Quantcast
Channel: Gosiarella
Viewing all 693 articles
Browse latest View live

Dziwna ta Grecja, czyli rzeczy, które mnie zaskoczyły!

$
0
0

Wspominałam już, że Grecja, którą odwiedziłam bardzo różniła się od wizji, którą nosiłam w głowie. Wiele rzeczy mnie zaskoczyło, a inne, których się spodziewałam i tak ciężko było zobaczyć na własne oczy upewniając się tym samym, że naprawdę tak tam jest. Spędzenie dwóch tygodni na Thassos w żaden sposób nie czyni mnie ekspertem, ale z przyjemnością podzielę się z Wami kilka mniej lub bardziej zaskakującymi obserwacjami. 

Koty i psy
Koty rządzą Grecją! Nie jest to specjalnie szokująca informacja, bo większość osób zdaje sobie sprawę, że te futrzaki można tam spotkać wszędzie. Niemniej to 'wszędzie' potrafi czasem zaskoczyć! Wylegują się zarówno na ulicach, jak i na plaży. Na łódkach, drzewach, samochodach, w sklepach, śmietnikach, w restauracji i na dachach. Dosłownie towarzyszą ludziom wszędzie i lubią ich śledzić. Mnie trafiło się dwóch kocich stalkerów, ale na szczęście z tych obdarzonych bardziej przyjacielskim spojrzeniem. A zapomniałabym! Greckie koty nie są takie jak nasz polskie, czyli sympatyczne i płoche. Skąd! One się tam nie boją niczego i nikogo, a przy tym mają mordercze spojrzenie. Wierzcie mi, naprawdę dziwne jest uczucie, gdy przechodzisz koło śmietnika obstawionego przez siedem kotów, a każdy z nich ma minę, jakby właśnie rozważał ile mięska przypadłoby mu w udziale, gdyby mnie zeżarł. Swoją drogą ta plaga creepy kotów chyba wyjaśnia, dlaczego spotkałam tylko trzy psy, choć zwiedziłam cztery miasta i objechałam całą wyspę. TRZY PSY! I każde z nich w żaden sposób nie reagowało na koty. Choć to akurat nie powinno dziwić, bo biedaki były w mniejszości i najpewniej od pokoleń sterroryzowane przez te puchate kulki. Inna ciekawa rzecz: znalazłam królika przywiązanego łańcuchem przy budzie, ale tego już nie ogarniam.
Znajdź niepasujący element. Tak, na każdym zdjęciu jest kot!

Grecy
Przyznaję, że wszystko, co sądziłam na temat Greków było efektem tego, co sprzedają amerykańskie filmy. Wierzyłam, że są pogodni, ciągle uśmiechnięci, bardzo przyjacielscy i niesamowicie przystojni. Wiem, że teraz mogę Wam złamać serce, ale filmy kłamią! Na całej wyspie znalazłam 1,5 przystojnego Greka! Dla przypomnienia zwiedziłam cztery miasta i przejechałam całą wyspę, więc może Ci mega przystojni schowali się na kontynencie lub innych wyspach albo pochowali się w domach. W każdym razie znalazłam jednego niesamowitego przystojniaka i drugiego, który miał zadatki na takiego (liczę go za pół, bo był zbyt młody, by wypadało mi go oceniać w tych kategoriach). Co do przyjacielskości, pogodności etc. to muszę przyznać, że faktycznie ich styl bycia znacząco różni się od naszego, ale też daleko im do Bułgarów, których życzliwość i usposobienie rozkochuje każdego turystę od pierwszego uśmiechu! Może to właśnie wina Bułgarów, którzy tak mnie rozpieścili, że nie potrafiłam zachwycić się należycie Grekami? Tak, czy inaczej, Grecy są inni od nas. Życzliwsi, spokojniejsi, wolniejsi, mniej chytrzy i bardziej radośni, ale i tak pod tym względem jestem w #TeamBułgaria! Niemniej Greccy kucharze zasługują na najgłośniejsze brawa, ale o tym innym razem!


Ciężkie życie pieszego
Po dwóch tygodniach na Thassos mogę śmiało powiedzieć, że przetrwałam misję samobójczą. Pierwszą rzeczą, którą usłyszałam po przyjeździe to "Uważaj na drodze, bo Grecy jeżdżą jak szaleni i często po alkoholu". Jako że nie nosiłam przy sobie alkomatu nie potrafię stwierdzić, czy wszyscy kierowcy w czasie siesty piją, a później prowadzą, ale zdecydowanie kilku taksówkarzy spotkałam w barach i bynajmniej nie pili frappe. Właściwie poza jednym wariatem, który lubił się bawić w Destruction Derb i miał tablice rejestracyjną oświetloną lampkami choinkowymi, było stosunkowo bezpiecznie, ale całkiem możliwe, że wspomniany Grek już wszystkich przejechał (miał tak rozwaloną przednią szybę, że chyba nic przez nią nie widział) i wyczerpał limit na ten sezon. 


Znajdź niepasujący element. Tak, to wrak samochodu!
Niemniej to nie kierowcy stanowili problem, lecz drogi. Chodniki w Grecji, a przynajmniej na Thassos to pojęcie abstrakcyjne. Pobocza zresztą również. I o ile w samych miastach nie jest najgorzej, to piesza wycieczka między jednym miastem, a drugim to nie lada wyczyn. Właściwie nawet jadąc autem nie czułam się najbezpieczniej, bo jadąc po wąskich górzystych terenach kamienistą drogą bez barierek jest odrobinę dziwnie. Zwłaszcza, że czasami, gdy paczyło się w dół zbocza znajdowało się wraki samochodów (nie mam pojęcia czy puste, czy nie).

Słyszeliście, że po bezpiecznym lądowaniu samolotu bije się brawo pilotom? Moim zdaniem powinno się bić brawo kierowcom greckich autobusów! Chociaż trzeba na nich czekać godzinę na przystanku, bo spóźniają na przykład dlatego, że mają ochotę wypić frappe w kawiarni lub akurat spotkają znajomego, więc wstrzymują ruch na drodze, by sobie z nimi w spokoju pogadać stojąc na zakręcie to i tak zdecydowanie brawa im się należą za niezwykłe umiejętności. Przejeżdżając przez wąskie uliczki miast udaje im się nikogo nie przejechać, ani nie strącić żadnej doniczki, a to nie lada wyczyn! Widzicie, drogi są tam chyba robione na wymiar autobusów, bo gdyby któryś z okolicznych mieszkańców otworzył drzwi od swojego domu to zdecydowanie zabralibyśmy je na masce. Co prawda zawieszone na balkonach doniczki nie wadziły, ale rośliny wewnątrz ich już tak. Wychodzące dzieci ze szkoły na widok autobusu musiały chować się za latarniami lub przytulać się do ścian budynków, by przeżyć. Przystanki na zakrętach też nie pomagały. Widok był tak zdumiewający, że wewnątrz autobusu łatwo było zauważyć, kto jest miejscowym, a kto turystą, bo Ci drudzy wyciągali telefony, by to wszystko nagrać. 

Uliczki w Potamii.
Czasami mówimy o Polsce jak o kraju trzeciego świata, gorszym sąsiedzie Niemców, którzy mają wszystko niby lepsze i ładniejsze. Ale wiecie co? Polska jest niesamowicie bezpiecznym krajem i naprawdę czuję się, jakbym wróciła do cywilizacji. Może nie jest tu tak pięknie, jak w Grecji, ale nie powinniśmy wmawiać sobie, że mamy złe warunki. Jeśli przykład z drogami Was nie przekonał to niebawem pojawi się druga część tekstu i nowe przykład rzeczy, które zaskoczyły mnie na Thassos. W końcu takie informacje trzeba dawkować, żeby przypadkiem Was nie odstraszyć od jednego z najpiękniejszych miejsc, w jakim byłam.

Ps. Coś z powyższych przykładów Was zaskoczyło, czy o wszystkim już wiedzieliście?
Ps2. Dziękuję wszystkim wspaniałym ludzikom, które pojawiły się na wczorajszym spotkaniu z Różowymi Sałatami! Było świetnie i mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja się spotkać w niedługim czasie! Moc serduszek dla Was!

Czerwcowe dary, czyli popkulturowe nowości!

$
0
0

Maj był w tym roku dla mnie niesamowicie łaskawy i intensywny, dlatego mam nadzieję, że czerwiec również taki będzie. Jednak to nie o mnie, a o premierach książek i filmów mieliśmy dziś porozmawiać. Przygotowałam dla Was najciekawsze nowości, więc chowajcie portfele lub wręcz przeciwnie - rozbijajcie skarbonki!


Sarah J. Maas - Królowa Cieni
Wydawnictwo: Uroboros
Data wydania: 2 czerwiec

Bez oporów przyznaję, że jestem fanką serii o Celaenie Sardothien. Zauroczył mnie już "Szklany Tron", a po trzecim tomie "Dziedzictwo ognia" nie mogłam się doczekać kontynuacji, dlatego mogę śmiało napisać, że to mój absolutny Must Have w tym miesiącu!

Powraca, by podpalić świat. Nadszedł czas walki o wszystko, co ważne. Aelin wraca do Adarlanu, by pomścić bliskich, odzyskać tron i stanąć twarzą w twarz z cieniami przeszłości. A przede wszystkim po to, by chronić tych, którzy jej pozostali. Mroczne bestie, magiczne moce, namiętność i pragnienie zemsty... Sarah J. Maas porywa i zaskakuje jeszcze bardziej niż do tej pory.


Melissa de La Cruz - Powrót na Wyspę Potępionych
Wydawnictwo: Egmont
Data wydania: 15 czerwiec

"Wyspa Potępionych" - zarówno książka, jak i filmowa kontynuacja "Następcy", miały fajny pomysł. Świat, w którym dzieci bohaterów bajek Disneya przejmują pałeczkę to coś w sam raz dla mnie. Co prawda całość okazała się zbyt naiwna, czy raczej robiona pod młodszy target, to i tak z pewnością nie odpuszczę kolejnych części. 

Jak Dobrze ŹLE być znów w domu. Mal jest ekspertką w zastraszaniu wrogów, ale zerwała z tym zwyczajem, gdy odcięła się od swych łotrowskich korzeni. Kiedy więc ona i jej przyjaciele: Evie, Carlos i Jay zaczynają odbierać złowrogie wiadomości, ponaglające ich do powrotu do domu, Mal po prostu nie może w to uwierzyć. Czy następcy wrócą na wyspę? Czy ta historia będzie miała szczęśliwe zakończenie? 

Melinda Salisbury - Śpiący Książe
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Data wydania: 1 czerwiec

Kolejna książka-kontynuacja, chociaż akurat o pierwszym tomie tj. "Córce zjadaczki grzechów" nie pisałam na blogu, bo była zbyt przeciętna, aby napisać o niej coś interesującego. Lubię kończyć serię, ale przyznam szczerze, że nie jestem do końca przekona, czy tę akurat warto. 

Od kiedy brat Errin, Lief, zniknął, jej życie stało się nie do zniesienia. Musi troszczyć się sama o chorą matkę oraz uzbierać pieniądze na czynsz, sprzedając nielegalne ziołowe mikstury. Jednak to nic w porównaniu z nadejściem mściwego Śpiącego Księcia, którego Królowa właśnie obudziła z jego zaczarowanego snu. Kiedy ludność z wioski Errin zostaje przesiedlona, w efekcie wojny ze Śpiącym Księciem, Errin zostaje pozostawiona samej sobie, bez dachu nad głową. Jedyną osobą, którą może prosić o pomoc jest Silas - tajemniczy młody człowiek, który kupuje od niej śmiertelne trucizny, nie ujawniając jednak, do czego są mu potrzebne. Silas obiecuje pomoc. Jednak znika w tajemniczych okolicznościach, a Errin musi podjąć wędrówkę przez królestwo będące na skraju wojny i szukać innego sposobu, by uratować siebie i matkę. To, co odkrywa podczas swojej podróży obraca w gruzy całą dotychczasową wiedzę o jej świecie. Z oddechem Śpiącego Księcia na karku Errin musi dokonać bolesnego wyboru, który wpłynie na los całego królestwa.

Jennifer Armentrout - Arktyczny dotyk
Wydawnictwo: Filia
Data wydania: 8 czerwiec

Po seriiLux miałam mieszane uczucia, jednak nieśmiało mam nadzieję, że przy Dark Elements postarano się o lepsze tłumaczenie i wszystko będzie takie, jak obiecywano mi poprzednio.

Każdy dotyk ma swoją cenę. Layla Shaw próbuje pozbierać kawałki swojego roztrzaskanego życia. Nie jest to łatwe w przypadku siedemnastolatki święcie przekonanej, że gorzej już być nie może. Co gorsza, z uwagi na tajemniczą moc, jaką włada dziewczyna, jej niewiarygodnie przystojny przyjaciel, Zayne, na zawsze pozostanie dla niej nieosiągalny. Klan strażników, który od zawsze chronił Laylę, nagle zaczyna skrywać przed nią niebezpieczne sekrety. Do tego dziewczyna nie potrafi przestać myśleć o Rocie – grzesznym, seksownym, demonicznym księciu, który rozumie ją lepiej niż ktokolwiek. Nagle moc Layli zaczyna się przekształcać, przez co może ona poznać smak zakazanego do tej pory owocu. W najmniej oczekiwanym momencie wraca do niej Roth, przynosząc wieści, które na zawsze mogą odmienić los dziewczyny. W końcu dostaje to, czego pragnęła, jednak na ziemi rozpętuje się piekło, liczba ofiar zaczyna wzrastać, a cena za szczęście może okazać się zbyt wysoka... Czasami trafiamy na dno tylko po to, by się od niego odbić.

