nie wydają się w jego stylu.

Thor i Roszpunka

Wcale nie tylko dlatego, że oboje mają piękne włosy! No dobra, to stanowiło główny powód, ale nie jedyny! Ta dwójka ma ze sobą wiele wspólnego! Pomyślcie tylko, Thor ma (a raczej miał) swój super młot (teraz super siekierę), a Roszpunka swoją niezwyciężoną patelnię. Ona chce zobaczyć świat, on jest z innego świata. Widzicie jak do siebie pasują?

Alternatywa: Thor mógłby również umawiać się z Meg. Kto jak kto, ale Thor zdecydowanie jest w jej stylu - taki piękny cud chłopiec, a w dodatku bóg. 100% w jej typie!

Ant-Man i Jasmina

Jasmina ma dość wątpliwy kręgosłup moralny i nie przeszkadza jej umawianie się ze złodziejem, nawet takim, który gnił już w celi, więc kryminalna przeszłość Scotta Langa i jego lepkie rączki nie będą stanowiły problemu. Nie stanowiłoby problemu również to, że mężczyzna nie ma własnego domu, czy majątku, skoro Jasmina to jedna z nielicznych księżniczek Disneya mających w sobie królewską krew, a jednocześnie będąca jedynym potomkiem władcy. To oznacza, że Ant-Man zostałby władcą Agrabahu, a dzięki pozyskanej technologii umożliwiającej zmniejszanie materii i możliwości przemiany w małą mróweczkę mógłby bez trudu zapełnić królewski skarbiec zdobyczami z Jaskini Cudów! To się nazywa win-win!

Drax i Alicja

Zarówno Drax, jak i Alicja mają swój własny świat. Ciężko znaleźć inną bohaterkę bajek Disneya, która byłaby równie pokręcona, jak kosmita, który wierzy, że jest niewidzialny, jeśli będzie się bardzo powoli ruszał. Wierzę, że ta dwójka leci na tych samych grzybach. Poza tym Drax czułby się w Krainie Czarów, jak w domu... chociaż istnieje szansa, że w końcu wymieniłby Alicję na Królową Kier lub Szalonego Kapelusznika.

Star Lord i Śnieżka

Star Lord lubi old school, a nie ma bardziej old schoolowej księżniczki, niż Śnieżka (w końcu jest najstarsza). Lubi również muzykę, więc dziewczyna może mu śpiewać cały czas. Oboje potrafią komunikować się ze zwierzętami. Poza tym, jeśli przez przypadek Quill zjadłby zatrute jabłko od Śnieżki, to istnieje szansa, że padłby nim zniszczy idealny plan ratowania świata. I nie martwcie się, zatrute jabłka można wyleczyć pocałunkiem, gdy będzie już po wszystkim.

Spider-man i Anna

Peter i Anna mają wiele wspólnego. Oboje pozytywni, nadpobudliwi i dość zabawni. Ona skacze jak opętana od rana i on też sobie skacze, tylko po budynkach. Mogliby więc poskakać sobie razem. A tak całkiem poważnie, to Spider-man słyszy od Iron Mana słowo "nie" tak często, jak słyszy to Anna od Elsy, Równie dobrze ci dwaj Avengersi mogliby zastąpić księżniczki w piosence "Ulepimy dziś bałwana" zmieniając lepienie bałwana na ratowanie świata.

Ps. Zostawiłam Wam wielu Avengersów do połączenia z księżniczkami Disneya, więc zaszalejcie! Jestem ciekawa, jak ich sparujecie! Wiem tylko, że lepiej nie łączyć Esmeraldy z Zimowym Żołnierzem, bo raczej nie przypadnie jej chłopak bez ręki, skoro odrzuciła chłopaka z garbem.
Ps2. A Iron-Mana nie ma, ponieważ Gosiarella jeszcze nie wystąpiła w bajce Disneya!

Twój Simon...oraz inni Homo Sapiens, czyli książka vs film

$
0
0

Muszę przyznać, że nie miałam w planach czytania "Simon oraz inni Homo Sapiens" Becky Albertalli. Chciałam się wykpić filmem "Twój Simon", jednak bardziej lub mniej przypadkowo książka do mnie trafiła i totalnie w sobie rozkochała. Do tego stopnia, że rzuciłam wszystkie plany i dzień później obejrzałam ekranizację. Ta wersja też mi się podobało, ale są pewne różnice, które zmieniły wiele. Co powiecie na małe porównanie?

Zarówno film, jak i książka opowiadają historię nastoletniego Simona, który ma uroczą rodzinę, fajnych przyjaciół i sekret, który przed nimi ukrywa. Jest gejem. Nie wstydzi się tego, zwyczajnie denerwuje go sam fakt, że musi wszystkim publicznie ogłaszać jakiej jest orientacji. Jego życie zmienia się, gdy na szkolnym Tumblrze znajduje wpis Blue, a następnie zaczyna wymieniać z nim maile. Wraz z kolejnymi wiadomościami zakochuje się w chłopaku. Niestety są dwa problemy. Pierwszym jest to, że Blue nie chce ujawnić kim jest. Drugim jest to, że Martin chce ujawnić kim jest Simon i szantażem zmusza go do zeswatania go z Abby.

Obie wersje opowiadają dość podobną historię. Pełną ciepła skupiającą się na pierwszych miłościach i wychodzenia z szafy. Przyglądając się bliżej można dostrzec, że twórcy nie pokazują wyłącznie zmagań z przyznaniem się do swojej orientacji seksualnej, ale również na ogólnym wychodzeniu z cienia swoich lęków, które dotyczą wszystkich nastolatków. Przykładem niech tu będzie Lea, która przez lata skrywała swoją miłość do wieloletniego przyjaciela i zazdrość o tę nową, popularniejszą dziewczynę w ich grupie. To świetne, że mimo spoglądania z perspektywy Simona, którego właściwie napędza głównie obawa o własny coming out, udaje się nam dostrzec również problemy pozostałych postaci, nawet jeśli nie są one tak ważne.

Love Simon
Statuetkę dla tego pana! Migusiem! 

Szybko powiem, że obie wersje mi się podobały, a teraz przejdźmy do porównania, gdzie niestety będzie sporo spoilerów (tylko tożsamości Blue Wam nie zdradzę!). Na wstępie mała ciekawostka: dopiero w 25 minucie filmu zaczyna się akcja znana z książki. A teraz czas na konkrety!
Przede wszystkim podobał mi się dobór aktorów. Ludzie od castingów sprawili się wyśmienicie! Nick Robinson w tytułowej roli sprawdził się świetnie. Josh Duhamel jako ojciec Simona to czyste złoto! Zakochałam się w nim po uszy i jeśli ktoś kiedyś będzie przyznawał statuetkę dla najlepszego ojca w popkulturze (lub aktora grającego taką postać), to zatłukę maczetą, jeśli do niego nie trafi! Jorge Lendeborg Jr. i Alexandra Shipp jako Nick i Abby też mi pasowali, ale to para z planu "Trzynastu powodów" zrobiła mi dzień. Oglądanie Katherine Langford jako Lea oraz Miles Heizer jako Cala wywoływało uśmiech i miała ochotę na więcej scen z ich udziałem Dlatego ucieszyłam się, że Lea dostała ich większą rolę, niż w książce. Właściwie w pewien sposób zjadła Abby, od której tam się roiło. Niestety Cal ucierpiał. [Spoiler] Poza tym, że było go mniej, to nie pozwolono mu przyznać się do bycia bi, a tym samym odegrać istotnej roli w relacji Simona i Blue. [Już możecie odetchnąć z ulgą - spoiler minął]
Muszę szczerze przyznać, że zachwyciło mnie wprowadzenie nowych postaci, jak zabawny dyrektor szkoły (Tony Hale), czy Ethan (Clark Moore), a także rozbudowa charakteru Pani Albright (Natasha Rothwell). Sceny z udziałem tej trójki, a zwłaszcza pracowników szkoły wywoływała u mnie dziki uśmiech. Czysta perfekcja, która sprawiła, że historia Simona stała się znacznie zabawniejsza!