Stan Lee, Stuart Moore, Andie Tong - Zodiak #2. Dziedzictwo. Powrót smoka
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Data wydania: 8 czerwiec

Szkoda, że gdzieś uciekła mi informacja o pierwszym tomie, ale przynajmniej teraz mam okazję nadrobić, bo w końcu co od Stana Lee to od Stana Lee, prawda?

Rok temu Steven Lee, wraz z otrzymaniem nadludzkich mocy, został rzucony do walki z wrogiem. Tym razem najniebezpieczniejszy człowiek na świecie pojawia się ponownie i nie jest on jedynym zagrożeniem, któremu Steven będzie musiał stawić czoła. Dysponujesz potężnymi supermocami i ktoś Cię ściga, komu zaufasz?Kiedy niebezpieczna moc smoka ukryta w Jasmine rośnie, Steven usiłuje utrzymać swoją drużynę w komplecie. Gdy relacje z sojusznikami stają się napięte, granica między „dobrymi”, a „złymi” zaciera się coraz bardziej. Historia osiąga swój punkt kulminacyjny w najbardziej nieoczekiwanym momencie!

Jacek Inglot - Polska 2.0
Wydawnictwo: Uroboros
Data wydania: 2 czerwiec

W jakim kraju obudzimy się za 20 lat?Polska w latach 30. XXI wieku. Gospodarcza i militarna potęga, lider Europy Środkowej? Czy może raczej kraj dogorywający po dekadach rządów narodowokatolickiej partii, w którym brakuje dosłownie wszystkiego, a ludzie umierają z głodu? Jacek Inglot sugestywnie rozwija obie te wizje.


M.R Carey - Pandora
Wydawnictwo: Otwarte
Data wydania: 1 czerwiec

Pandora (gr. pan – wszystko, dδron – dar) to według jednego z mitów greckich pierwsza kobieta. Kobieta, którą bogowie wyposażyli we „wszystkie dary” i posłali na ziemię jako karę dla ludzkości za nieposłuszeństwo Prometeusza. Melanie ma dziesięć lat i odkąd pamięta, mieszka w celi bez okien. Każdego dnia uzbrojeni po zęby żołnierze przywiązują ją do wózka i zawożą na lekcje. Nie rozmawiają z nią. Chyba się boją, że ich zje – tak jak „głodni”, którzy zjadają innych ludzi po tym, jak zarazili się dziesiątkującym ludzkość grzybem Ophiocordyceps unilateralis. Gdy Melanie zostaje sama, lubi sobie wyobrażać, że jest niezwykła i odważna jak mityczna Pandora. Że tak jak ona została obdarowana. Że potrafi obronić swoją ukochaną nauczycielkę przed zagrożeniem. Także przed sobą...

Warcraft: Początek - 10 czerwca


Gdzie jest Dory? - 17 czerwca

Przyjaźń czy kochanie? - 24 czerwiec

Wszystkowidząca - 24 czerwiec

Ps. Co przypadło Wam do gustu w tym miesiącu?

Thassos, zabytki i menele, czyli dziwna ta Grecja #2

$
0
0

W poprzednim wpisie o rzeczach, które zaskoczyły mnie w Grecji, opowiedziałam Wam o przejmujących władzę kotach, ciężkim życiu pieszego i trochę o samych Grekach. Mogliście dojść do wniosku, że to dziwny kraj, który nie do końca mnie do siebie przekonał. Nic bardziej mylnego! Pokochałam Thassos, a Grecję mam nadzieję niebawem dalej odkrywać, jednak nie zmienia to faktu, że panujące tam zwyczaje znacząco różnią się od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Niektóre rzeczy, które widziałam wręcz w głowie nie potrafią mi się zmieścić przez swoją abstrakcyjność. I o części z nich będzie dzisiaj mowa. 


Budowle

Ci z Was, którzy śledzą mnie na insta wiedzą, że znalazłam w Grecji swój wymarzony dom. Naprawdę zachwycił mnie swoim wyglądem i mam nadzieję kiedyś postawić w Polsce podobny. Choćby dlatego ciężko uwierzyć, że mogę się zacząć czepiać greckich budowniczych. Prawda jest taka, że w Grecji, jak w każdym zakątku świata budynki są różne - jedne zachwycają, a inne zmuszają do rozważań typu 'co architekt miał na myśl?'. Także w tej samej miejscowości znalazłam najpiękniejszy hotel, jaki widziałam oraz dom, który musiałam sfotografować, bo nikt normalny by mi nie uwierzył, że z jego wnętrza wyrasta drzewo. Niemniej to nie o tym chciałam napisać w tym punkcie.
Znajdź niepasujący element. Tym razem nie chodzi o kota!
Już w szkole nauczyciele chcą nas zarazić fascynacją Grecką kulturą. Uczymy się ich mitologii, historii, rozróżniania typu kolumn etc. Nic dziwnego, że większość z nas (nie wierzę, że tylko ja!) liczy na obejrzenie zabytków. Nie spodziewałam się ich wiele na Thassos, ale to wcale nie znaczy, że nie było żadnego. Po prostu były nie takie jak się spodziewałam. O ile ruiny Agory były całkiem nieźle odgrodzone to już poziom hasioków odrobinę przerażał, ale spoko, to nie problem. Co innego teatr w Limenas, który został zbudowany w V wieku p.n.e. Dziś jest ogrodzony siatką (można przejść nad nią bez większych problemów), ozdobiony dźwigiem i porozrzucanymi kamieniami, a tuż obok kamiennych siedzeń ułożono metalowe... nie do końca tak sobie to wyobrażałam.
Pozostałości Agory w Limenas.
Pozostałości po antycznym teatrze w Limenas.
Zagrożenia dla menela

Pisałam już o ciężkim życiu pieszego, ale zapomniałam dodać o kilku ciekawych zagrożeniach. Zacznijmy od tego, że w całym Thassos nie znalazłam ani jednego Zitka spod płota, Jurgosa spod drzewa, czy innego menela. Może to okropnie zabrzmi, ale oni chyba nie żyją, a przynajmniej żaden menelek z Polski nie przetrwałby tam jednego upojnego dnia. Dlaczego? Wyobraźcie sobie pijaczka wracającego pieszo do domu - idzie chwiejnym krokiem, co jakiś czas się przewraca, zrobi sobie postój leżąc w krzakach, prawda? Niestety w Grecji (a przynajmniej na Thassos) byłby martwy lub bardzo bliski śmierci, gdyby przewrócił się w krzaki, bo czasami (często) kryją się w nich wystające ok. 30 cm pręty. Skąd się tam biorą i po co ktoś je tam wsadził? Nie mam pojęcia i chyba nie chcę wiedzieć. 

Załóżmy jednak, że grecki Zitek nie wpadł w krzaki, a zamiast tego idzie ciemną grecką drogą. Co go czeka? Może wpaść do studzienki kanalizacyjnej nie posiadającej włazu lub innej dziury, bo tych nie brakuje. Co prawda nie we wszystkie dziury i w studzienki można wpaść, ponieważ część z nich jest przykryta kamieniem. Najczęściej kawałkiem marmuru. Nie żartuję. Swoją drogą to sprytny kamuflaż - turysta będzie tak zaskoczony wielkim kawałem marmuru na środku drogi, że może nawet nie zauważy otwartej studzienki, czy wyrwy w ziemi. Genius! 

No dobrze, ale my dalej musimy wykończyć Zitka-menela, więc postawmy mu na drodze nowe przeszkody! Skoro nie wpadł do dziury, nie przewrócił się na kamieniu, ani nie wbił sobie prętów to może poraźmy go prądem! Tylko jak to zrobić? O już mam! Zostawmy na każdej możliwej drodze powyciągane kable - może któryś go porazi albo chociaż się na nim wywróci? A w formie nikczemnego gratisu ustawmy kilka powyrywanych kabli blisko wody - może do niej wpadnie, a wychodząc na brzeg, będzie chciał się za nie złapać! Mogłoby to wyglądać o tak:


Takie tam z portu w Limenas.
Rozumiecie już skąd się wziął mój niepokój względem greckich meneli? Oni są tam zagrożonym gatunkiem!

Ps. Mam wrażenie, że w czasie zwiedzania skupiam się na dziwnych rzeczach... Nie martwcie się jednak, bo kolejny wpis o Thassos będzie bardziej optymistyczny i skupię się na zachwycającej stronie wyspy! 


Gorsza córka, czyli Dwór Cierni i Róż

$
0
0

Są książki, które wiele obiecują w zamian za ich przeczytanie. Jedną z nich jest "Dwór Cierni i Róż" Sary J. Maas. Ten tytuł obiecał mi wspaniałą legendę o czarodziejskich istotach, powieść nawiązującą do baśni, jednak nie z gatunku tych słodkich i uroczych. Przede wszystkim samo nazwisko autorki na książce było obietnicą dobrze spędzonego czasu, choćby dlatego, że "Szklany tron" i jego kontynuacje były wspaniałą rozrywką. Jak sądzicie, czy "Dwór Cierni i Róż" dotrzymał wszystkich przyrzeczeń i obronił się przed Gosiarellą?

"Potrzebujemy nadziei, bo ona daje nam siłę, by trwać. Więc pozwól jej zachować tę nadzieję, Feyro. Pozwól jej marzyć o lepszym życiu. O lepszym świecie."


Feyra jest najmłodszą córką kupca, który przed wieloma laty stracił swój dobytek. Wspólnie z nim i swoim dwoma starszymi siostrami mieszkają w zmizerniałej chatce, w której od lat przymierają głodem. Jedyną rzeczą, a raczej osobą, która trzyma ich przy życiu jest oczywiście Feyra. To właśnie ona zapuszcza się w niebezpieczną część lasów, by polować. To ona później oprawia swoją zdobycz, gotuje, sprzedaje na targu skóry, rozporządza pieniędzmi i zapasami żywności, a w zamian za swój trud nie dostaje w zamian nic poza obojętnością ojca oraz pretensjami i roszczeniami starszych sióstr. Pewnie zastanawiacie się po co w takim razie Feyra się nimi zajmuje, więc wyjaśnię, że to wszystko przez obietnicę złożoną matce na łożu śmierci. Oczywiście! 

Przerwę w tym momencie opowiadanie o fabule, bo krew się we mnie gotuję, gdy czytam takie dyrdymały! Gdybym nie znała innych powieści pani Maas doszłabym do wniosku, że zwyczajnie nie potrafi stworzyć ciekawej bohaterki pierwszoplanowej, którą czytelnik mógłby polubić, więc sięga po 'sympatię' wywołaną litością. Guess what?! Takie nędzne zagrywki już dawno mi się przejadły i zamiast sympatii, czy litości, czuję jedynie wstręt do tak marnego zagrania. Niemniej wiem, że Maas potrafi stworzyć ciekawych bohaterów, więc nie do końca rozumiem co teraz się stało? Miała gorszy dzień? Ktoś to pisał za nią, czy jak? To w sumie tłumaczyłoby dość marny styl, którym operowano przy pisaniu tej nieszczęsnej powieści. Wróćmy jednak do fabuły.

Wrzucam obrazy z disneyowskiej "Pięknej i Bestii", bo nie mam lepszego pomysłu.
W czasie jednego z polowań Feyra zabija wilka, który okazuje się być zmiennokształtną magiczną istotą. W konsekwencji przybywa prawdziwa bestia, która każe jej oddać życie za to, które odebrała - ma jednak wybór: może umrzeć lub zamieszkać w domu bestii. Wydaje mi się, że wybór jest dość oczywisty i nie ma co się zastanawiać. Jak się okazało, bohaterka też nie jest idiotką, więc wybrała mądrze. A dalej? A dalej wszystko potoczyło się prawie, jak w oryginalnej wersji baśni o "Pięknej i Bestii". Dostaliśmy klątwę, złą czarownicę, zaklętych członków dworu, deadline etc., choć trzeba przyznać, że wersja Maas jest o wiele bardziej rozbudowana. Wykreowany świat jest względnie ciekawy, a przynajmniej ma w sobie potencjał, który mam nadzieję zostanie wykorzystany w kolejnym tomie. Niestety w tym nie czułam, by go należycie rozwinięto.

Ogólnie mam wiele zastrzeżeń względem "Dworu Cierni i Róż". Czytanie tej powieści było męczarnią, która ciągnęła się tygodniami. Tak, tygodniami, bo tak nużyło mnie czytanie kolejnych rozdziałów, że musiałam sobie robić kilku dniowe przerwy. Styl, który zawsze u Maas chwaliłam, tym razem był straszny. Ciągle powtarzały się te same informacje, bohaterka ciągle się użalała i martwiła tym samym, a przez ponad połowę książki nie działo się nic zaskakującego. Ba! Niemal nic nie wyróżniało jej od standardowej wersji "Pięknej i Bestii", ale może narzekam, bo za dużo różnych wersji tej baśni już poznałam i ta nie wnosiła nic nowego. Okropne jest również to, że w zapowiedziach obiecano nam, że "jedno jest pewne: Dwór cierni i róż to z pewnością nie cukierkowa baśń w stylu Disneya…" - i owszem, nie jest to cukierkowa baśń w stylu Disneya, jednak nie ma też pazurów. Charakteru. Nie jest mroczna. Nazwijcie to jak chcecie, ale zwyczajnie jest nijaka. W dodatku w przeciwieństwie do disneyowskiej bajki nie jest też tak urocza. 


Dopiero po przeczytaniu dwóch trzecich książki historia zeszła ze znanej nam ścieżki. przestała być w końcu tak okropnie przewidywalna i właśnie wtedy zaczęło się robić stosunkowo interesująco. Niemniej i tak nie wynagrodzi mi to wcześniejszych męczarni. Jeśli są wśród Was śmiałkowie, którzy mimo wszystko będą chcieli przeczytać ten tytuł, to lepiej nie będę zdradzała Wam jedynego ciekawego motywu, bo całkiem popsuję zabawę, która i tak zabawna nie jest. W każdym, jeśli jesteście wytrwali to znajdziecie bohatera zasługującego na Waszą uwagę - Rhysand. Tylko on jest powiewem świeżości, który przy tym jest całkiem złożoną i interesującą postacią. Niestety pozostali bohaterowie nie zaskarbili sobie moich względów. Prawda jest taka, że nie polubiłam "Dworu Cierni i Róż". Nie bawiłam się dobrze przy czytaniu, a jeśli mam być całkiem szczera to wręcz strasznie się męczyłam. Być może wynika to z tego, że miałam wielkie oczekiwania i spodziewałam się znacznie lepszej powieści i choć wiem, że wiele osób nie podziela mojego zdania to by mieć czyste sumienie muszę napisać, żebyście nie podejmowali ryzyka przeznaczając na nią swój cenny czas. Zdecydowanie nie polecam.

Ps. Jak widać od początku roku mam ogromnego pecha do książek, ale liczę, że niebawem go przełamię! A Wy przeczytaliście ostatnio coś naprawdę wartego polecenia?
Ps2. Od dziś na blogu (w prawej kolumnie) wisi banner 
akcji ‪#‎rekordowamiska‬, w ramach której Ceneo planuje pobić Rekord Guinnessa w liczbie pełnych misek w schroniskach! Banner przeniesie Was na stronę, z której możecie pobrać aplikację, w której znajdziecie obrazek z psiakiem. Po kliknięciu w nią karma leci do psich misek! Akcja trwa równy miesiąc, więc jeśli będziecie chcieli pomóc psiakom to do dzieła!

Moja wielka grecka przygoda na Thassos!

$
0
0


... czyli co warto zwiedzić na Thassos oraz wszystko o czym powinniście wiedzieć przed wyjazdem!

Thassos nie jest najpopularniejszą grecką wyspą, więc pewnie nie wiecie o niej zbyt wiele. Ba! Nawet Pani z biura podróży* niewiele o niej wiedziała, bo gdy poprosiłam o pokój z widokiem na morze, zapytała mnie czy tam jest morze... Cóż... jeśli macie podobne wątpliwości (w co wątpię) to zazwyczaj wyspy znajdują się na morzu, a Thassos na Egejskim. Sama wyspa jest stosunkowo duża, bo ma około 390 km kw. powierzchni, a na tym obszarze znajduje się wszystko, co chcielibyście znaleźć w Grecji tj. piękne, piaszczyste plaże, łagodne brzegi, zielone lasy, wysokie góry, gaje oliwne i ruiny budowli z czasów antycznych. Zresztą zaraz sami się o tym przekonacie!

Gdy wybierałam cel podróży nie wiedziałam zbyt wiele o Thassos poza tym, że nazywa się ją Szmaragdową Wyspą i Zielonym Diamentem Morza Egejskiego, bo zachwyca wszystkimi odcieniami błękitu i zieleni. Uznałam to za dobrze rozpowszechnione hasło reklamowe, więc nie przywiązywałam większej wagi. Może to Was zaskoczyć, ale Thassos wybrałam przez przypadek i była moją trzecią próbą postawienia nogi na greckiej ziemi - wcześniej dwa razy z rzędu próbowałam się dostać na kontynent, jednak nie wyszło, dlatego tym razem pomyślałam, że z wyspą będę miała więcej szczęścia. I tak się stało! Problem polegał na tym, że dopiero kilka dni przed wyjazdem zrozumiałam, że już za późno na otrzymanie informacji, że wszystko szlag trafił i znów wakacje odwołane. Innymi słowy, miałam jechać, a kompletnie się do tego nie przygotowałam. Żadnego planu zwiedzania, a w większości przewodników tę wyspę przemilczeli. Na szczęście Gosiarella milczeć nie lubi, więc jeśli postanowicie zwiedzać Zielony Diament Morza Egejskiego to będziecie za moment całkiem nieźle przygotowani!

*O biurze podróży mogłabym napisać osobny artykuł, ale może lepiej Was nie straszyć!

Podobno Grecja najpiękniejsza wiosną!
Aliki, Thassos
Przepiękny krajobraz Aliki
Planując wycieczkę do Grecji byłam mocno nastawiona na wyjazd przed sezonem. Głównie dlatego, że nieustannie powtarzano, że Grecja jest najpiękniejsza wiosną. Wiecie, jak to jest wiosną - wszystko kwitnie, ptaszki śpiewają, mewy miauczą (mewy naprawdę miauczą!), a wszystko jest piękniejsze i bardziej kolorowe! Niemniej, gdy termin wyjazdu był zaklepany to z lekkim przerażeniem patrzyłam na prognozę pogody. 20°C, czy 23°C wcale nie wydawały mi się odpowiednią temperaturą na wakacje nad morzem. No bo jak pływać w zimnej wodzie, czy wylegiwać się na plaży, gdy wcale nie jest specjalnie ciepło?! Nijak! Mam jednak wrażenie, że albo wszystkie greckie termometry są uszkodzone albo temperatura odczuwalna jest zupełnie inna - przynajmniej dla turystów, bo gdy my czuliśmy się, jak rybki smażone na patelni to Grecy chodzili w kurtkach. True Story. Niemniej pogodę mieliśmy cudowną i na zwiedzanie i na pływanie, czy opalanie. Słonce grzało, wiatr chłodził, woda orzeźwiała! Po prawdzie czasami było, aż za gorąco i robiło mi się słabo na samą myśl, jakim piekłem musi być wylegiwanie się na ich plażach w czasie sezonu!

Okey, wiecie już, że pogoda na wiosnę jest znakomita, więc dodam tylko, że greckie wyspy poza sezonem jest odrobinę wyludnione, co można potraktować zarówno jako zaletę, jak i wadę. Nawet fajnie jest, gdy niemal całą plaża jest do naszej dyspozycji i nie ma śladu innego człowieka. Cisza, spokój i pełna swoboda! Wydaje mi się, że przyjemniej się odpoczywa i zwiedza, gdy nie ma jeszcze masy turystów, jednak ma to również swoją słabą stronę. Przykładowo nie wszystkie atrakcje turystyczne są dostępne - pływanie na bananie, rejsy statkiem, uczestnictwo w specjalnie organizowanych greckich wieczorach jest poza zasięgiem. W knajpach są pustki, jeśli nie liczyć właściciela i jego znajomych, a w dodatku nie wszystkie są jeszcze czynne. Coś za coś - decyzja zależy od Was, ale lepiej, abyście byli w pełni świadomi, co Was czeka. 
Plaże w Grecji
Wyludniona plaża w Skala Potamii
Pierwsze wrażenia

By dostać się na Thassos trzeba płynąć promem około pół godziny. Szybko okazało się, że nie mam choroby morskiej, a mewy miauczą i są bardziej natrętne od gołębi. Pierwszego dnia po postawieniu pierwszych kroków na wyspie byłam odrobinę przerażona pogodą. Co prawda było ciepło, ale nie na tyle, by biegać po plaży w bikini. Jednak szybko okazało się, że Wszechświat nie dopuszcza do sytuacji, w której Gosiarella i Grecja się nie dogadują, więc słońce odpaliło pełną moc, a ja zaczęłam się zachwycać wszystkim w około. Plaże na Thassos są wprost przepiękne, piasek delikatny i wszędzie walają się muszelki i rozgwiazdy. Jeśli będziecie w Golden Beach i wejdziecie do morza to jest tak płytko, że musicie przejść kilkanaście (w niektórych miejscach kilkadziesiąt) metrów, by woda sięgnęła Wam do szyi. Najbardziej zachwycająca jest jednak samo morze. Niesamowicie czyste i przejrzyste o wspaniałej szmaragdowej barwie, która zmienia się w zależności od dnia i godziny. Błękit, granat, turkus, szafir, szmaragd, zieleń, czasem wręcz fluorescencyjny niebieski lub pastelowy różowy, jeśli akurat zachodzące słońce odbija się w tafli. Innymi słowy, mogłabym całymi dniami wpatrywać się w morze i w każdej sekundzie czułabym zachwyt. 

Moją 'bazą' była Skala Potamia, która jest malowniczą nadmorską miejscowością pełną (poza sezonem pustych) knajp i greckich tawern. Swoją drogą muszę się przyznać, że strasznie się bałam greckiej kuchni, bo nie przepadam za białym serem, owocami morza, a sam pomysł zjedzenia barana wywoływał u mnie ciarki. I co się stało? Oczywiście Grecja zdobyła kolejny punkt, a ja zakochałam się w ich jedzeniu od pierwszego podanego posiłku. Słowo daję: grecka kuchnia jest przepyszna i mocno ją serduszkuję! Powinniśmy masowo wykradać im kucharzy! Jogurty greckie, sery, sosy tzatziki i grecki gyros są genialne! Aż żal było dokarmiać koty! Dobra, lepiej zmienię temat nim zaślinię całą klawiaturę.


Potamia i Panagia
Greckie miasteczko
Widok na Panagię
Jak wcześniej wspominałam, mieszkałam w Skala Potamii. Potamii i Panagii miałam najbliżej toteż wpadłam na arcygenialny plan wybrania się pieszo. Najmądrzejszym pomysłem to nie było, bo raz, że trzeba było iść sporo pod górę w niesprzyjających warunkach (o ciężkim życiu greckiego pieszego już pisałam) to jeszcze strasznie się spiekłam. Niemniej i tak pewnie bym to powtórzyła (tylko użyłabym chociaż kremu z filtrem!), ponieważ wędrówka wśród gajów oliwnych jest całkiem klimatyczna. 

O Potamii mówi się, że nic tam nie ma i nie warto w ogóle jej zwiedzać. Nie mogę się z tym do końca zgodzić, bo ma swój uroczy, leniwy, grecki klimat. Wąskie uliczki, koślawe domy i króliki przypięte na łańcuchu do budy to coś, co chciałam zobaczyć. Znajduje się tam również sklep mięsny i rybny, w którym nie ma towaru... ani obsługi, ale i tak jest otwarty. Właściciel siedzi w pobliskim barze i gdy dochodzi do wniosku, że już mu się znudziło to zamyka sklep i idzie do domu. Siedząc w pubie można poobserwować życie okolicznych mieszkańców i sprawdzić, jak wszystko działa. Przykładowo taksówkarze uwielbiają siestę. Popołudniu przyjechał pan taksówkarz noszący dumnie t-shirt z napisem "The End", zamówił wino i bardzo zbulwersował się, gdy ktoś śmiał zawracać mu głowę prosząc o podwózkę. Tak, zdecydowanie życie w Potamii płynie powoli i nieśpiesznie. 

Zakątek zakochanych na  Thassos
Zakątek zakochanych z trzema fontannami (naliczyłam dwie, ale co tam).
Odniosłam wrażenie, że Potamia i Panagia są bardzo do siebie podobne. Typowe wąskie uliczki i liczne zakamarki. I choć to Potamia podbiła moje serduszko to trzeba przyznać, że Panagia jest ciekawsza. Znajduje się w niej stara tłocznia oliwy, zakątek zakochanych z trzema fontannami - bardzo długa ta oficjalna nazwa! Aż dziw, że nie wpadli na to, by nazwać to "Zaułek zakochanych z trzema fontannami, mostkiem i serduszkowymi drzewami", choć akurat te drzewa są urocze i patrząc na nie pod innym kątem ma się wrażenie, że się do nas śmieją. Podobno gdzieś w Panagii jest źródełko spełniające marzenia, ale skutecznie się przede mną ukryło. 

Ps. Wychodzi na to, że za bardzo się rozgadałam, a mam jeszcze tyle miejsc do pokazania i historii do opowiedzenia! Dlatego niebawem pojawi się ciąg dalszy! Mam nadzieję, że przetrwacie, a gdy w końcu skończę to zechcecie przekonać się sami, jak cudowne jest Thassos!
Ps2. Jedzenie naprawdę mają rewelacyjne! Mniam mniam!

Moja wielka grecka przygoda na Thassos! #2

$
0
0

... czyli ponownie o tym, co warto zwiedzić na Thassos oraz o wszystkim, o czym powinniście wiedzieć przed wyjazdem!

Polećmy bez zbędnych wstępów, bo to zaliczyliśmy we wcześniejszym tekście, w którym także była mowa o tym, czy warto wybrać się do Grecji wiosną, o wspaniałej greckiej kuchni, plażach oraz Potamii i Panagii. Czytaliście? Super! To lecimy dalej!