[Od tego momentu spoiler goni spoiler i wspólnie hasają wesoło]

Coming out

Zacznijmy od samej sytuacji, w której Martin wrzucił post o orientacji Simona. W książce zrobił to przez zazdrość i dostanie kosza od Abby, a w filmie była to przyczyna pośrednia. Dostał kosza błąźniąc się przed całą szkołą, a dzieciaki nie omieszkały wyśmiewać go i robić memy. Dla odwrócenia uwagi wrzucił do sieci maile Simona (w książce skasował je, gdy się zaprzyjaźnili, chociaż dalej go nimi szantażował). Niby to nie jest jakaś ogromna różnica, a jednak zmienia wiele w tym, jak postrzegam Martina. Filmowego poniekąd rozumiem. Było mu wstyd i chciał przekierować uwagę w inną stronę. Dalej było to głupie i złe, jednak nie tak, jak w książce, w której nic na tym nie zyskał poza własną, chorą satysfakcją. Widzicie krzywdzenie innych bez własnych korzyści jest gorsze od robienia tego dla korzyści. Bezcelowe okrucieństwo jest zwyczajnie złe (nie żeby celowe było dobre, bo też nie jest!).

Mam wrażenie, że książka lepiej podeszła zarówno do samego coming outu Simona, jak i lepiej wyjaśniła, dlaczego tak długo się z tym wstrzymywał. Tam dość jasno wyraził, że jest świadomy faktu, że ujawnienie swojej orientacji nie spowoduje, że rodzice wyrzucą go z domu, a znajomi przestaną się do niego odzywać i w zasadzie nic się nie zmieni, w tym jak go traktują. Powstrzymywało go to, jak sam się czuł z myślą o publicznym definiowaniu się, a także nie czuł takiej potrzeby. Chciał to zrobić na własnych warunkach we właściwym czasie, bo tak wybrał, a nie ze strachu i to było niesamowicie fajne. Zwłaszcza gdy okazało się, że miał rację. Rodzina nie zawiodła, a przyjaciele zachowywali się jak chodzące pitbulle, gdy tylko komuś obcemu zebrało się na głupie żarty. To było absolutnie urocze! Wiem, że jestem białą heteroseksualną dziewczyną, więc tak naprawdę nic nie wiem o coming outach, więc mogę je oceniać jedynie ze swojej perspektywy i tak też zrobię. W "Simon oraz inni Homo Sapiens" zakochałam się w tym, że przy ujawnianiu orientacji seksualnej obyło się bez wielkich dram. Nie było rodziców zastanawiających się "gdzie popełnili błąd" i wyrzekających się syna. Nie było niezręczności między przyjaciółmi, który wpadliby na pomysł, że po kilkunastu latach znajomości mógłby ich nagle obmacywać. Wszystkie klisze towarzyszące tej tematyce wyrzucono przez okno, ale co równie ważne, nie zapomniano o tym, że na świecie są nie tolerancyjne dupki. Tak że drama była, ale na zewnątrz.


Z kolei w "Twój Simon" to zaprzepaszczono. Niby dalej wszystko było w porządku, ale Jennifer Garner grająca matkę Simona, wyglądała, jakby miała dostać załamania nerwowego i wybuchnąć płaczem, gdy jako mówiła o akceptacji. Poza tym przyjaciele Simona nie stanęli na wysokości zadania i w pierwszym dniu po ujawnieniu jego orientacji postanowili puścić na niego focha. Nie wspierali go wcale. Możecie mi mówić, że nastolatkowie tak mają, że są samolubni i stawiają siebie w centrum świata, ale to bzdura. Nastolatkowie to dalej ludzi i samolubni wyrastają na samolubnych dorosłych, a ci wspierający również nie porzucają tego z wiekiem. To cechy charakteru, a nie wieku, na bloga! Dlatego uważam, że twórcy filmu odrobinę spieprzyli to świetne wspierające środowisko Simona, które tak dobrze wykreowała Becky Albertalli.

Romans

Tak to już jest z książkami, że pozwalają nam tworzyć w głowach własną interpretację bohaterów, więc nie jestem pewna, czy podzielicie moje zdanie na temat Blue... bo z Simonem z pewnością się zgodzicie. Papierowy Simon był nomen omen ciepłą kluchą - uroczą, przezabawną, ale wciąż kluchą. Nie potrafił przeciwstawić się szantażyście, spełniając jedną jego zachciankę za drugą. Ba! W pewnym momencie nawet się z nim w pewnym sensie zaprzyjaźnił. Ponad to jego pchanie Abby w stronę Martina również było subtelniejsze. W ekranizacji widać był więcej buntu wobec Martina, ale również chłopak posuwał się znacznie dalej w działaniu na jego korzyść. Co nie zmienia faktu, że obie wersje bohatera bardzo polubiłam. Przy okazji Nickowi Robinsonowi w roli Simona, daleko do ciepłej kluchy.

I choć jak wspominałam, polubiłam Simona. Bardzo. To moim ulubieńcem był Blue (swoją drogą aktora wybrali idealnie do tej roli, ale nie zdradzę Wam jego prawdziwej tożsamości). Byłam zachwycona jego delikatnością. Choć był anonimowy dało się się wychwycić, że jest osobą nieśmiałą, wrażliwą i pod wieloma względami był również perfekcjonistą. Doskonale rozumiałam dlaczego główny bohater stracił dla niego głowę, chociaż nie znał jego prawdziwej tożsamości, a gdy Blue w końcu się ujawnił stał się jeszcze bardziej uroczy. Domyśliłam się przed Simonem, kim jest Blue, a jednak nawet mnie zaskoczyło, jak wiele Blue zrobił zrobił, by zbliżyć się do chłopaka. Muszę przyznać, że w pewnym sensie to był romans idealny, bo B. chciał, by osoba, z którą pisze była Simonem, choć nie chciał się z nim spotkać w realu, zaś Simon nie miał bladego pojęcia, a naciskał bardziej na ujawnienie się. Poza tym, damn it! Ich związek był perfekcyjny! Taki ciepły i delikatny, że porwałby chyba każdego!


W filmie było to trochę inaczej przedstawione. Było za mało maili, by widz mógł pokochać Blue (można było wyciąć kilka scen z wyobrażeniami Simona i akurat znalazłby się na to czas!). Praktycznie nic o nim nie wiedzieliśmy i nie było żadnej chemii, więc wyglądało to trochę tak, jakby Simon zakochał się w samej idei posiadania chłopaka ze szkoły. Jak dla mnie filmowcy za bardzo spłaszczyli tę postać. A i tak największy grzech popełniono przy ujawnieniu, gdy Blue nagle odciął się od chłopaka, gdy cała szkoła się o nim dowiedziała. To było słabe i nie pasowało do Blue, którego poznałam w książce. Ta cała dziwna sytuacja zmusiła Simona do napisania na publicznym forum wiadomości do Blue i ostatecznie doprowadziła do niesamowicie krępującej sceny na diabelskim młynie. Słyszeliście o secondhand embarrassment? Oznacza to odczuwanie zawstydzenia przez samo obserwowanie kogoś, kto robi coś żenującego.Tak się czułam oglądając scenę na diabelskim młynie. Cholera moment z Martinem był jedyną dobrą chwilą w tym! Jak mogło do tego dojść, skoro tak podobna scena w książce, prawie mnie rozczuliła? Coś poszło nie tak, jak pójść powinno.
[Koniec spoilerów!]

To porównanie zabrzmiało tak, jakbym uważała film za zły, a to bzdura! Zwyczajnie książka jest o niebo lepsza! Choć film zdecydowanie zabawniejszy. Chcę przez to powiedzieć, że się różnią i każdy z nich może funkcjonować niezależnie od siebie i obie wersje dobrze jest poznać. Powieść Becky Albertalli jest cieplejsza i ma bardziej wciągający romans, za to wersja aktorska bawi, a przy tym nie zapomina, że również porusza ważne tematy. Szczerze polecam i życzę sobie więcej takich książek i ich adaptacji!

Zagubieni w kosmosie, czyli Robinson zawsze się zgubi!