Giola 
Cuda natury Grecja
Giola - piękna i trudno dostępna! 
Absolutnie punkt obowiązkowy i moim prywatnym zdaniem najpiękniejsze miejsce na wyspie! Giola jest naturalnie uformowanym basenem, do którego wpływa woda morska - z tym, że woda jest tam znacznie cieplejsza! Pływanie tam to czysta przyjemność, jednak uważajcie, by nie nadepnąć na jeżowce znajdujące się na dnie. Niestety dotarcie do Gioli może stanowić problem, bo nie dość, że znajduje się na odludzi to w dodatku słabo oznaczona na znakach drogowych. Pro tip: kierujcie się niebieskim 'dzikimi' napisami (znajdziecie je na ziemi, płotach, kamieniach i wszystkim innym, po czym da się psikać sprayem)- wykonane zostały przez właściciela pobliskiej restauracji i chwała mu za to! Jeśli uda Wam się dotrzeć na miejsce to wierzcie mi, że czeka na Was nagroda! Nie dość, że pięknie to jeszcze prawie nie ma ludzi (większość z nich pewnie zabłądziła), więc będziecie mogli się w ciszy zrelaksować. 

Aliki

Półwysep Aliki to także przepiękne miejsce, którym ciężko się nie zachwycać. W czasie wędrówki można podziwiać piękne zatoczki, zobaczyć pozostałości po wydobywaniu marmuru, ruiny antycznych świątyń. Wydaje mi się, że najlepiej będzie pokazać Wam zdjęcia tego, co możecie tam zobaczyć:
Widzicie ten krzyż po lewej? Jest wskazówką, że warto zejść schodkami w dół...
...gdzie znajduje się świątynia w wyżłobionej skale.
Południowe wybrzeże Aliki to jedna wielka kopalnia marmuru.
Spacerując dalej natkniecie się na ruiny antycznych świątyń.
Niby niewiele z nich zostało, ale biorąc pod uwagę ich wiek nie jest źle.

Klasztor Michała Archanioła
Naprawdę, te zakonnice potrafiły sobie wybrać genialną miejscówkę na klasztor!
Podobno największą atrakcją jest tu gwóźdź, którym przybito rękę Jezusa do krzyża... albo drzazga z owego krzyża? Jedno z dwóch - wybaczcie, ale mam słabą pamięć do nieistotnych szczegółów. Zwłaszcza, że moją uwagę odwróciły zapierające dech w piersiach widoki oraz pani staruszka, która kazała nam się przebrać. W końcu nie godzi się, by kobiety chodziły w spodniach (co ciekawe moja nowa-pożyczona spódnica okazała się odrobinę krótsza od spodenek, ale co tam!) i miały odkryte ramiona, a panowie kolana, więc pani staruszka koniecznie musiała temu zaradzić wręczając odpowiednią garderobę - gust ma całkiem nie zły, trzeba jej to przyznać.


 Limenas


Limenas jest stolicą Thassos, w której znajduje się również port, więc był pierwszym i ostatnim miejscem, które zobaczyłam na Thassos. Będąc w nim usłyszałam też, że zwiedzenie całej wyspy powinno zająć nam jeden dzień - największe kłamstwo, które usłyszałam w czasie pobytu! Na zwiedzanie samego Limenas poświęciłam dwa dni, a i tak opuszczałam je z myślą, że nie zobaczyłam wszystkiego, co chciałabym zobaczyć. Okey, przyznaję, że sporo czasu zeszło nam na zakupach w sklepach (wybieranie odpowiedniego greckiego boga, który zamieszka z Gosiarellą w Polsce nie jest takie łatwe, jakby się zdawało!) i odpoczywaniu w knajpie przy frappe. Niemniej Muzeum Archeologiczne samo się nie zwiedziło, a przy tym sporo zajęło mi doczołganie się do starożytnego teatru Akropolis (Pro tip: jeśli macie w planach wspinać się na wzgórze to nie róbcie wcześniej zakupów, bo bycie obładowanym mułem idącym pod górę nie jest fajne!). Właściwie o ruinach teatru i Agory pisałam już wcześniej. Niemniej powtórzę, że punktem obowiązkowym w Limenas jest zobaczenie ruin Agory i teatru, który co prawda jest w stanie przebudowy i więcej tam metalowych ławek, niż kamieni, ale i tak robi wrażenie.


Pozostałości Agory w Limenas.
Pozostałości po antycznym teatrze w Limenas.
Ipsarion

Nie wiem, jak opisać Wam Ipsariona.  Mogłabym napisać, że to najwyższy góra na Thassos o wysokości 1204 m n.p.m. Mogłabym też napisać, że to moja najgorsza decyzja na wyjeździe tj. zgodzenie się na wyjechanie na sam jego szczyt! Nie jestem amatorem gór, więc chyba powinnam popracować nad asertywnością lub w końcu zafundować sobie porządną sesję terapeutyczną, bo prawie tam zginęłam. Jechaliśmy 12 km stromymi i bardzo wąskimi (!) dróżkami, które w żaden sposób nie były zabezpieczone. Nie było barierek, a przepaść widziałam tuż obok siebie (jakiegokolwiek odcinka drogi dzielącego mnie od tej przepaści już niestety nie dostrzegłam). Po dojechaniu na samą górę nie odczułam ulgi z powodu zachowania życia, bo ciągle bałam się, że je stracę w czasie drogi powrotnej. Zresztą niebawem i tak wszystkie widoki zasłoniły chmury, więc poziom stresu wzrósł (nie zobaczę nawet jak spadam w przepaść!), ale zamiast odrobiny współczucia od współtowarzyszy niedoli usłyszałam, że będę miała zdjęcia, jakbym spacerowała w chmurach. Really?! Jakbym umarła to naprawdę pocieszyłoby mnie to na maksa! Także tego... Ipsariona sobie darujcie!

Źródło mojego cierpienia
Cały mój entuzjazm i zachwyt.
A chmury pod nami.

Poza nieszczęśną wycieczką na Ipsarion, Thassos ma wiele do zaoferowania! Spotkałam ludzi, którzy przyjeżdżają na tę wyspię regualrnie od czterech, pięciu, a nawet szesnastu lat (!!), więc zdecydowanie można się w niej zakochać. 
Buziaki


Ps. Jaka była najgorsza wycieczka Waszego życia? Za zagrożenie życia daję dodatkowe punkty! No dobra, możecie opowiedzieć też o najlepszej, żebym wiedziała, co powinnam jeszcze zwiedzić!
Ps2. Hej Kraków! Jutro (11.06) jest Festiwal Kolorów i możecie mnie tam poszukać, jeśli będziecie chcieli pogadać lub obrzucić proszkiem!

Festiwal Kolorów, czyli chodź, pomaluj swój świat!

$
0
0

Co roku w pierwszej połowie czerwca na blogu, fb i insta wrzucam mnóstwo kolorowych zdjęć, które mam nadzieję, że zachęcą Was do przyłączenia się do zabawy na organizowanych w całej Polsce Festiwalach Kolorów. Mam nadzieję, że działają, ale na wszelki wypadek postanowiłam dołożyć jeszcze jedną cegiełkę tj. przedstawić najważniejszy powód, dla którego w ten jeden dzień w roku powinniście rzucić wszystko, wziąć proszki w dłoń i bawić się na całego! Podpowiem Wam, że chodzi o masę pozytywnej energii!


Skąd to się wzięło?

Festiwale Kolorów organizowane na całym świecie zostały zainspirowane przez Święto Holi -  hinduistyczne święto radości i wiosny, które Hindusi obchodzą zazwyczaj w dniu pełni księżyca w miesiącu phalguna (tj. nasz luty–marzec). Oryginalnie obchody tego święta przebiegają odrobinę inaczej, niż u nas, a przynajmniej tak mówi Wikipedia (nie miałam okazji tego zweryfikować):


Święto rozpoczyna się przy ognisku Holika, gdzie ludzie zbierają się żeby śpiewać i tańczyć. Następnego dnia rano odbywa się karnawał kolorów, uczestnicy odgrywają pościg polegający na wzajemnym obrzucaniu się i wylewaniu na siebie kolorowych farb z wodą, podobnie jak podczas polskiego śmigusa-dyngusa. Ludzie odwiedzają przyjaciół, rodzinę i wrogów, żeby podzielić się radością oraz przysmakami tego święta. Festiwal jest uroczystym dniem, podczas którego ludzie wybaczają sobie błędy z przeszłości i zapominają innym wyrządzone krzywdy.


Jak to wygląda w Polsce?
Jest kolorowo!
W Polsce wygląda to trochę inaczej. W ramach imprez nie są organizowane ogniska (a szkoda!), nie widziałam też kolorowej wersji śmigusa-dyngusa z balonami wypełnionymi wodą. Chyba łatwiej napisać, jak przebiega nasza wersja. Kiedyś opisywałam wrażenia z pierwszego Festiwalu Kolorów, na jakim byłam, ale teraz bogatsza o trzy lata regularnego uczestnictwa opiszę to odrobinę lepiej.

W czasie imprez cyklicznych organizowanych w Polsce zabawa ogranicza się głównie do koncertów i wyrzutów proszku, a gdzie poza tym wszystkim umieszczone są różne fotobudki i inne atrakcje. Brzmi to zwyczajnie, ale możecie mi wierzyć, że nie ma nic zwyczajnego w Festiwalu Kolorów. Po przekroczeniu bramki, odgradzającej szarą rzeczywistość od kolorowej imprezy, zmienia się wszystko - zupełnie, jakby przekraczając ową bramkę przechodzilibyście do innego wymiaru. Doświadczyłam tego trzykrotnie i za każdym razem byłam zdumiona, jak nagle zmienia się panująca wokół atmosfera. Ludzie stają się pogodniejsi, radośni i uśmiechnięci. Przejawy niezwykłe serdeczności są zauważalne na każdym kroku. W ten jeden dzień, w tym jednym miejscu zmienia się nasza mentalność. Zupełnie obcy ludzie spontanicznie się przytulają, obsypują kolorowym proszkiem i wspólnie się bawią. Trochę, jakby wirujący w powietrzu kolorowy pył miał magiczne właściwości, a atmosfera doładowywała pozytywną energią. 

Ciężko w to uwierzyć, prawda? Tak jednak jest, bo Festiwal Kolorów to niezwykłe wydarzenie, w czasie którego każdy z nas może choć na chwilę zapomnieć o problemach i na nowo odnaleźć w sobie dziecko.  Prawda jest też taka, że tak radosne wydarzenie przyciąga pozytywnych ludzi, którzy potrafią i chcą się bawić niezależnie od wieku. Widziałam dzieci obrzucające kolorami starsze panie, które reagowały (na całe szczęście!) nieadekwatnie do wieku i same rzucały się w pogoń z proszkiem w rękach. I oto właśnie chodzi!


Trzy lata - trzy kolorowe oblicza Gosiarelli.
Osobiście w końcu czuję się, jakby trafiła do miejsca, do którego należę, bo jest tam tak kolorowo i dziwnie, jak w mojej głowie - latają jednorożce, można wyprzytulać człowieka lemura i wszystko jest niesamowicie barwne. Muzyka sama zmusza człowieka do tańca, a energia pozostaje na długo po tym, gdy opadnie ostatni kolorowy pyłek. Na blogu często zachęcam Was do zrobienia różnych rzeczy, czy to do przeczytania dobrej książki, czy obejrzenia genialnego filmu/serialu, czy odwiedzenie jakiegoś niezwykłego miejsca i zawsze zalecam Wam to szczerze, jednak jeśli miałabym ograniczyć się do jednej jedynej rzeczy, do której mogłabym Was nakłonić to bez namysłu stawiam na Festiwal Kolorów. To takie proste, niewymagające wyjście, które jednocześnie daje bardzo dużo w zamian! Dlatego moje kochane Różowe Sałaty, sprawdźcie gdzie i kiedy organizowane są tego typu imprezy blisko Was - tutaj znajdziecie harmonogram imprez z cyklu Festiwal Kolorów (link), a tutaj w ramach Holi Festival (link) i przede wszystkim: Bawcie się dobrze!
Niech moc będzie z Wami!

Ps. Są miejsca, które Was napełniają niezwykle pozytywną energią?

Kakaowy viral DecoMorreno, czyli przepis na bestseller!

$
0
0

Jako mól książkowy dobrze wiem, ile przyjemności przynosi dobra książka w towarzystwie ciepłego kakao. Czasami okazuje się, że obie te rzeczy nie tylko idą w parze, ale mogą być jednym i tym samym. Pozwólcie, że opowiem Wam historię tego, jak kakao stało się książką, a niewinny żart potężną reklamą. 

Dawno, dawno temu, czyli jeszcze tydzień temu Cacao DecoMorreno był tylko ciemnym, wydajnym, aromatycznym proszkiem, który uświetnia mleko i ciasta. Jego kariera na rynku wydawniczym rozpoczęła się z chwilą, gdy na facebookowej grupie „500+, Becikowe, MOPS, Alimenty” ktoś wrzucił zdjęcie pudełka z podpisem „czy zna ktoś może więcej książek tego autora?”. Niby nic, a jednak poddało to pomysł innej osobie, by stworzyć na portalu LubimyCzytac.pl stronę książki "Najwyższa jakość" autorstwa Cacao DecoMorreno. Szybko okazało się, że książka wydana przez wydawnictwo Extra Ciemne, ma rzesze fanów piszących bardzo pozytywne recenzje. Oto kilka przykładów:


Strona książki w portalu LubimyCzytac.pl
DecoMorreno długo kazał na siebie czekać, ale w końcu powrócił. Twórca bestsellerowych "Hot Classico" i "Hot Milky" po raz kolejny zabiera nas do świata pełnego słodyczy, ale i nierzadko gorzkich rozczarowań. Warto pamiętać, iż "Najwyższa Jakość" to pierwsza część zapowiedzianej przez Autora trylogii. Kolejne tomy będą się nazywać: "Największa Przyjemność" oraz "Najlepszy Smak". Absolutne arcydzieło deklasujące konkurencję w przepyszny sposób. ~ Oficer95

W opozycji do większości nie rozumiem zachwytu nad tą akurat książką DecoMorreno. Główny bohater jest bardzo jednowymiarowy, niczym nas nie zaskakuje, Próba sportretowania materialistycznego społeczeństwa wyzutego przez ''Boga Supermarketów'' z wszelkich ważkich odczuć ogranicza się do prostackiej satyry i przerysowywania bohaterów. Nic odkrywczego, zły jest w tej książce zły od zawsze na zawsze, dobry nie ma żadnych rys. Nawiązania do modelu średniowiecznych moralitetów razi wysublimowane gusta czytelników sięgających po Morreno. Najwyższa jakość to książka autora wypalonego, zjedzonego przez własny sukces. Niestety moim zdaniem już nigdy nie nawiąże do takich klasyków jak "50% cream", "LaFesta", czy moja ukochana książka Deco - "Intensywne doznania". Zdecydowanie polecam wyjść z zachwytu i docenić inne pozycje autora trylogii ''Extra Ciemne'' ~ Huehuehue

Wow! Niezwykle głęboka, słodko-gorzka powieść. Pamiętam, że babcia miała w domu zawsze trzy egzemplarze, trzymała je w kuchni, by mieć zawsze pod ręką. Mówiła, że poprawia jej humor. Ja sam nigdy nie lubiłem DecoMorreno, z gatunku bardziej przemawia do mnie twórczość Henriego Nestlé i jego rozprawa o życiu królików z gatunku Nesquik nesquik. 
Mimo to, postanowiłem przeczytać Najwyższą jakość z braku laku. Mówią, że na bezrybiu i rak rybą, toteż sięgnąłem po DecoMorreno (moja mama też ma aż dwa ezgemplarze!). Ciepłe mleko popijane do lektury znakomicie wyostrza doznania, czytelnik odczuwa delikatną immersję ze światem przedstawionym. ~ Bartek Box
Ta niezwykła historia trafiła również w ręce graczy.
Po zebraniu masy pozytywnych recenzji Cacao DecoMorreno zyskał niezwykłą sławę w internecie. Jego popularność była widoczna zwłaszcza n facebooku i blogach, a nagłe odkrycie jego powieści przyciągnęło również uwagę marek. Portal LubimyCzytać.pl początkowo nie poradził sobie z rosnącym zainteresowaniem, o czym może świadczyć brak dostępu do podstrony przez pewien czas. Ostatecznie postanowili jednak wykorzystać szum wokół najnowszego bestselleru m.in. przez publikację wywiadu z DecoMorreno. Producent kakao także musiał zareagować na niezwykłą popularność "Najwyższej jakości". Na fanpage'u pojawiły się filmy pokazujące, jak stworzyć zakładki do książek oraz konkurs. Trzeba przyznać, że osoby odpowiedzialne za promowanie marki stanęły na wysokości zadania, a i sklepy sprzedające produkt potrafiły ładnie się przy okazji wypromować. 
Fanpage producenta sprytnie wykorzystuje wzrost popularności bestselleru.
Wzrost wypowiedzi w internecie o marce DecoMorreno. Dane wygenerowane przez monitori.pl
Błyskawiczna reakcja z pewnością przełożyła się na ruch w sklepie i internecie.
Niezależnie od tego, czy viral był zamierzoną akcją producenta (nie przyznają się do tego), czy zwykłym żartem, który poniósł się po internetach, to jedno jest pewne - firma mocno na tym zyskała pod względem wizerunkowym i najprawdopodobniej sprzedażowym (w końcu ludzie musieli kupić kakao, by zrobić sobie z nim selfie). Każda marka życzyłaby sobie tak nagłego wzrostu zainteresowania odbiorców! Pytanie, co będzie dalej? Może ekranizacja?




Ps. A Wy macie już swój egzemplarz?
Ps2. Jeśli natknęliście się już na bestselerową powieść "Najwyższa jakość" to powiedzcie mi proszę, gdzie trafiliście na informacje o niej?

Księżniczka i żołnierz W ramionach gwiazd

$
0
0

"W ramionach gwiazd" Amie Kaufman i Meagan Spooner, zachwyca już samym tytułem, a nieziemska okładka dodatkowo wabi swym pięknem, więc nie mogłam oprzeć się pokusie. Nie liczyłam na wiele - zwykły romans między księżniczką i żołnierzem rozgrywający się na tle kosmicznego krajobrazu, a jednak książka mile mnie zaskoczyła.


"Chłód to tylko brak ciepła, ciemność to brak światła. A tam jest tak, jakby… światło i ciepło nie istniały, nigdy".

Ona: Lilac LaRoux - córka najbogatszego człowieka w galaktyce, właściciela planet i ojca, którego nazwanie nadopiekuńczym to delikatne niedomówienie. Lilac jest oczkiem w głowie swojego taty i jego największym skarbem. Zrobiłby dla niej niemal wszystko, przy czym "niemal" to słowo klucz, ponieważ jedyne, czego odmawia swojej córce to wolność. Rudowłosa, nastoletnia piękność (a jakże!) ciągle przebywa w otoczeniu swojej świty, jednak dziewczyny, które dla nieuważnego obserwatora wydają się przyjaciółkami, w rzeczywistości są ochroniarzami donoszącymi panu LaRoux o wszystkich poczynaniach jego córki. 

On: Tarver Merendsen - zaledwie osiemnastoletni bohater wojenny, który za swoje zasługi otrzymał stopień majora. O jego heroizmie wspominają liczne raporty wojskowe (a jakże!), jednak teraz jest ozdobą na salonach i obiektem pożądania paparazzi. Mimo nagłego zainteresowania ze strony przedstawicieli wyższych sfer, Tarver nie jest przez nich postrzegany, jako ktoś im równy. Co zresztą wcale mu nie przeszkadza, ponieważ sam ma o nich nienajlepsze zdanie. 


W skrócie: Początek książki przypomina kosmiczną wersję Titanica!
Zarówno on, jak i ona spotykają się na pokładzie Ikara, największego promu kosmicznego w całej galaktyce, który w trakcie rejsu ulega awarii. Zrządzeniem losu (a jakże!) trafiają wspólnie do jedynej kapsuły ratunkowej, która ocalała z katastrofy. Brzmi, jak początek kosmicznego romansu? Cóż... właściwie tak właśnie jest, ale spokojnie, bo od tego momentu zaczyna się robić ciekawie. Otóż planeta, na której awaryjnie lądują nie jest taka, jakiej się spodziewali. Choć pozornie wykreowana na typową kolonię LaRoux, to w rzeczywistości wydaje się niezamieszkała przez ludzi. Dodatkowo niedługo po katastrofie, pannę LaRoux zaczynają męczyć niepokojące wizje, w których widzi martwych pasażerów Ikara. 


Ciekawe, czy tylko mnie podczas czytania pierwszych rozdziałów przypominały się sceny z "Titanica". Sami rozumiecie: piękna dama o płomienny włosach pochodząca z wyższych sfer i zalecający się do niej chłoptaś z niższej klasy społecznej. Wspólna podróż największym i najbardziej prestiżowym statkiem, który nie miał prawa ulec awarii, a jednak uległ. Następnie panika ludzi, którzy porzucili wszelkie maniery, byle tylko dostać się do kapsuły ratunkowej. Serio? Tylko mnie się tak kojarzy? Okey, to przejdźmy dalej.

Książki takie jak "Blask" "Blask" Amy Kathleen Ryan, czy "W otchłani" Beth Revis przyzwyczaiły mnie do tego, że space opera to jeden wielki romans w otoczeniu gwiazd. Niemniej akcja wspomnianych książek działa się głównie na pokładzie promu kosmicznego, więc nie było tam obcych planet do okrycia. Najpewniej po części dlatego tak bardzo doceniłam fakt, że Amie Kaufman i Meagan Spooner stworzyły dla nas nowy, tajemniczy świat, którego zagadka mnie intrygowała. Muszę jednak przyznać, że pod względem flory i fauny nie było wielkiego zaskoczenia, więc moja wyobraźnia nie mogła za bardzo poszaleć. Jednak chyba powinnam to autorkom wybaczyć, skoro głównymi tematami "W ramionach gwiazd" jest romans i walka o przetrwanie na wyludnionej ziemi. A i sam romans był całkiem zgrabnie napisany. 



Wyjątkowo spodobała mi się książka, która ma tylko dwóch bohaterów prowadzących narrację naprzemiennie. Zwłaszcza, że są oni całkiem sympatyczni. Lilac może pozornie wydawać się rozpuszczoną księżniczką, która będzie płakać przy każdym złamanym paznokciu i wpadnie w histerię, gdy złamie jej się obcas, a jednak dzielnie brnie przez lasy i góry. Ba! Czasami wykazuje się cenniejszymi umiejętnościami, niż jej wojskowy towarzysz. Tarver też nie jest stereotypowym bohaterem wojennym. Ma w sobie wiele łagodności, empatii i zamiłowania do poezji. Niby nic zaskakującego, ale przyjemnie czytało się o ich przygodach. 

Czas na maksymalną dawkę szczerości: "W ramionach gwiazd" nie jest książką, która utkwi mi w pamięci na lata. Pewnie za rok zapomnę o czym dokładnie była, ale to dobrze, bo chciałabym jeszcze kiedyś do niej wrócić - ot tak dla przyjemności, bo chociaż nie jest ambitna, przełomowa, ani nawet wykreowany świat nie jest zachwycający, czy unikalny, to i tak czytanie jej gwarantuje mile spędzony czas. To więcej, niż zapewniła mi większość książek, po które sięgnęłam w przeciągu ostatniego półrocza. W skrócie niezbyt wymagająca, a za to wciągająca. Czyta się ją szybko i lekko.

Ps. Znacie książki, w których planety są ciekawe opisane pod względem panujących tam warunków? Polecicie coś?
Ps2. Mam nadzieję, że ten tytuł przełamał moją ostatnią złą passę do książek i już niebawem pojawi się więcej tekstów z tej kategorii. 

Filmowe adaptacje Kopciuszka

$
0
0

Chyba żadna baśń nie doczekała się tylu adaptacji filmowych, ile zaliczył Kopciuszek. Mam wrażenie, że za każdym razem, gdy szukam filmu do obejrzenia natykam się na nową wersję lub nawiązanie. Nie mam pojęcia, dlaczego to właśnie opowieść o najbierniejszej i najpróżniejszej ze wszystkich księżniczek zdominowała Hollywood, ale stawiam na to, że zawdzięcza to błyskawicznemu wspięciu się na wyżyny społeczne. W każdym razie naliczyłam około siedemdziesięciu filmowych adaptacji, ale wybrałam dla Was tylko kilka najbardziej różnorodnych. Przede wszystkim jednak zachęcam Was do zapoznania się z oryginałem tj. True Story ze złotym kapciem.


Kopciuszek (1950)


Gdy Disney wypuszcza do kin swoją wizję baśni to po pewnym czasie staje się ona najbardziej rozpoznawalną wersją. Tak też było i w przypadku "Kopciuszka", dlatego szczerze wątpię, by tę wersję trzeba było komukolwiek przedstawiać. Za to dodam, że wytwórnia wypuściła w późniejszych latach kolejne części: "Kopciuszek II: Spełnione marzenia" z 2002 roku, czyli opowieść o przygodach z zamku, oraz "Kopciuszek 3: Co by było gdyby..." z 2007 roku, czyli o tym, co się dzieje, gdy zła macocha ma różdżkę i nie zawaha się jej użyć, by cofnąć czas.

Kopciuszek (1997)


A może interesuję Was wersja musicalowa opisująca losy czarnoskórego Kopciuszka, w której wystąpiły m.in. Whitney Houston i Whoopi Goldberg? Chyba bez sensu opowiadać Wam fabułę, skoro tę historię znacie pewnie, aż za dobrze. Dlatego ograniczę się do dodania, że kostiumy i scenografia są na dobry poziomie.

Długo i szczęśliwie (1998)

I oto jedna z moich ulubionych filmowych adaptacji tej baśni! Wszystko zaczyna się mniej więcej tak, jak zawsze, czyli biedna mała Danielle została zdegradowana z córki pana majątku do służącej swojej macochy. Pewnego dnia dziewczyna przypadkowo poznaje księcia Francji, którego omyłkowo bierze za złodzieja. Niefortunna pomyłka i kolejne spotkania sprawiają, że para zakochuje się w sobie, jednak na całe szczęście scena z balu w niczym nie przypomina tej klasycznej, o której opowiadają wszystkie bajki, a i sam Kopciuszek w niczym nie przypomina znanego nam zbyt dobrze biernego kocmołucha. 

Cinderella Story (2004)


Kopciuszek trafił do współczesnego, amerykańskiego liceum i zakochał się w kapitanie drużyny footballowej. Jednak zacznijmy od początku: Sam, czyli nasz uwspółcześniony Kopciuszek, po śmierci ojca trafia pod opiekę złej macochy, która wraz z całym majątkiem, domem i restauracją dostała w spadku dziewczynę. Co specjalnie macochę nie denerwuję, bo darmowa pomoc domowa i kelnerka w jednym to nie powód do płaczu. Przez bycie kelnerką dziewczyna jest w szkole wyśmiewana, ale to lekko absurdalne, skoro najpopularniejszy chłopak w szkole pracuje w myjni samochodowej. Tiaaa... taki poziom absurdu jest widoczny w całym filmie.