$
0
0

"Zagubieni w kosmosie" to tytuł, który brzmi znajomo, prawda? Tegoroczna produkcja Netflixa bazuje na serialu emitowanym w latach '60. Przyznaję, że nie oglądałam ani jego, ani późniejszej wersji pełnometrażowej, dlatego do "Lost in space" podchodziłam ze świeżym spojrzeniem i całkowitą niewiedzą na temat tego, co mnie czeka.

Pewnego dnia Ziemi stało się kuku. Wybaczcie, ale naprawdę "kuku" jest tu jedynym możliwym określeniem bliżej niezidentyfikowanej katastrofy (coś spadło z kosmosu), która spowodowała jeszcze bardziej niezidentyfikowane szkody (dowiedziałam się tyle, że niebo przestało być niebieskie). W związku z kuku ludzie postanowili osiedlić się na innej planecie. Oczywiście dotyczyło to tylko tych przydatnych, którzy przeszli odpowiednie testy. Wśród tych wartościowych zasobów znajduje się rodzina Robinsonów, a gdy ludzie o takim nazwisku ruszają w podróż, to wiadomo, że rozbiją się na bezludnej wyspie lub planecie, jak to miało miejsce w przypadku tej produkcji. Po katastrofie szybko w padają ofiarami licznych zagrożeń, które czyhają na nieznanej im planecie. Na szczęście dla nich z pomocą przychodzi im kosmiczny robot.

"Zagubieni w kosmosie" skupiają się głównie na dwóch wątkach, a przynajmniej te dwa były dla mnie istotne. Po pierwsze na próbie opuszczenia bezludnej planety, na której się rozbili. Najbardziej w space operach lubię poznawanie nowych drugich Ziem. Fascynuje mnie, jakie panują na nich warunki, jakie występują tam gatunki flory i fauny oraz jak koloniści stawiają swoje pierwsze kroki, by się na niej zadomowić. Pod tym względem "Lost in Space" okazało się całkiem interesujące i nudne zarazem, choć brzmi to paradoksalnie. Naprawdę zachwycające okazały się drobnostki, jak niezwykły spektakl rozgrywający się na niebie. Niestety w zbyt wielu aspektach, twórcy nie wykazali się kreatywnością, więc nowa planeta do złudzenia przypominała Ziemię, po której chodziły w pewnym stopniu zmodyfikowane drapieżniki przypominające nasze wciąż istniejące ssaki lub dinozaury.
Po drugie na przyjaźni chłopca z robotem. Muszę przyznać, że akurat to okazało się najciekawszą rzeczą w serialu. Niby taki ciepły, nawet familijny wątek, a ciągle czeka się, aż robot rozszarpie chłopca.



Oczywiście robot i chłopiec nie są jedynymi bohaterami, bo serial skupia się na całej rodzince Robinsonów, do której zalicza się:
Ojciec (Toby Stephens), były żołnierz, który przez większość życia swoich dzieci był na misjach.
Matka (Molly Parker), irytująca perfekcjonistka i pani naukowiec w jednym. Zajmuje się... właściwie nie mam pojęcia czym, bo wychodzi na to, że zna się dosłownie na wszystkim. Wszystko naprawi, wszystko obliczy, wszystko ogarnie i w ogóle jest połączeniem Einsteina z Macgyverem.
Córka Judy (Taylor Russell), która jest chyba najsztywniejszą i najbardziej snobistyczną bohaterką, jaką widział świat. Robi za profesjonalną nastoletnią panią doktor.
Córka Penny (Mina Sundwall), która jako jedyna w rodzinie nie jest totalnym geniuszem znającym się na wszystkim, więc oczywiście musi być infantylna, zamiast zwyczajnie ludzka.
Syn Will (Max Jenkins), czyli najmłodszy geniusz w rodzinie. Ma może osiem lat, ale już jest mądrzejszy od wszystkich członków ekspedycji (oczywiście pomijając Robinsonów).

Opisując bohaterów zorientowałam się, że irytują mnie znacznie bardziej teraz, niż podczas oglądania. Dopiero analizując ich charakter i działania na chłodno, zaczęłam dostrzegać, jak ich postawy były pretensjonalne. Ciężko polubić bohaterów, którzy mają się za lepszych od pozostałych, a przy tym zostali wykreowani na chodzące ideały, a Robinsonowie niestety tacy są. To nie tylko moje zdanie. Pozostali rozbitkowie mieli o nich podobne, więc o czymś to świadczy.

Robinsonowie
Space opery to dość nietypowy gatunek, bo może się pod tym kryć wszystko - od romansy, przez międzygalaktyczne bitwy, aż po kino familijne. "Zagubieni w kosmosie" należą do tej ostatniej kategorii. Nie ma w nich płomiennych romansów, wielkich podbojów, ani mroku i scen dla dorosłych. Jak wspominałam, nie oglądałam produkcji, na której oparto ten serial, jednak i tak podczas oglądania jestem w stanie poczuć ducha starych, amerykańskich seriali, które nie skupiały się na efektach specjalnych, brutalności, czy nawet logice (o niestety absurdów jest tu cała masa), tylko miały zapewniać rozrywkę całej rodzinie. I w tym sensie jest w "Zagubionych w kosmosie" coś uroczo nostalgicznego.

Pytanie do Was: Co w serialach najbardziej do Was przemawia? Akcja, klimat, bohaterowie, tematyka, brak totalnych absurdów i nieścisłości, czy może coś jeszcze innego?

Gdy Twój facet zjada mózgi, czyli wady i zalety romansu z zombie

$
0
0
Romans z zombie film

Nigdy nie sądziłam, że dożyję czasów, w których będę musiała przedstawiać zalety i wady romansu z zombiakiem. Niestety stało się - romanse z zombie w popkulturze zyskują na popularności. Zaczęło się od "Ciepłych ciał" (znanych również pod tytułem "Wiecznie żywy") i niestety na tym się nie skończyło, bo dostaliśmy również "Z-O-M-B-I-E-S", "iZombie", a o "Zombie Striptizerkach" nawet nie chcę wspominać.

Ja się pytam: DLACZEGO?! Nie żebym była uprzedzona do martwych kolesi wyżerających ludzkie mózgi, ale jakim cudem zyskują oni aż taką sympatię u płci pięknej? Może rozważę to w starym dobrym stylu, czyli za pomocą listy plusów i minusów. Jestem ciekawa, czy też wybrałabym zombie. Spoiler: Nie ma szans!


1. Jest małomówny*
Każdy od czasu do czasu lubi sobie porozmawiać o mózgach, ale wyobrażacie sobie mózgi jako jedyny temat rozmowy?! Zwariowałabym po tygodniu, gdyby każda moja rozmowa wyglądała tak:

- Kochanie, myślisz, że ta sukienka mnie pogrubia?
- Braine...
albo:
- Kochanie, myślisz, że Twój przyjaciel zjadł psa sąsiadów?
- ...Braine...

albo:
- Kochanie, co chcesz na obiad?
- ...Braine...Braine...

A nie, to ostatnie jednak ma sens. To jednak wcale nie zmienia faktu, że zombie nie porozmawiasz o wrażeniach po obejrzeniu nowego serialu, ani nie zaśmieje się z niezwykle udanego żartu, więc po co się wysilać.

2. Zjada mózgi
Zombie zjada mózg
Bon appetit!

To oznacza, że gdy tylko usłyszycie o zaginionym znajomym będziecie się zastanawiać, czy poszukiwań nie należy rozpocząć w przewodzie pokarmowym Waszego ukochanego. A jeśli przeczucia okażą się prawdziwe, to jak później spojrzeć w oczy jego rodzinie? Trochę krępująca sytuacja. Poza tym, jeśli nawet zombie jest już rozumne, to nie zmienia faktu, że może w przeszłości pożarł Waszego znajomego. Poza tym dodatkowym minusem jest to, że nie możecie podbierać mu jedzenia z talerza... to znaczy w sumie możecie, ale to obrzydliwe.

3. Zarazki
Naprawdę muszę wyjaśniać, że zombizm jest wysoce zaraźliwy? Niech Was dziabnie i po Was! Wymiana płynów też raczej źle się skończy, czyli nici z całowania i aktywności dla dorosłych.

4. Jest martwy
Wyobrażacie sobie ten nieustający smród gnijącego ciała? Wyobrażacie sobie?! Tym razem żaden odświeżacz powietrza nie pomoże! Niezależnie od tego ile choinek zapachowych zawiesicie mu na szyi! Poza tym zbliża się sezon wakacyjny i nie żebym oceniała ludzi po wyglądzie, ale trochę przerażałoby mnie leżakowanie obok faceta, któremu wystają żebra w dosłownym tego słowa znaczeniu. Przy okazji jego partnerka miałaby jeszcze gorzej, bo zarówno opalanie, jak i kąpiel chyba znacząco przyśpieszyłyby gnicie tego już i tak nieseksownego ciałka.

Artykuły o zombie

5. To zombie!
Umówmy się: Nie ma nic seksownego w zombie, a na dodatek zawsze znajdą się porządni zombie hunterzy, którzy będą na niego polować, by zapewnić rasie ludzkiej przetrwanie! Poza tym wszyscy będą uważać partnerkę zombie za nekrofilkę i patrzeć na nią z odrazą. No umówmy się, taki związek jest dziwny!

1. Jest małomówny*
Blog o zombie apokalipsie

Istnieje stereotyp, że kobiety są gadatliwe do stopnia, że mogą zagadać człowieka na śmierć. W tym przypadku żadna kobieta nie musi się obawiać o puls swojego mężczyzny, bo... no cóż... ten statek już dawno odpłynął. Poza tym taki zombiak może okazać się świetnym słuchaczem, który w odpowiednich momentach będzie wydawał z siebie pomruki, które możecie dowolnie interpretować. Haw awesome is that?! Nigdy nie będzie się z Wami kłócił, ani wtrącał się niepotrzebnie, ani nawet nie będzie narzekał!

2. Zjada mózgi
Jest duża szansa, że będąc na takiej diecie sam wyjdzie z domu i upoluje swój posiłek. Co to oznacza dla Was? Ogromną oszczędność na zakupach spożywczych! A przy okazji nie musicie mu gotować!

3. Zarazki
Zombie jest martwe, więc raczej nie złapie przeziębienia, czy nawet grypy żołądkowej, którą mógłby Was zarazić. To zawsze jakiś plus! Poza tym on sam też raczej nie legnie do łóżka z wysoką temperaturą, domagając się, żebyście robiły za pielęgniarki. Wszyscy wiemy, jak upierdliwi potrafią być chorujący mężczyźni, a z zombiakiem problem z głowy!

Epidemia Zombie
Bez wideł nie podchodź!

4. Jest martwy...
...czyli nie musicie się martwić, że go zranicie, czy przypadkowo zabijecie. Kobiety mające problemy z agresją mogą swobodnie ją na swoim zombiaku wyładować. Bicie po ramieniu, kopanie po brzuchu, czy nawet przebijanie metalową rurą na wylot nie powinno mu zaszkodzić. Pod warunkiem, że jego mózg zostawią w spokoju.

5. To zombie!
Więc kto normalny chciałby być z nim w związku?! Jeśli znajdzie się na tyle szalona kobieta, to ma spore szanse, że druga odważna się nie trafi, więc nie ma mowy o zdradach! No chyba, że zombie pójdzie w bok z panią zombie.


Ps. Nie krępujcie się przy dodawaniu własnych wad i zalet takiego romansu, a przy okazji jestem naprawdę ciekawa, czy znajdzie się tutaj osoba, która dałaby się porwać zombiakowi w ramiona!
-----
* Punkty z gwiazdką należy skreślić, jeśli zombie będzie inteligentne i kominukatywne.

Co przywlecze lipiec, czyli premiery filmowe i książkowe!

$
0
0

Lipiec! Mój ulubiony miesiąc! Niestety poza wszystkimi swoimi zaletami, lipiec ma jedną wadę - wydawnictwa nie wypuszczają wtedy prawdziwych hitów (chociaż w tym roku i tak jest naprawdę nieźle). Za to kina, jak najbardziej! Dlatego tym razem, to na ciekawe filmy nastawcie się przede wszystkim! Gotowi?


Jorge Franco - Rosario Tijeras
Wydawnictwo: W.A.B.
Data: 4 lipca

Tytułowa Rosario Tijeras to urodziwa płatna zabójczyni, ciężko postrzelona podczas jednej ze swoich wypraw. Gdy walczy o życie w szpitalu w Medellín, czytelnik poznaje jej losy z ust Antonia, przyjaciela kobiety, snującego opowieść o jej burzliwym życiu, utkaną ze wspomnień i strzępków zasłyszanych historii. Ujawnia przy tym namiętne uczucia, jakie żywi wobec Rosario.
Wznowienie głośnej powieści ukazującej obraz kolumbijskiego miasta Medellín w latach osiemdziesiątych – pełen brutalności, walk między członkami gangów narkotykowych, wszechobecnej biedy i dążenia za wszelką cenę do lepszego życia.
Paul Britton - Profil mordercy 
Wydawnictwo: Znak
Data: 4 lipca

Paul Britton jest jednym z najsłynniejszych profilerów na świecie – na podstawie śladów na miejscu zbrodni przygotowuje portret psychologiczny mordercy. Szuka szczegółów, które powiedzą mu coś o sprawcy, pozwolą sięgnąć do jego umysłu i spojrzeć na świat jego oczami. Nawet jeżeli oznacza to konieczność oglądania śmierci przerażonej ofiary.
Psychopaci ukrywający ciała ofiar w ścianach własnego domu i w przydomowym ogródku, szantażysta grożący zatruciem karmy dla zwierząt i odżywek dla dzieci w marketach, makabryczni kolekcjonerzy zabierający z miejsc zbrodni fragment ciała ofiar – to tylko niektóre z prawdziwych spraw, jakie trafiły na strony tej książki.  Paul Britton nie tylko przedstawia swoje najtrudniejsze śledztwa, ale też próbuje wyjaśnić, skąd bierze się w ludziach zdolność do okrucieństwa i zbrodni. "Profil mordercy" to mroczna wyprawa w głąb zbrodniczych umysłów.

Vi Keeland - Show 
Wydawnictwo: Kobiece
Data: 19 lipca

Jeden kontrakt, wiele zasad i wielka pokusa, żeby je złamać
Jedna z najpopularniejszych autorek romansów Vi Keeland wraca na polski rynek z nową elektryzującą historią, której bohaterka bierze udział w reality show!
Kiedy Kate zdecydowała się na udział show, w którym miała rywalizować z innymi dziewczynami o serce Flynna, zgodziła się na wszystkie zasady programu. Wydawało się jej, że nie będzie z tym problemu. Jednak wtedy nie znała jeszcze seksownego Coopera, który pokrzyżował jej wszystkie plany. Wkrótce dziewczyna traci grunt pod nogami i nie wie, jak walczyć o względy Flynna, bo serce oddała Cooperowi. Jednak Kate wie, że kontrakt to kontrakt i musi trzymać się zasad, zwłaszcza że na ich straży stoi wcielony diabeł.

Agata Czykierda-Grabowska - Adam
Wydawnictwo: Znak
Data: 18 lipca

Nawet nie będę udawać, że ta książka nie znalazła się tutaj przez okładkę, która jest obłędna!

W miłości, jak w bajkach, wszystko jest możliwe.
Adam nie zaznał w życiu szczęścia. Po trudnym dzieciństwie i tragicznej śmierci matki trafił do domu tymczasowego, żeby doczekać osiemnastych urodzin. Później miał być zdany sam na siebie, sam stawiać czoła swoim lękom, koszmarom i niebezpieczeństwu, od którego nikt nie mógł go uchronić. Nie spodziewał się, że los postawi na jego drodze dziewczynę o zielonych oczach i wielkim sercu, które czuje zbyt mocno. Nie wiedział, że ona także skrywa bolesną tajemnicę, której dotychczas nikomu nie wyjawiła. Nie mógł przewidzieć, że zrodzi się między nimi miłość – czysta i młodzieńcza, ale też namiętna i obezwładniająca. Miłość, która uratuje ich na tysiąc różnych sposobów.