Kopciuszek: Roztańczona historia (2008)



Kolejna uwspółcześniona wersja. Naszą małą służącą tym razem gra Selena Gomez, która po śmierci matki tancerki zostaje przygarnięta przez piosenkarkę-pracodawczynie owej matki. Oczywiście nie z dobrego serca, lecz z praktyczności, bo nowe wcielenie złej macochy docenia plusy posiadania darmowej siły roboczej. W każdym razie Mary pragnie iść w ślady swojej rodzicielki, czyli zostać tancerką. Wtem pojawia się książę z bajki, a raczej idol nastolatek i świetny tancerz w jednym! Oczywiście dzięki niemu los Mary może się odmienić. Oczywiście również z pomocą Matki Chrzestnej, którą w tej wersji jest nastoletnia przyjaciółka 'Kopciuszka'. Ogólnie da się obejrzeć, ale szału nie ma wcale.

Kopciuszek. W rytmie miłości (2011)


Tym razem dostajemy połączenie "Roztańczonej historii" ze "Współczesną wersją Kopciuszka", czyli nic nowego. Wszystkie schematy zostały powielone, film jest przewidywalny, a sceny jeszcze bardziej absurdalne. Kopciuszek, a raczej Katie jest nastolatką, w której drzemie piękny głos, dlatego prawdziwą okazją jest dla niej wpadnięcie w oko i ramiona "księcia", który jest synem właściciela wytwórni muzycznej. Przeszkadza jej w tym tylko zła macocha, a jakże!

Once Upon a Time (2011-)

Kopciuszek z serialu "Once Upon a Time" jest postacią epizodyczną, ale jej historia została opowiedziana w dość ciekawy sposób. Dziewczyna po utracie swojej dobrej wróżki nie przestaje marzyć o zdobyciu królewicza i nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel - nawet obieca swoje pierworodne dziecko w zamian! Opowieść o Ashley pojawia się w pierwszym sezonie.

Tajemnice Lasu (2014) 


"Tajemnice lasu" są filmem, który splata ze sobą kilka baśni. Kopciuszek jest jednym z bohaterów, których magiczne artefakty są potrzebne do zdjęcia klątwy. Poza tym drobnym szczególe historia dziewczyny przebiega podobnie, jak w oryginale... no może poza ciągłym śpiewaniem. Jeśli chcecie przeczytać więcej na temat filmu zapraszam tutaj.


Kopciuszek (2015)


Disney ponownie przedstawił widzom swoją wersję klasycznej baśni i to niemal identycznie, jak poprzednio w filmie animowanym. Historia tu przedstawiona jest jedynie delikatnym przerobieniem bajki z 1950 roku, jednak trzeba przyznać, że aktorska wersja ma znacznie więcej uroku, a aktorzy zostali bardzo dobrze dobrani do swoich ról. Helena Bonham Carter wcielająca się w postać wróżki/matki chrzestnej dosłownie skradła ten film! Jeśli chcecie przeczytać więcej zapraszam tutaj.


Sprawdźcie inne filmowe adaptacje znanych bajek:
Jaś i Małgosia | Czerwony Kapturek Śnieżka | Piękna i Bestia | Piotruś Pan | Śpiąca Królewna



Ps. Oczywiście mogłabym wspomnieć o takich filmach, jak "Pretty Woman", czy "Książę i ja", ale mam nadzieję, że sami w komentarzach napiszecie o filmach, które w jakiś sposób nawiązują do historii Kopciuszka i są godne polecenia!

Za co kochamy bohaterów komiksów?

$
0
0
 
[Wpis gościnny]

W ostatnich latach ludzie po raz kolejny udowodnili, że kochają superbohaterów. Nawet wtedy, gdy ci się mylą, doprowadzają do katastrof, i nie są nieskazitelni. Paradoksalnie – być może kochamy ich właśnie dlatego, bowiem trudno wymienić choćby jednego superbohatera, który byłby wad pozbawiony. Skąd więc to uwielbienie?


Pewne jest to, że motyw bohatera jest obecny w kulturze od zawsze i od zawsze ma on podobne cechy. Nie jest bogiem, a raczej herosem, kimś kto walczy ze złem, ale także z własnymi niedoskonałościami. Jest kimś kto walczy nawet wtedy, gdy ma małe szanse powodzenia. Taki wzorzec jest powielany od wieków. Motywacją uwielbianego bohatera nie jest kalkulacja szans na wygraną, a niezależne od okoliczności dążenie do dobra i do sprawiedliwości.

Jak już zostało wspomniane, bohater nie jest nieomylny, ale ta cecha również przyciąga fanów. Łatwiej utożsamić się z bohaterem, który w wyniku zawiłości otaczających nas spraw popełnia czasem błędy. Istotne jest to, by te błędy starał się naprawić, by z każdej porażki wyciągał wnioski i by nie poddawał się mimo wszystko. Dlaczego nie wybieramy jako wzorców istot nieomylnych? Być może dlatego, że nikt w nie wierzy, a być może dlatego, że nie sposób się z nimi identyfikować. Istota, która się myli (mimo niezwykle szlachetnych intencji) to ktoś, kto mógłby być każdym, gdyby nie to, że posiada dodatkowe umiejętności.

Ponieważ jednak one są często wynikiem przypadku, a superbohaterowie niekoniecznie wywodzą się z jakiejś elity, wręcz przeciwnie – często dowiadujemy się, że to zwykli ludzie, którzy zresztą często ukrywają swoje wyjątkowe umiejętności lub motywacje. Daje nam to poczucie, że każdy z nas mógłby zamienić się w takiego bohatera, a z pewnością każdemu z nas codziennie towarzyszą podobne uczucia i motywacje. Ludzie lubią również poczucie wspólnoty, a na nią składać się może także należenie do kręgu osób będących fanami jakiejś postaci. Zwłaszcza jeśli uznaje się ją jako własnego przodka czy twórcę kultury (jak niegdyś) czy kogoś z kim każdy się utożsamia (jak dziś).

Nie bez powodu w co drugiej szafie znajdziemy koszulkę z logo Batmana czy Supermana. Zdecydowanie takie utożsamianie się „na wyrost” to także element autoterapii. Ludzie oczekują pomocy, sami lubią być osobą uważaną za pomocną, gorzej jednak już z realizacją tych wzorców. Utożsamienie z bohaterem może dać złudne wrażenie, że jest się do niego podobnym, lub że – pomagać mogą tylko ci najlepsi, a my jesteśmy z tego niejako zwolnieni.


To jak bohaterowie radzą sobie w życiu jest pokazane w makro skali. Niemniej to są nasze problemy i dylematy. I nie chodzi o to, że jest to dla nas rzeczywisty wzór postępowania, a o to, że lubimy uczycie, gdy uważamy, że sami też byśmy dokonali identycznego wyboru co superbohater (nawet jeśli to nieprawda). Postać jest tym ciekawsza, im trudniejsze przed nim wybory. Gdy sytuacja jest patowa – współczujemy mu, ale nie obwiniamy, nawet gdy dojdzie do tragedii w wyniku jego błędu. Wizyta w kinie może więc stać się połączeniem przyjemności i podświadomej autorefleksji.

Artykuł napisany przez członków redakcji Świat-Komiksów.pl 

Ps. A Wy za co lubicie superbohaterów?
Ps2. Jutro na blogu znajdziecie prezent z pewnej kalendarzowej okazji! Nie zapomnijcie zajrzeć! 

Bajeczni ojcowie, czy prawdziwi złoczyńcy?

$
0
0

Dziś obchodzimy dzień ojca, czyli ten czas, gdy internet zalewają urocze obrazki przedstawiających kochających tatusiów w otoczeniu swych małych pociech. Nawet ja przyznaję, że zazwyczaj te grafiki są niezwykle słodkie — zwłaszcza te pokazujące bajkowe księżniczki z ich poczciwymi tatusiami. Na takim tle Wasi ojcowie mogą się wydawać mniej idealni. To jednak tylko pozory, bo w rzeczywistości tatusiowie z bajek, a przede wszystkim baśni to prawdziwi dranie! Zerwanie łagodnej maski i odsłonięcie ich zgniłego oblicza możecie uznać za prezent z okazji tego radosnego święta. Enjoy!!


W baśniach, czy bajkach ze stajni Disneya, każde dziecko bez trudu może odnaleźć czarny charakter. Zazwyczaj wskazuje się postać, która bezpośrednio chce skrzywdzić głównego bohatera, czy bohaterkę. Może to być Zła Królowa, Zła Macocha, Zła Wiedźma Morska, czy inna zła kobieta, która z premedytacją stara się nie dopuścić do „I żyli długo i szczęśliwie”. Problem polega na tym, że tzw. Złoczyńcy zazwyczaj jedynie starają się zrealizować własne pragnienia, a osobami, które dopuszczają się karygodnych zbrodni, są zupełnie inni bohaterowie — ojcowie! W końcu kto inny, jak nie oni ma obowiązek dbać o bezpieczeństwo i godne życie swoich dzieci? Matki bohaterek przeważnie umierają przed rozpoczęciem bajek, więc odpowiedzialność za dobro potomstwa spada na jedynego żyjącego rodzica — to zrozumiałe, ludzkie, a nawet ustalone przepisami prawa. Jednak bajkowi mężczyźni najwyraźniej nie lubią brać na siebie odpowiedzialności, więc po śmierci matki swoich dzieci znajdują sobie nową żoneczkę, która z założenia powinna odciążyć swojego męża w tym ciężki obowiązku. Oczywiście z reguły nie ma w tym nic złego. W końcu macochy nie są synonimem wcielone zła, prawda? A nie! Jednak w bajkach są! Zapewne w baśniowym świecie pod hasłem 'macocha' w encyklopedii znajduje się zdjęcie Złej Królowej lub Lady Tremaine. Przyjrzyjmy się, jak wychowywały się pasierbice tych dwóch kobiet.

Więc sądzisz, że to one są złe?
Śnieżka jako mała dziewczynka została zaciągnięta do lasu przez obcego mężczyznę, który miał zamiar wyciąć jej serce. Ponadto jej urocza macocha jeszcze kilkukrotnie dopuszczała się prób zamordowania dziewczynki. Oto jaką kobietę ojciec Śnieżki wybrał na zastępczą matkę swojej jedynej córeczki. W jego przypadku możemy co najwyżej mówić o paskudnym guście do kobiet, bo biedaczek nie dożył momentu, w którym rozpoczęło się prześladowanie Śnieżki. Inaczej wygląda sprawa w przypadku taty Kopciuszka. Wiem, że Disney postanowił wyciąć go ze swojej animacji (najprawdopodobniej po to, by rodzice nie musieli wyjaśniać swoim pociechom co znaczy termin "wyrodny ojciec"), jednak w oryginalnej baśni o Kopciuszku braci Grimm z XIX w., tatuś głównej bohaterki żył i miał się całkiem dobrze. Jeśli nie znacie tej wersji to przypomnę, że po przyprowadzeniu pod swój dach nowej żony i jej dwóch córek, wszedł im pod pantofelki. Pozwolił im zająć najładniejsze pokoje, by czuły się komfortowo. Nie przeszkadzało mu, że jego pasierbice zabrały wszystkie sukienki jego rodzonej córeczce i odziały ją szmaty - być może to miało dla niego sens, bo przecież szkoda byłoby zniszczyć drogie suknie podczas dajmy na to czyszczenia wychodka, czy wybierania popiołu z kominka. To nawet logiczne, bo w końcu kto normalny każe niewolnikowi nosić drogie fatałaszki?! Tylko... kto normalny pozwala traktować swoje dziecko, jak śmiecia, którego nie dość, że można do woli wykorzystywać to przy tym również wyzywać i wyśmiewać? Powiem Wam jedno: Może Lady Tremaine i jej rozpuszczone córki znęcały się nad Kopciuszkiem i są w tej bajce bohaterami negatywnymi, jednak ojciec naszej przyszłej księżniczki jest od nich znacznie gorszy, ponieważ nie dość, że w żaden sposób nie zareagował na krzywdy, których dziewczyna doznawała, to w dodatku to właśnie on wprowadził do życia swojej córki te trzy wiedźmy. 
Tatuś na to pozwolił.
Nie jesteście jeszcze przekonani, że to ojcowie są prawdziwymi złoczyńcami w baśniach? Poważnie?! W porządku, Gosiarella zawsze ma racje, a gdy się ją ma to łatwo ją udowodnić, bo i przykładów nie brakuje! Weźmy pierwszy lepszy np. ojca Jasia i Małgosi! Oczywiście przez działania PR-owe rezolutnego ojczulka, najpewniej kojarzycie wersję, w której rodzeństwo jest tylko dwójką biednych dzieciaczków zgubionych w lesie, i których tatuś opłakuje w domu ich zniknięcie, ale to bzdura! Bracia Grimm znali prawdziwe oblicze tego podłego drania i opowiedzieli ją w 1812 roku (tutaj znajdziecie True Story Jasia i Małgosi), a wtedy cały świat usłyszał historię o ojcu, który z premedytacją porzucił swoje dzieci w środku lasu na pewną śmierć! Właściwie zrobił to dwukrotnie, jednak za pierwszym razem maluchy znalazły drogę powrotną bez problemu. Dopiero przy drugim podejściu trafiły do chatki czarownicy, która jakimś cudem robi w tej opowieści za czarny charakter. Skandal! Sądziłam, że cały cywilizowany świat uzna za łajdaka ojca, który porzuca swoje dzieci w lesie, licząc na to, że umrą z głodu lub zjedzą je zwierzęta. Najwyraźniej jestem w błędzie, bo w tej bajce nie pojawia się pracownik socjalny, który uratowałby dzieci, gdy ponownie wróciły do chatki ojca (tj. po okradnięciu chatki czarownicy), któremu zmiękło serce na widok złota i cennych kamieni przyniesionych przez Jasia i Małgosie.
Nie dysponuję grafiką przedstawiającą ohydne czyny ojca Jasia i Małgosi, więc wrzucam Wam przerażającego ojca Pocahontas, gdy chciał zabić jej chłopaka.
Wierzę, że zaczynacie dostrzegać ogrom zbrodni ciążący na występujących w bajkach ojcach, ale to nie znaczy, że skończyliśmy! Przypomnijcie sobie "Piękną i Bestię", w której ojciec-nieudacznik nie dość, że stracił cały majątek i ledwo mógł zapewnić podstawowy byt swoim córką. Jeśli dobrze pamiętam to nawet w disneyowskiej wersji wymienił wolność swojej córki za własną, gdy Bestia go uwięziła, ale to przecież normalne, że każdy ojciec roku zgadza się, by jego córka odsiadywała wyrok za nie swoje winy. Prawda?!