Julie Johnson - Wbrew grawitacji
Wydawnictwo: Kobiece
Data: 13 lipca

To coś więcej niż przyjaźń. Może nawet więcej, niż miłość.
Dwudziestoletnia Brooklyn walczy z bolesną traumą. Jako dziecko była świadkiem morderstwa ukochanej matki. Od wielu lat dręczą ją koszmary, z którymi nie jest w stanie sobie poradzić. Odcina się od ludzi i nikomu nie pozwala zbliżyć się do siebie. Nie może pozwolić, żeby ktoś ją zranił.
Wszystko zmienia się, gdy na studiach poznaje Finna, najprzystojniejszego faceta w kampusie. Zupełnie nie jest gotowa na to, jak bardzo ten intrygujący i zabawny wokalista będzie wytrwały z zdobywaniu jej miłości. Wkrótce przyciąganie między nimi staje się zbyt duże, aby byli w stanie z nim walczyć.  Jednak Brooklyn nie wie, że będzie musiała zmierzyć się z mrocznymi wspomnieniami oraz rozegrać śmiertelną grę w kotka i myszkę z nieprzewidywalnym wrogiem, który czai się tuż za rogiem.
Daisy Goodwin - Łowca posagów
Wydawnictwo: Marginesy
Data: 13lipca


Sisi, cesarzowa Austrii to ktoś, kogo pragnie każdy mężczyzna i komu zazdrości każda kobieta.
Piękna, wysportowana i inteligentna Sisi ma wszystko – z wyjątkiem szczęścia. Jest znudzona ogłupiającą etykietą na dworze Habsburgów i swoim znacznie starszym, sumiennym, lecz mało ekscytującym mężem, Franciszkiem Józefem. Musi wyrzec się prywatności, nieustannie towarzyszą jej damy dworu i służące. Sztywny rozkład dnia nie odpowiada przyzwyczajonej do swobody cesarzowej. Życia nie ułatwia też despotyczna teściowa. Sisi, żeby zabić nudę i uciec od rutyny, często wsiada na jacht, na grzbiet konia albo do swojego prywatnego pociągu.
Na zaproszenie Korony Brytyjskiej przyjeżdża do Anglii na polowanie. Szuka tu wrażeń i znajduje je w osobie zawadiackiego kapitana Baya Middletona, jedynego człowieka w Europie, który jeździ na koniu lepiej niż ona. Młodszy od Sisi o dziesięć lat i zaręczony z bogatą i oddaną mu Charlotte Bay może stracić wszystko, zakochując się w kobiecie, która nigdy nie będzie należeć do niego. Ale Middleton i cesarzowa są jednakowo nierozważni, a ich wzajemny pociąg to siła, której nie da się powstrzymać.
Łowca posagów opowiada prawdziwą historię XIX-wiecznej Królowej Serc i kapitana kawalerii, historię o walce między miłością a obowiązkiem.

Berek - 6 lipca


Iniemamocni 2 - 13 lipca


Pierwsza noc oczyszczenia - 20 lipca


Niezwykła podróż fakira, który utknął w szafie - 20 lipca


Książę Czaruś - 27 lipca



Ps. Dajcie znać, co przykuło Waszą uwagę! 
Ps2. Znikam na dwa tygodnie, więc najpewniej dopiero wtedy przejrzę Wasze komentarze, ale nowe teksty będą się pojawiać, żebyście nie marudzili, że Was nie kocham i zaniedbuję! <3

Killing Eve, czyli sezon na psychopatyczne zabójczynie trwa!

$
0
0
Serial o płatnych zabójcach

Lubicie produkcje o płatnych zabójcach? Jeśli tak, to pokochacie "Killing Eve", czyli najnowszy serial opowiadający o zabójstwach, intrygach i zwichrowanych relacjach myszy ze ścigającym ją kotem (choć nie jestem pewna, która z bohaterek jest myszą, a która kotem).

Jak każda dobra historia, "Killing Eve" zaczyna się od morderstwa. Morderstwa, które przyciąga uwagę brytyjskiego wywiadu, w którym pracuje tytułowa Eve (Sandra Oh). Główna bohaterka nie jest asem wywiadu, bardziej sekretarką, która niegdyś studiowała psychologię kryminalistyczną, a przy tym pociągają ją seryjne zabójczynie. Kobieta wylatuje z pracy, gdy zaczyna prowadzić prywatne śledztwo w sprawie wspomnianego morderstwa, a ślady doprowadzają ją do Villanelle (Jodie Comer). Eve zostaje zwerbowana do tajnej jednostki, która ma za zadanie schwytać zabójczynie. Problem polega na tym, że nie tylko Eve dostaje obsesji na punkcie tajemniczej morderczyni - Villanelle również dostaje obsesji na punkcie Eve.

Przede wszystkim muszę pochwalić twórców i aktorki za stworzenie niesamowitych postaci kobiecych i to nie tylko tych pierwszoplanowych, chociaż to na nich się skupię. Każda z głównych bohaterek jest genialnie wykreowana i ogląda się je z przyjemnością.
Villanelle jest dokładnie taką zabójczynią, jaką chciałam zobaczyć w popkulturze. Jest profesjonalistką niezwykle zdeterminowaną na wykonanie zadania - niezależnie od tego, kto jest celem. Przy okazji sposób w jaki zabija zawsze jest niezwykły. Kreatywność zbrodni tak bardzo! Przy okazji uwielbiam to, że dziewczyna nie ma żadnych traumatycznych przeżyć, które mogłyby usprawiedliwiać jej zawód. Ona zwyczajnie jest psychopatką, którą cieszy praca. Wiem, jak to brzmi, ale naprawdę przyjemnie ogląda się tak spełnionego człowieka, który ma tyle frajdy z wykonywania rozkazów! Villanelle zdecydowanie jest jedną z najlepiej wykreowanych zabójczyń EVER! Będziecie chichotać, jak oszalali, gdy tylko zacznie zabijać. Tak, to okropne, ale będziecie!
Dodatkowo szalenie podoba mi się relacja między obiema bohaterkami. Jest skomplikowana, intrygująca i naprawdę zdrowo popaprana, więc ogląda się to wybornie!

Płatne Zabójczynie z popkultury
BBC America, dziękuję za stworzenie Villanelle! Jestem nieopisanie wdzięczna!

Eve jest bardzo bezpośrednia, zdeterminowana i zabawna, ale równocześnie dość niedbała, słabo wyszkolona i nieobyta, co tworzy ciekawe połączenie. Sandra Oh perfekcyjnie wpasowała się w taką postać. Jej gesty, mimika i zachowania dodatkowo podkreślały cechy Eve, a przy okazji niesamowicie bawiły. Szczególnie uwielbiam sceny, w których rozmawiała ze swoim mężem, Niko (Owen McDonnell). Były wprost przezabawne i wprowadzały do serialu polski akcent. Już w pierwszym odcinku dostajemy sporą porcję polskości. Niestety akcent i wymowa są zazwyczaj koszmarne, nawet u postaci, które teoretycznie powinny być biegłe, niemniej nie będę marudzić, bo po pierwsze wynagrodziła mi Sandra Oh mówiąca po polsku, a po drugie to miło, że przynajmniej zadali sobie trud, by tłumaczyć poprawnie, a nie wstawić np. rosyjski w miejsce polskiego.

"Killing Eve" jest brytyjską produkcją, więc ma zupełnie inny klimat od amerykańskich seriali, jednak nie aż tak brytyjski, jak się obawiałam (niestety nie przepadam za brytyjską popkulturą, wybaczcie). Jest nieco szary, a bohaterowie nie wyglądają, jakby dopiero co zeszli z czerwonego dywanu, jednak tempo akcji jest dość szybkie, a całość zamyka się w ośmiu odcinkach. Podoba mi się jak twórcy bawią się konwencją. Z minusów warto wspomnieć o zabójstwach dokonywanych przez Villanelle. Jak wspomniałam są kreatywne i świetnie się bawiłam, jednak są nieprzemyślane dobrze. Jasne, jak wspominano dziewczyna po dwóch latach aktywności stała się zbyt arogancka, a w dodatku jest psychopatką, którą bawi perspektywa, że może zostać złapana (a raczej, że zabije osobę, która ją przyłapie), jednak niektórych może drażnić, jakim jest lekkoduchem. Przez to wydaje się niemal absurdalne, że do tej pory jej nie złapano. Mnie osobiście kompletnie to nie przeszkadzało, o zbyt bawią mnie takie przerysowania (nie bez powodu moim ulubionym złoczyńcą jest Joker).