Kogo tam jeszcze mamy? Zeusa, który nie dość, że nie upilnował swojego dziecka to nawet jako król bogów nie chciał złamać dla niego zasad tj. z racji urodzenia pozwolić mu wrócić na Olimp. Skąd! Zabawniej było oglądać, gdy Hercules ryzykuje życie w walce z potworami w myśl: "Idź synku naprzać dzikie bestie to może wpuszczę Cię do domu". To takie pedagogiczne podejście! Co ciekawe wspominam tylko wersję Disneya, bo oryginalna, grecka historia świadczy o Zeusie jeszcze gorzej. Przy okazji to dobrze, że mogę Wam pokazać, że nie tylko w dawny wersjach ojców przedstawiano, jako barbarzyńców, ale również we współczesnych animacjach coś jest z nimi nie hallo. Może to tylko pozostałości ich dawnego zła, ale jednak ciężko niektóre rzeczy wytłumaczyć, w tym między innymi decyzję ojca królewny Aurory, by dziewczynka wychowywała się z dala od rodziców i zamku, chociaż miała się ukłuć wrzecionem dopiero w wieku szesnastu lat, a i tak cały zamek miał podobno być wrzeciono-bezpieczny. Więc dlaczego ją odesłano?! Ojciec Aladyna przynajmniej nie krył się z faktem, że porzucił dziecko. 

 
Zdaję sobie sprawę, że zazwyczaj staję staram się bronić bajkowe Czarne Charaktery, więc możecie mnie nie uznać za bezstronną, jednak jak dla mnie to powyższe przykład jeszcze mocniej udowadniają, że mam wtedy rację. Widzicie każdy człowiek może kiedyś dopuścić się złego uczynku niezależnie od swoich intencji i można go wtedy zakwalifikować jako postać negatywną. Jednak prawdziwym łotrem jest dla mnie ojciec, który dopuszcza się zbrodni wobec własnego dziecka lub pozwala krzywdzić go innym osobom. Panie, Panowie, Różowe Sałaty, myślę, że jednogłośnie doszliśmy do wytypowania prawdziwych bajkowych zbrodniarzy i mam nadzieję, że od teraz odrobinę łagodniej będziecie patrzeć na te pozostałe i pozornie bardziej oczywiste Czarne Charaktery! A teraz idźcie powiedzieć swoim ojcom, że są w sumie całkiem w porządku. 


I niech los zawsze Wam sprzyja! 

Ps. Wiem, że przyszło Wam kilku poczciwych, bajkowych ojczulków do głowy, ale dla odmiany wymieńcie, kto jeszcze pasowałby do roli złoczyńcy. A zresztą, nie będę Was ograniczać, bo a nuż i tak uda się obalić Wasze przykłady?!
Ps2. Przy okazji pieski w schroniskach nie mają taty, więc fajnie byłoby, gdyby chociaż miały pełne brzuszki, więc kliknijcie w banerek po prawej i weźcie udział w Rekordowej Misce!

Masz tę moc, czyli lajki, serduszka i Patronite

$
0
0

Muszę Cię ostrzec: ten tekst to pułapka, którą perfidnie na Ciebie zastawiam! Gdy w nią wejdziesz, a sznur oplecie Twoją kostkę, to zawiśniesz do góry nogami, a ja bez skrupułów wytrzepię z Ciebie ostatnie miedziaki, lajki i serduszka! Ba! Nawet skarpetki Ci zabiorę, jeśli będą fajne! Dalej tu jesteś? Nie wierzysz, że jestem do tego zdolna?! Cóż... chyba się zaraz przekonamy, jaki ze mnie degenerat! 

Dostęp do treści w Internecie niemal zawsze jest darmowy i jest fajnie. Sama nie chciałabym, żeby to się zmieniło. Główna opłata, jaką ponosimy za korzystanie z tego medium to haracz dla operatora, który dostarcza nam internet. Wszyscy o tym wiemy, ale warto zaznaczyć, że te pieniążki są opłatą dla firmy, a nie twórców treści, które czytacie, czy oglądacie. Każdy bloger, vloger, czy inny twórca zazwyczaj robi to pro publico bono, czyli dla dobra społecznego i w imię własnej satysfakcji. Czy możemy narzekać? Móc zawsze możemy, ale prawda jest taka, że nikt nas do tego nie zmusza – nie jesteśmy biczowanymi za lenistwo niewolnikami. Piszemy, robimy zdjęcia i nagrywamy video, bo sprawia nam to przyjemność. Tak jak Wam sprawia przyjemność czytanie i oglądanie tego, co stworzyliśmy. Nikt nie jest tutaj za karę. Nikt nikomu nie robi łaski. Jesteśmy tu, bo tego chcemy.

Skoro ustaliliśmy, że jesteśmy tutaj dobrowolnie i dostęp do treści jest w pełni darmowy, to pozwólcie, że bezczelnie wysnuję hipotezę zakładającą, że czytając Gosiarellę podoba Wam się to, co robię. Może nawet chcecie, by blog się rozwijał i/lub w jakiś sposób wesprzeć Gosiarellę w tym, co tworzy? Za same dobre chęci mam ochotę Was już wyściskać! Przy okazji także wyjaśnić, jak możecie pomóc. Przede wszystkim nie przestawajcie robić tego, co robicie do tej pory, czyli czytać, komentować i lajkować, gdzie tylko się da! Każda reakcja z Waszej strony to dla mnie znak, że przeczytaliście tekst i Wam się podobał. Jeśli macie konto na Facebooku to lajkujcie, udostępniajcie treści na swoich profilach, zapraszajcie znajomych do polubienia i opowiadajcie o Różowym Blogu przy każdej nadarzającej się okazji! Po co? Z wielu względów, w tym m.in. a) żebym wiedziała, że nie marnuję czasu i energii pisząc dla Was b) żeby społeczność Różowych Sałat ciągle się rozrastała i łatwiej było podbić świat! c) bo jeśli blog będzie odpowiednio duży i dobrze prosperujący będzie mi łatwiej zdobyć dla Was ekskluzywne treści, w tym wywiady, relacje z ciekawych miejsc i wydarzeń, czy nawet nagrody w organizowanych dla Was konkursach. Powinniście zdawać sobie sprawę, że to Wasze działania przyczyniają się do rozwoju Różowego Bloga! To w Was jest siła!

Okey... przechodzimy do kolejnego punktu...
Istnieje jeszcze jedna możliwość wsparcia bloga, którą niedawno uruchomiłam, czyli zostanie Patronem Różowego Bloga. Być może słyszeliście już o portalu Patronite. Jeśli nie to śpieszę z wyjaśnieniami. To taki portal, który pozwala ludziom wspierać osoby, których twórczość lubią. Taka forma finansowej opieki nad muzykami, artystami, blogerami, dzięki której jest im łatwiej tworzyć fajne rzeczy. Może trochę to rozwinę na wybranym przykładzie. Weźmy taką Gosiarellę, która pisała przed pojawieniem się Patronite, czy nawet przed otrzymaniem jakiegokolwiek hajsu z bloga i daję słowo, że będzie pisała też później niezależnie od tego, czy pieniądze będą, czy nie. Pod względem regularnej publikacji tekstów na blogu nic się nie zmieni, ale zmienić się może to, co jest opisywane, ponieważ pieniądze pozwalają na więcej. No dobrze, ale więcej czego? Książków, filmów, festiwali... właściwie to czego tylko chcecie, bo będąc patronem (od trzeciego progu wsparcia) dostajecie prawo zażyczyć sobie temat, który Gosiarella opisze na blogu. Tak po ciuchu powiem Wam, że na samą myśl się cieszę, bo domyślam się, że Wasze pomysły mogą być nieziemskie i najprawdopodobniej będę miała masę frajdy z ogarnięciem tematu. 

Zostawiam Wam link do Gosiarellowego Patronite - przejrzyjcie nawet z ciekawości, co jeszcze tam znajdziecie.

Być może chcecie wiedzieć, na co pójdą środki zebrane na Patronite, więc od razu wolę wyjaśnić, że nie na kawę (zszokuję Was, ale kawy nie pijam), ani nie na willę z basenem (głównie dlatego, że nie wystarczy), choć nie powiem, że nie marzy mi się kąpiel w stylu Sknerusa Mckwacza. Jednak odpowiadając na pytanie: najpewniej pieniądze pójdą na coś popkulturowego, z czego da się wycisnąć ciekawy materiał na bloga. Gdzieś głęboko w Gosiarelli jest małe marzenie, że może udałoby się za to kupić materiały na stworzenie nowej serii True Story (nie macie pojęcia, jak ciężko znaleźć źródła bajek, które nie mają swoich korzeni w popularnych europejskich baśniach, a artbooki Disneya i stare, trudno dostępne książki kosztują majątek!) lub sprzęt pozwalający iść w YouTube (tj. tak, aby uszy Wam nie krwawiły od szumów, a Gosiarellę było widać przez mgłę i pixelozę). Ustawienie takiego celu na Patronite nie znaczy, że jeśli nie sypniecie groszem to obrażę się na amen i żadne True Story, czy film nigdy nie powstanie. Proszę Was, znacie mnie i wiecie, że gdy się nakręcę na coś to i tak w końcu to zrobię. Jednak przy Waszym wsparciu ten moment nastąpi znacznie szybciej (pewnie także będzie lepiej zrealizowany), a i mi będzie łatwiej. 

Przede wszystkim Wasze wsparcie jest dla mnie sygnałem, że robię coś, co w Waszej opinii jest dobre i warte, chociażby tyle, co gazeta, kanapka z Maca, czy nawet książka. Warte tyle, by przemóc się do zapłacenia za treść w internecie, czyli czymś, co w naszej świadomości jest z założenia darmowe. Tak poważny krok jest dla mnie jasnym komunikatem, że są osoby poza mną, które naprawdę lubią Różowego Bloga i zależy im, by się rozwijał. Wiecie, takie przybicie wirtualnej piąteczki... a nie, czekajcie, piąteczka zabrzmiała jakoś źle w tym kontekście. W każdym razie Gosiarella Was kocha i będzie serduszkować, nawet jeśli się okaże, że konto na Patronite świeci pustkami. Co najwyżej przez weekend popłaczę sobie w kącie, ubolewając nad własnymi niedoskonałościami, ale w poniedziałek wrócę straszyć Was zombiakami (a tak! Zapomniałam wspomnieć, że znów będzie Lato z Zombie!)! Don't worry!

Dwie najbardziej prawdopodobne reakcje po tym tekście.
Niezależnie od tego, czy wybierzecie jedną formę wsparcia, czy też piszecie się na wszystkie, musicie wiedzieć jedno: Gosiarella może i pisze teksty na bloga, ale to wy tworzycie społeczność i klimat, który tutaj panuje. W dużej mierze od Was zależy popularność bloga, liczba Różowych Sałat i poziom dyskusji w komentarzach. Spisujecie się świetnie i strasznie Was za to serduszkuję! 

I niech moc Różowej Gosiarelli będzie z Wami!

Powrót chłopca, czyli tajemnicza Rodzina Warrenów

$
0
0
Serial o uprowadzonych dzieciach

Gdy byłam mała ciągle słyszałam, że nie wolno mi rozmawiać z obcymi, nie wolno brać mi od obcych cukierków i oddalać się na więcej, niż kilka metrów od rodziców. Wszyscy to słyszymy i wszyscy to mówimy dzieciom, które znajdują się pod naszą opieką. Można pomyśleć, że to w zupełności wystarczy, skoro nam w młodości nic się nie stało, a jednak szacuje się, że w Polsce zgłaszanych jest rocznie około 4 tys. zaginięć dzieci. 

Przedstawiam Wam rodzinę Warrenów, w skład której wchodzą rodzice z trójką dzieci. Pani Warren (Joan Allen) podjęła decyzję, by startować na burmistrza miasta, dlatego całą rodziną wybrali się do parku, by nakłaniać wyborców do oddania na nią głosów. W czasie, gdy ona aktywnie przeprowadzała swoją kampanie, jej dzieci miały nawzajem siebie pilnować. Najstarszy z nich, Danny (Zach Gilford), jako typowy nastolatek wolał obściskiwać się ze swoją dziewczyną, niż bawić z dziećmi. I tak ośmioletnim Adamem musiała opiekować się niewiele od niego starsza Willa (Madeleine Arthur), a i ta, choć odpowiedzialna, spuściła młodszego brata na moment z oczu. Domyślacie się, co mogło się stać w ciągu tej krótkiej chwili? 