Killing Eve serial

Chyba nie muszę pisać, jak bardzo podobało mi się "Killing Eve"? Myślę, że mój zachwyt jest, aż na zbyt widoczny. I co z tego, że serial ma wady? Who cares?! Bawiłam się przy nim świetnie i uważam go za naprawdę odświeżającym dla gatunku. Nie wszystkim się spodoba, ale jeśli należycie do osób, które lubią taką tematykę, to zdecydowanie powinniście chociaż go sprawdzić, by sprawdzić, czy kliknie, a gdy tak się stanie możecie podziękować!

Ps. Jak widać moja faza na filmy, książki i seriale o zabójczyniach trwa w najlepsze, więc śmiało możecie podrzucać kolejne tytuły. Za ten serdecznie dziękuję Lexi!
Ps2. Pytanie do fanów gatunku: jaką kreacje seryjnego/płatnego zabójcy z popkultury najbardziej lubicie i czym sobie na to zasłużył?

Kopciuszek na rurze, czy patologiczna Papierowa Księżniczka

$
0
0

Erin Watt w "Papierowej Księżniczce" zaserwowała nam kolejną wariację opowieści o Kopciuszku... tzn. gdyby Kopciuszek nie miał złej macochy, tańczył na rurze w podrzędnej knajpie, a jej przyszły królewicz chciał ją zniszczyć. Cała reszta względnie się zgadza, ale może po kolei.

Ella Harper jest nastolatką, która musi sobie radzić sama. Jej matka umarła kilka lat wcześniej. Ojca nigdy nie poznała. Fortuny nie odziedziczyła, a przynajmniej tak myślała do czasu, gdy w jej szkole zjawił się pan Royals (naprawdę autorka była subtelna przy wybieraniu tego nazwiska), który okazał się przyjacielem jej zmarłego ojca. Royals niczym dobra wróżka, zaproponował Elli układ - będzie dostawała olbrzymią sumę pieniędzy w zamian za mieszkanie z jego rodziną w luksusowej rezydencji ze wszelkimi możliwymi udogodnieniami i nawet nie po to, by tam sprzątać! Gdzie w tym haczyk? Cóż... czwórka jego synów to istne utrapienie.


Muszę przyznać, że początkowo byłam zachwycona dość odświeżającym i odważnym podejściem do tematu. Patrząc na okładkę i tytuł spodziewałam się lekkiej młodzieżówki z typową dla gatunku bohaterką, która będzie grzeczną, ułożoną dziewczynką zmagającą się najpierw z biedą, a później z podstępnym światem bogaczy. A jednak Erin Watt mnie zaskoczyła już na wstępie. Ella jest zaradna, wyszczekana i rozbiera się w klubie ze striptizem - bądźmy szczerzy, to nie jest postać, której bym się spodziewała. Bawiły mnie strasznie jej próby uciekania przed podejrzanym człowiekiem, który przyszedł znikąd i obwieścił, że od teraz jest jej prawnym opiekunem. Sytuacje, jakie z tego wynikały były absurdalnie komiczne. Niestety później wszystko zaczęło się psuć.

Z przebojowej i ogarniętej dziewczyny, która sama potrafi o siebie zadbać, nasza bohaterka szybko zmienia się w płaczliwą niewiastę z poważnymi problemami (psycholog zbiłby na niej małą fortunę). Chcecie przykładów? Proszę bardzo! Dziewczyna szczyci się, że patrząc na umierającą matkę nie zapłakała dopóki wszyscy lekarze i pielęgniarki nie wyszły z pokoju, ale płakusia, gdy tylko nowy zły brat zacznie jej dokuczać. Najwyraźniej są rzeczy smutne i smutniejsze. Jeśli o mnie chodzi, to najbardziej mnie smuci, a raczej poważnie irytuje jak autorka zbudowała wątek romantyczny - jest totalnie patologiczny. Zresztą wszystkie relacje między bohaterami takie są w "Papierowej księżniczce". Mamy pana Royalsa, który praktycznie uprawia seks ze swoją nową dziewczyną na oczach synów i nowej podopiecznej. Mamy czwórkę młodych Royalsów, którzy praktycznie molestują seksualnie i znęcają się psychicznie nad nową członkinią klanu, ale po chwili już zostają psiapsiółami, jakby nigdy nic.

Niemniej i tak najgorsza jest relacja Elli z Reedem, czyli nasze główne love story. Chłopak jej grozi, upokarza, znęca się nad nią psychicznie, pozwala swoim minionom ją znieważać, ale najwyraźniej Erin Watt uważa to za normalne zwyczaj godowe nastolatków. Brawo! W nagrodę powinny panie (ten potworek ma dwie autorki) wziąć rozpęd i walnąć głowami w ścianę! Następnie przeznaczyć cały dochód z książki na schroniska dla kobiet. A całkiem poważnie (choć poprzednie zdania też były na poważnie!) boli mnie, że książki młodzieżowe potrafią kreować tak patologiczne romanse z chamami! Nie ma to, jak idealizowanie toksycznych związków opartych na przemocy! Świetne wzorce! Jednak nie oszukujmy się, autorki wiedziały do kogo kieruje swoje pożal się Thorze dzieło, skoro zawarła instrukcje robienia loda. Tak, w "Papierowej Księżniczce" scen erotycznych też nie brakuje. Odniosłam wrażenie, że autorki chciały pod płaszczykiem powieści dla nastolatków upchnąć odważną historię z nieszablonowymi bohaterami, jednak na samych chęciach się skończyło, ponieważ kompletnie im to nie wyszło. Szkoda, zmarnowały ciekawy pomysł.
Aż dziw bierze, że ta padaka ma kontynuacje. Tyle zmarnowanych drzew [*]

Do wszystkiego podeszły po macoszemu. Bohaterowie są płascy, jak papier i poza ich licznymi dysfunkcjami niewiele o nich wiadomo. Fabuła (jaka fabuła?!) zresztą także. Wszystko opiera się na upokarzaniu głównej bohaterki, przez co dziewczyna od razu miała ochotę wskoczyć 'oprawcy' do łóżka. Noż k#!$@! Serio?! Wybaczcie, ale samo wspomnienie i pisanie o "Papierowej Księżniczce" podnosi mi ciśnienie. Niby mogłabym napisać, że styl jest w porządku i całość czyta się dość szybko, ale po co, skoro uważam sięgnięcie po nią za stratę czasu i nerwów? Szczerze odradzam. Choć muszę przyznać, że z ciekawości zerknęłam na oceny innych czytelników i zdania są mocno podzielone i zawsze skrajne - albo się jej nienawidzi albo kocha. Bałabym się wchodzić w interakcje z ludźmi, którzy dają tej pozycji 10/10. Poważnie nie marnujcie na nią czasu i pieniędzy! To tylko ładnie opakowana padaka.

Ps. Zróbmy sobie mały festiwal gorzkich żali - dajcie znać, jakie okropne gnioty przeczytaliście tylko dlatego, że skusiła Was piękna okładka.

The Crossing: Przeprawa w czasie do szarej i nijakiej rzeczywistości

$
0
0

Zawsze powtarzam, że żyjemy w fajnym kraju i w fajnych czasach. Nie ma wojen, zaraz dziesiątkujących ludzkość, niewolnictwa, czy terroru. W zamian mamy internet, wygodny dostęp do wszystkiego, czego dusza zapragnie i prawo, które zazwyczaj chroni nas przed niesprawiedliwością. Tak, żyjemy w fajnych czasach - tak fajnych, że ludzie z przyszłości nazywają go "długim pokojem" i szukają tu schronienia, a przynajmniej ci z serialu "The Crossing: Przeprawa".

Według twórców serialu ABC w przyszłości ludzie ulepszą swoje geny tworząc Apex, czyli rasę ludzi szybszych, silniejszych i odpornych na wszelkie choroby. Problem polega na tym, że przypadkowo stali się oni bezduszni i wytępili bodajże 97% ludzkości. Pozostali normalni żyją w strachu. Nieustannie się na nich poluje i porywa ich dzieci. Nie fajnie, prawda? Właśnie dlatego garstka ocalałych postanowiła cofnąć się do naszych czasów, jednak coś źle skalibrowali i wylądowali pod wodą. Z czterystu ludzi przeżyło czterdziestu siedmiu, których zamknięto w strzeżonym ośrodku. Znalazły się osoby, które nie mogą pozwolić, by ich historia ujrzała światło dzienne, a także osoby, które chcą pomóc im znaleźć bezpieczny dom, dla którego porzucili swoje czasy.

To szeryf Ellis. Wróćcie do tego gifa, gdy przeczytacie poniższy akapit, by zrozumieć co miałam na myśli.
Sama koncepcja przypadła mi do gustu, chociaż zdecydowanie przydałoby się wciśnięcie do serialu większej ilości retrospekcji (Futurospekcji? Ciężko stwierdzić.), dzięki którym moglibyśmy zajrzeć w przyszłość świata, a jednocześnie przeszłość bohaterów. A tak poznajmy je głównie z opowiadań bohaterów. Szkoda, bo przez to w połączeniu ze sporą liczbą występujących postaci, ciężko było mi się zżyć z jakąkolwiek bohaterem. Niby historia całej grupy jest wystarczająco ciekawa, więc życiorys pojedynczych jednostek nie musi być rozwijany, jednak zawsze lepiej się ogląda serial, gdy ma się choć jednego bohatera, któremu można kibicować. Teoretycznie na tle wszystkich wybija się postać laski ninja, czyli  Reece (Natalie Martinez), ale trochę ciężko kibicować masowej morderczyni przelewającą krew mojej rasy, nawet jeśli jest już zbuntowanym Apex z instynktem macierzyńskim. Niby jest jeszcze szeryf, ale grający go Steve Zahn ciągle robi miny i pozy, jakby był odrobinę opóźniony. O pozostałych boję się nawet wspominać. A nie czekajcie! Jest jedna postać, przy której się uśmiecham - zastępca szeryfa grany przez Ricka Gomeza. Niemniej nie oszukujmy się, jest on typowym bohaterem wspierającym, który ma widzów bawić udając przygłupa, a taka konwencja sprawdza się tylko wtedy, gdy pojawia się w małej ilości scen.

Głównym problemem "The Crossing: Przeprawa" jest to, że ciężko go zareklamować. Nie ma tam wielkiej tajemnicy, którą mógłby rozwiązać jedynie Sherlock Holmes. Nie jest zabawny, więc nie poprawi Wam humoru po kiepskim dniu. Nie ma w sobie wartkiej akcji zapierającej dech w piersiach. Nie jest ani innowacyjny, ani specjalnie wymyślny. Nie ma bohaterów, których pokochacie, ani historii, która wyrwie Was z butów. Co więc można o nim powiedzieć, by przekonać kogokolwiek do oglądania? Twórcy rzucili nawiązanie do Lostów, ale jedyne, co ich z nimi łączy to to, że grupa ocalałych wypełzła z morza na ląd i jest odcięta od swoich domów. To by było na tyle. Wiem, że to brzmi, jakby serial był zły i nie warty polecenia, ale tak nie jest. Ogląda się go dobrze i wciąga, ale jest tak szary, nijaki i ponury, że już na pierwszy rzut oka człowiek w środku lata zostaje zmiażdżony wspomnieniami jesiennej depresji. Aż się boję, jakie emocje wywoływałby w ludziach oglądającym go w sezonie jesienno-zimowym.

Niech to posłuży za odpowiedź.

Wiecie co? Poddaje się. Tego serialu naprawdę nie da się sprzedać, dlatego ograniczę się do prostego komunikatu. Jest całkiem niezły. Jeśli ktoś z Was szuka kilku odcinkowego serialu, który ma tylko jeden sezon (stacja nie zamówiła kolejnego) z zasadniczo dobrym zakończeniem (większość wątków pozamykali), to ten tytuł się nada. Jeśli ktoś z Was szuka serialu z wątkiem podróży w czasie i lubi rozważać, co mogłoby się nam przydarzyć w przyszłości i/lub dokąd zaprowadzi nas babranie się w ulepszanie genów, to ten tytuł się nada. A jeśli ktoś z Was lubi ponure widoczki i aktorów przypominających Tofika z kabaretu Ani Mru-Mru to ponownie - ten tytuł się nada!


Na Facebooku znajdziecie opinii i newsów o serialach: 



Ps. A Wy za co lubicie nasze czasy? A jeśli nie lubicie to do jakich chcielibyście się cofnąć?

Rekinado 2: Drugie ugryzienie, czyli czas na rodeo na rekinie!

$
0
0

Po raz pierwszy w Kiczowatych Horrorach przerobimy kontynuację kiczowatego horroru. Gnioty z kolejnymi częściami są tak niespotykane, jak jednorożce patatające po tęczy. No dobra, wcale nie, ale chciałabym, że to była prawda. Chciałabym również móc powiedzieć, że kontynuacje pojawiają się przez to, że pierwsza część była taka dobra, ale tak nie jest. Chociaż i tak "Rekinado" nie było tak złe - przynajmniej jak na tę serię. Nie przedłużając: Panie, Panowie i mali psychopaci wszelkiej maści oto przed Wami "Rekinado 2 – Drugie ugryzienie"!




Co Ty wiesz o azjatyckiej popkulturze, czyli czy k-dramy są absurdalne?

$
0
0
Czy Koreańskie dramy są głupie?

W świecie przesyconym amerykańską popkulturą, istnieje przekonanie o jej wyższości nad pozostałymi (w sumie ciężko się dziwić, sama mam zamerykanizowany mózg). I o ile większość z nas potrafi zrobić wyjątek dla europejskiego kina, czy nawet japońskiego anime, tak przy mniej znanych formatach większość ludzi rozbija się na murze uprzedzeń. Wyrabiamy sobie opinię nim nawet spróbujemy poznać coś niszowego. Tak, jest również z dramami, które często uważa się za absurdalne. Myślicie, że rzeczywiście takie są?

Jeśli oglądacie dramy, to zapewne niejednokrotnie spotkaliście się z taką opinią w internetach, czy też usłyszeliście taką od znajomego, choć akurat oni nie muszą tego mówić - oni zwyczajnie rzucają takie specyficzne głupawe spojrzenie pełne niedowierzania, politowania i odrobiny kpiny. Czasami aż ma ochotę się ich zdzielić, ale wtedy człowiek przypomina sobie, że jeszcze nie tak dawno sam rzucał takie spojrzenie. I to jest właśnie największy absurd całej tej sytuacji. Zazwyczaj najgorsze zdanie o dramach mają osoby, które nigdy żadnej nie obejrzały, czyli zobaczyły tylko fragmenty lub nie widziały nawet tyle. Wiem, że my Polacy uważamy, że znamy się na wszystkim, ale muszę przyznać, że robienie za krytyka czegoś, czego nawet się nie widziało to nie lada wyczyn!

Niemniej bądźmy sprawiedliwi. Negatywna opinia, czy też stereotypy zawsze skądś się biorą, więc co takiego doprowadziło, by w świadomości ogółu koreańskie dramy były kwintesencją absurdu i produkcjami gorszego sortu? Wiecie, wydaje mi się, że to nawet nie jest wina k-dram, czy dram w ogóle, lecz całej azjatyckiej popkultury. Zastanówcie się przez chwilę, co przychodzi Wam na myśl, gdy słyszycie hasło: azjatycka popkultura. Jeszcze nie tak dawno temu, sama odpowiedziałabym na to pytanie tak: anime, japońskie teleturnieje, a po dłuższym zastanowieniu dorzuciłabym Bollywood. Tiaaa... to nie zawsze kojarzy się dobrze, bo chociaż lubię anime, to większość z nas miała z nimi kontakt tylko w dzieciństwie, więc myśli bardziej o "Czarodziejce z Księżyca", "Dragon Ball", czy "Pokemonach", niż o "Death Note" czy choćby "Vampire Knight". Bollywood można lubić lub nie, ale i tak ciężko odciąć się od wszechobecnych absurdów oraz śpiewów i tańców przy każdej okazji. Zaś japońskie teleturnieje... tego nie da się ogarnąć. Innymi słowy, absurd (by nie napisać, że miejscami również kicz) jest automatycznie pierwszym skojarzeniem na wszystko, co może pochodzić z Azji. A dramy obrywają rykoszetem.

Japoński teleturniej
To nie jest koreańska drama. Serio.

Problem polega na tym, że Korea Południowa (czyli kraj produkujący k-dramy) nie jest taka, jak Japonia (z której głównie pochodzą anime i te głupawe teleturnieje), czy Indie (czyt. Bollywood). Koreańczycy mają inną mentalność, która może Was zaskoczyć. Na próżno szukać w dramach obscenicznych scen rodem z japońskich teleturniejów. Oni nawet trzymanie się za rękę uważają za coś, co nie powinno być wystawiane na widok publiczny. Nie znalazłam dramy, w której ludzie tańcują na ulicach, w autobusach, na dachach wieżowców, a śpiewają tylko na scenie. Jeśli już, to najbliżej im do anime, bo rzeczywiście niektóre bohaterki (zwłaszcza w tych starszych dramach) wydają z siebie przeraźliwe piski i zachowują się momentami groteskowo, jednak mimo wszystko należy to do rzadkości.

Koreańskie Dramy opinie
A to jest koreańska drama. Znajdźcie różnice między tym obrazkiem a powyższym. 

O k-dramach można powiedzieć wiele, ale z pewnością nie to, że są absurdalne (poza "Iron Manem", ale zawsze znajdzie się wyjątek od reguły). A przynajmniej nie bardziej, niż amerykańskie seriale, które nie oszukujmy się, zbyt często traktują widzów, jak idiotów i sprzedają im masę niedorzecznych rozwiązań fabularnych (a jeśli należycie do osób, które ich nie widzą, to zapewniam, że w dramach tym bardziej tego nie dostrzeżecie). Oczywiście, jak wszędzie trafiają się lepsze i gorsze produkcje, jednak biorąc pod uwagę ogół, powiedziałabym, że dramy są znacznie bardziej dopracowane fabularnie, niż seriale, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Wbrew pozorom (czyt. pomimo licznych, przeciągłych i niesamowicie tęsknych spojrzeń) jest w nich więcej akcji, a pomysły na wątki główne niejednokrotnie są bardziej kreatywne (mała uwaga: Wiem, że jestem odpowiedzialna za trzy wpisy dotyczące schematów w dramach, ale to dotyczyło motywów pobocznych, a nie wątków głównych). Jednak przede wszystkim dramy stawiają na emocje - nie tylko te towarzyszące romansom, ale wszelkich. Od wywołania oburzenia niesprawiedliwością, przez szok, aż po rozbawienie widza. I to właśnie z tym ostatnim, czyli z koreańskim humorem bywa różnie.



Każdy naród ma inne poczucie humoru. Amerykański zazwyczaj skupia się na ciętych ripostach, brytyjski opiera się na średnio zabawnych gagach, a nasz - polski jest sarkastyczny. Koreański jest sytuacyjny i w tym przypadku rzeczywiście co niektórzy mogliby go nazwać absurdalnym. Widzicie humor niektórych koreańskich scenarzystów zatrzymał się w gimnazjum na żartach o kupie i puszczaniu bąków. Niestety czasami trafiają się żarty z dolnej półki, ale dalej wiele im brakuje do poziomu "Świata według Kiepskich". Przy okazji w każdej produkcji trafi się bohater drugoplanowy pełniący rolę klauna naczelnego i wprowadzający akcent humorystyczny, gdy całość stanie się zbyt poważna. Jest jeszcze jeden element wciskany dla żartu, ale tym razem stanowi on dla wielu całkowitą nowość - efekty dźwiękowe. W wielu produkcjach pojawia się dźwięk piszczałki (nie wiem, jak lepiej nazwać odgłos wydawany przez gryzak dla psów), szczekania, czy tego uroczego skowytu zawiedzionego szczeniaka. Wierzcie lub nie, ale dźwięk ten pojawia się, by wzmocnić wydźwięk danej sceny i podkreślić, że dany bohater jest szczęśliwy, zmartwiony, zawstydzony lub zły. Przyznaję, że początkowo sądziłam, że to mój psiak dorwał się do zabawki i długo zajęło mi zrozumienie, że Koreańczycy tak mają. Takie dźwięki mogą irytować, chociaż mnie już bawią. Nie zależnie od reakcji, to wciąż nie oznacza, że dramy są absurdalne.

Przyznaję. Duchy wyglądają w dramach absurdalnie i głupio. I wyjątkowo to mnie cieszy.

Przy okazji warto wspomnieć, że w koreańskich dramach jest wiele rzeczy, których możemy początkowo nie zrozumieć, jednak wynika to z odmiennej kultury. Do tego zalicza się między innymi momentalnie przesłodzony urok bohaterów, którzy ciągle wszystkich serduszkują (patrzcie na powyższe zdjęcie), mają masę maskotek, ubrania dla par, czy podchodzą do wielu kwestii z większą delikatnością od nas. Akurat to zaliczam na duży plus. Do tego należy doliczyć ich wierzenia, tradycje i mitologię, bo na niej opiera się wiele wykorzystywanych postaci z dram fantasy. I okey, aktorzy grający duchy wyglądają absurdalnie, ale wolę głupkowato ucharakteryzowanego Koreańczyka, niż strasznie ucharakteryzowanego Koreańczyka, bo na bloga! Niewiele rzeczy przeraża mnie tak, jak filmowe azjatyckie zjawy (chyba tylko creepy azjatyckie dzieci z horrorów i pająki).

Istnieje jeszcze wiele momentalnie dziwnych rzeczy wynikających z różnic kulturalnych. Zbyt dużo, by wymieniać. Zwłaszcza że o mrocznej stronie Korei Południowej już pisałam i właśnie tam wymieniłam część z nich, od których przeciętnemu europejczykowi mogłaby ścierpnąć skóra. Akurat w tym przypadku mogłabym się zgodzić, że momentami ich świat bywa trudny do ogarnięcia, ale to dalej nie jest wina dram, tylko mentalności i azjatyckiej rzeczywistości, a przynajmniej tej wykreowanej przez Koreę Południową. Czy jednak inna kultura oznacza automatycznie, że coś jest absurdalne i nie warte naszego szacunku?


Każdy lubi coś innego. U nas pokazuje się środkowy palec, a u nich są palcowe serduszka. 

Podsumowując: Nie uważam, by dramy były absurdalne, choć można trafić na absurdalną produkcję, czy scenę. Takie gorsze tytuły, czy motywy trafiają się w każdym gatunku i w produkcjach każdego kraju, więc trzeba być skrajnie ograniczonym ignorantem, by oceniać ogół na podstawie wyjątków. Zwłaszcza gdy wcale nie zna się tematu. I żeby nie było - wcale nie uważam, że dramy są dla wszystkich i muszą się każdemu podobać. Nie muszą. To kwestia gustu. Tak samo nie każdy musi lubić popkulturę polską, amerykańską, francuską, czy inną. Za to wierzę, że ta koreańska nie zasłużyła sobie na pogardę, z jaką wiele osób (i to nawet ci, którzy uważają się za otwartych kulturowo) się do niej odnosi. Nie będę rzucała w nich kamieniami, bo sama jeszcze nie tak dawno temu byłam ignorantką, ale przynajmniej rozumiałam, że muszę coś poznać, by móc oceniać.

Jeśli chcecie poznać świat dram, to łapcie poradnik: Jak zacząć przygodę z koreańskimi dramami?

Ps. A z czym Wam kojarzy się azjatycka popkultura?
Ps2. Przyznajcie się, co sądziliście o koreańskich dramach, nim zaczęliście je oglądać?
Ps3. Ruszyła ankieta dla czytelników bloga, więc jeśli macie wolną chwilę i myszkę, to do dzieła! Przy okazji, jeśli chcecie się spotkać ze mną za tydzień w Krakowie, to szczegóły znajdziecie tutaj.


Viewing all 693 articles
Browse latest View live