W życiu opcji jest wiele. Dzieciak mógł spokojnie huśtać się na huśtawce lub bawić w piaskownicy, mógł też odejść gdzieś z kolegami tylko po to, by za moment wrócić, ale jest jeszcze jeden, najgorszy ze scenariuszy, w którym mały chłopiec został porwany. Nie mielibyśmy serialu, gdyby nie zdarzyło się coś złego, więc oczywiście zniknął. Zrozpaczeni rodzice szukali go razem z policją. Mijały dni, tygodnie, aż w końcu uznano, że chłopak został zamordowany. Okropne, prawda? Niestety prawda okazała się gorsza. Po dziesięciu latach od porwania, zmaltretowany chłopiec (Liam James) pojawił się na posterunku policji prosząc, by zawieźli go do domu i rodziny - Warrenów.


Kiedyś opisywałam Wam serial o porwanej dziewczynce imieniem Carter. "Finding Carter" w porównaniu do "Rodziny Warrenów" jest milusią opowiastką, pełną jednorożców i tęczy, gdzie uprowadzona dziewczynka była wychowywana normalnie i wszyscy wokół ją kochali. Adam Warren spędził dziesięć lat w ciemnym bunkrze, a kochany był jedynie przez pedofila. Dziesięć lat wykorzystywania seksualnego, braku kontaktu z ludźmi, czy nawet braku edukacji. Nic dziwnego, że chłopak jest wrakiem i trzeba na nowo przyzwyczaić go do świata. Niemniej od początku jest w nim coś dziwnego. Powiedziałabym, że wręcz niepokojącego. Zresztą cała rodzina Warrenów wydaje się skrywać sekrety. I to chyba najmocniejsza strona tego serialu, ale po kolei.



Widzicie, ciężko oglądać produkcję o ofierze pedofila. To trudny temat, o którym nie chcemy myśleć, a tym bardziej nie chcemy oglądać dramatu, który przeżywa rodzina zaginionego dziecka. Niemniej musimy pamiętać o konsekwencjach naszej nie uwagi, jeśli jesteśmy odpowiedzialni za najbardziej bezbronnych człowieków, czyli dzieci. Dlatego dobrze, że stacja ABC (sprawdź inne seriale stacji Abc) stworzyła produkcję, w której nie tylko uwrażliwia się widzów na zwracanie szczególnej uwagi na bezpieczeństwo maluchów, ale również pokazuje, jak zgubne może być pragnienie ukarania winnych za wszelką cenę. "Rodzina Warrenów" pokazuje nam, jak błędne decyzje mogą zaprzepaścić szanse na odnalezienie zaginionego malca. Zresztą nie tylko na to, ponieważ w serialu niemal wszyscy podejmują złe wybory, a ich sekrety krzywdzą wszystkich wokół. Niemniej najwięcej tajemnic ma sam Adam, który bardzo często nie wydaje się być chłopcem, za którego się podaje. Ba! Wręcz na początku poważnie zastanawiałam się, czy aby nie współpracuje z porywaczem pedofilem, bo w końcu syndrom sztokholmski nie jest jedynie wymysłem psychiatrów. Wierzcie mi, jeśli zdecydujecie się obejrzeć serial, to z pewnością wymyślicie wiele teorii na temat tego, co działo się przez tych dziesięć lat od momentu porwania chłopca.



Sam serial jest thrillerem obyczajowym utrzymanym na wysokim poziomie. Wciągający od pierwszego odcinka. Akcja rozwija się dość prężnie. W przypadku tasiemców zazwyczaj jest tak, że rozwikłanie jednej tajemnicy zajmuje cały sezon, jednak w przypadku "Rodziny Warrenów" nie trzeba długo czekać na odpowiedzi na nurtujące widzów pytania, chociaż z każdą rozwiązaną zagadką mamy jeszcze więcej do odkrycia! Dzięki temu czuć nieustanne napięcie, a fabuła jeszcze bardziej intryguje. Bohaterowie są rewelacyjnie wykreowani, ale ciężko z nimi sympatyzować. Najokropniejsze jest to, że najbardziej mnie ciekawił wątek z niesłusznie skazanym pedofilem. Chociaż to tym lepiej pokazuje, jak doskonale poprowadzono wątki. Aż ciężko uwierzyć, że na chwilę obecną stacja nie potwierdziła emisji drugiego sezonu, ale nawet jeśli się nie pojawi to możecie być pewni, że zakończenie jest porządne i będziecie usatysfakcjonowani. Wolę jednak zaznaczyć, że "Rodzina Warrenów" nie jest serialem dla wszystkich.

Ps. Podobał Ci się wpis? Polub Gosiarellę na Facebooku - już tylko 20 Różowych Sałat brakuje do tysiaka!

Popkulturowe wyznanie: Jestem przeklęta!

$
0
0

Dawno, dawno temu Agata z Bałaganu Kontrolowanego zaliczyła swój coming out, w którym przyznała, czym jest jej guilty pleasure. Niedługo później Sygin z Wanny pełnej zombie wyznała swoje grzechy i rzuciła Gosiarelli rękawice. Długo zastanawiałam się, do czego mogłabym nie chcieć się przyznać publicznie, aż w końcu do mnie dotarło, czym jest mój najstraszliwszy sekret. Może ciężko będzie Wam w to uwierzyć, ale najprawdopodobniej zostałam przeklęta serialową klątwą!

Jeśli wasze umiejętności detektywistyczne są na poziomie Sherlocka Holmesa, a przy tym uważnie śledziliście wpisy serialowe na blogu, to być może jesteście świadomi tego, do czego za moment się przyznam. Okey, lecimy: Gosiarellowa klątwa serialowa polega na tym, że większość produkcji, które oglądam zostaje zdjęta z anteny w momencie, gdy zaczynam je lubić. Wiem, co myślicie. Pewnie nie dowierzacie, uznajecie to za zbieg okoliczności lub sądzicie, że to normalne, bo przecież wiele tytułów, które sami oglądacie zostało nagle anulowanych. Tak, moi znajomi też tak myśleli, aż zaczęli testować moją teorię. Dziś nawet nie przyznają się, że oglądają jakieś fajne seriale. Strzegą swoim ukochanych tytułów i pilnują, żebym czasem nie dołączyła do grona widzów. Nie przesadzę pisząc, że ciążąca nade mną klątwa wywołuje strach u wszystkich, którzy są jej świadomi. 

Gosiarellowa reakcja na wieść, że znowu skasowano serial, który ogląda.
Przykłady seriali, które lubiłam i zostały anulowane: Rodzina Warrenów (zakończony po pierwszym sezonie, a informacja pojawiła się, gdy skończyłam trzeci odcinek), Finding Carter (przetrwał dwa sezony, a anulowany został, gdy obejrzałam pierwsze dwa odcinki), Star-Crossed (zakończony paskudnym cliffhangerem, gdy w końcu zaczęłam się wciągać), Dziewięć żyć Chloe King (jeszcze gorszy cliffhanger), The Lying Game, Dollhouse, Tajemny KrągWitches of East EndEastwickChasing LifeLoteriaRevolution, czy aktualnie oglądany Limitless. Okey, więcej nie pamiętam, ale jestem przekonana, że jest ich znacznie więcej od wymienionych. Oczywiście nie wszystkie seriale, które oglądam zostają brutalnie przerwane przez władze amerykańskich stacji, czy też moją klątwę. Skąd! Po prostu te anulowane są w większości albo ich nagłe zakończenie jest boleśniejsze i bardziej odczuwalne. Za każdym razem, gdy dociera do mnie informacja o anulowaniu kolejnego serialu, łamie mi się serduszko. 

Oczywiście tłumaczenie tego serialową klątwą może być zwykłym dramatyzowaniem i w rzeczywistości po prostu mam okropny gust serialowy, co właściwie miałoby sens, skoro jestem zdeklarowaną masochistką popkulturową. W dodatku mój serialowy TOP ma się całkiem dobrze, ale to pewnie dlatego, że moje ulubione produkcje naprawdę są dobre, a nie tylko ich oglądanie sprawia mi frajdę. Istnieje jeszcze możliwość, że zwyczajnie władze amerykańskich stacji są bardzo zmienne i nie szanują swoich widzów na tyle, by dać im porządne zakończenie.

Ps. A Wy jakie skrywacie popkulturowe tajemnice?
Ps2. Też ciąży nad Wami serialowa klątwa? 


Debiuty lipca

$
0
0

Uwielbiam lipiec! Ciężko go nie kochać, skoro to miesiąc Gosiarellowych urodzin i czas, w którym rozpoczęłam przygodę z blogowaniem. Ogólnie lipiec to czas radości i serduszkowania, co widać co roku na blogu. Dla nikogo nie powinno być specjalnym zaskoczeniem, że niebawem będę miała dla Was wiele niespodzianek i prezentów. Mam nadzieję, że byliście w tym roku grzeczni, bo naprawdę będzie fajnie! Niemniej na to będziecie musieli jeszcze odrobinę poczekać, a w tym czasie mam dla Was kilka zapowiedzi!


Danielle L. Jensen - Ukryta łowczyni
Wydawnictwo: Galeria Książki
Data wydania: 20 lipca

W mieście pod górą tyran sprawuje władzę absolutną. Jedyny troll, który byłby zdolny mu się przeciwstawić, został oskarżony o zdradę i uwięziony. Cécile uciekła z mrocznego Trollus, ale już wkrótce zdała sobie sprawę, że wcale nie znajduje się poza zasięgiem władzy króla i jego manipulacji. Cécile mieszka z matką w Trianon i każdego wieczora występuje na deskach sceny operowej. Za dnia zaś niestrudzenie szuka Anushki, czarownicy, która przez pięć stuleci umykała trollom. A niezależnie od tego, czy zwycięży, czy poniesie porażkę, jej bliscy zapłacą wysoką cenę. Aby odnaleźć Anushkę, dziewczyna musi zagłębić się w magię, która jest mroczna i zabójcza. Czarownica jest jednak przebiegła, a Cécile może się okazać nie tylko łowczynią, ale i zwierzyną.

Ewa Seno - Kontrakt #1: W ogień
Wydawnictwo: Feeria Young
Data wydania: 7 lipca

Czasem przyjaźń jest ważniejsza niż wszystko inne. Emma i Em są nierozłączne już od przedszkola. Nic nie jest w stanie ich rozdzielić, dopóki jedna z nich po śmierci swojego ojca nie musi wyjechać z matką za ocean. W tym czasie drugą dosięga najmocniejszy cios... Na co byś się zdecydowała, gdyby ogarnęła cię rozpacz czarniejsza niż piekło? Czy dla pomszczenia śmierci przyjaciółki podjęłabyś współpracę z... diabłem? Em to zrobiła. A potem... wszystko się zmieniło.



Data wydania: 11 lipca

Witajcie w Szarym Londynie – brudnym i nudnym, pozbawionym magii, rządzonym przez szalonego króla Jerzego III. Istnieje też Czerwony Londyn, w którym w równej mierze szanuje się życie i magię, oraz Biały, miasto wycieńczone wojnami o magię. A niegdyś, dawno temu, istniał jeszcze Czarny Londyn... Teraz jednak nikt o nim nawet nie wspomina.Oficjalnie, Kell jest podróżnikiem z Czerwonego Londynu – jednym z ostatnich magów, którzy potrafią przemieszczać się pomiędzy światami – i działa jako posłaniec między Londynami i ambasador Czerwonego królestwa rodziny Mareshów. Nieoficjalnie, uprawia przemyt – bardzo niebezpieczne hobby, o czym przekonuje się na własnej skórze, kiedy wpada w pułapkę wraz z zakazanym przedmiotem z Czarnego Londynu. Ucieka więc do Szarego, gdzie z kolei naraża się Lili Bard, złodziejce o wielkich aspiracjach. To właśnie z nią Kell wyrusza w podróż do alternatywnej krainy, której stawką jest uratowanie wszystkich światów…

Olivia Samms - Szkic
Wydawnictwo: Ya!
Data wydania: 20 lipca

Opowieść, która znakomicie łączy wątki kryminalne oraz paranormalne. Siedemnastoletnia Bea Washington wychodzi z ośrodka odwykowego, w którym odkrywa u siebie dziwną cechę. Jeśli rysuje przy kimś, rysuje myśli tej osoby. Miastem wstrząsają śmiertelne napaści na tle seksualnym na młode dziewczyny. Bea, korzystając ze swojego daru, postanawia rozwikłać tę zagadkę. Czy bohaterce uda się wytrzymać w trzeźwości? Czy pokona uczucie do narkotykowego dilera? Kim okaże się poznany niedawno policjant, wrogiem czy przyjacielem?


Tom Kaczynski - Testując Apokalipsę
Wydawnictwo: Prószyński Media
Data wydania: 7 lipca

Science-fiction, współczesna demonologia, okultystyczne teorie, opowieść o utopii i traktat architektoniczny. „Testując Apokalipsę” to dziesięć komiksowych esejów Toma Kaczynskiego, które nie poddają się wymogom krótkiego opisu. Kaczynski krytykuje współczesne struktury ekonomiczno-technologiczne i pokazuje, jak postępująca dehumanizacja odbiera jednostkom wolność. W światach Kaczynskiego jest miejsce zarówno na marksistowskie zombie na Marsie, jak i na metafizyczne korki. To opowieść o świecie, który zaczynamy testować. 

Data wydania: 12 lipca

W tej bogato ilustrowanej książce opisana jest historia komiksu zarówno polskiego jak i zagranicznego. 
Autor zaczyna historię od końca XIX w. , prowadzi ją, poprzez okres międzywojenny, aż do współczesności. Ponadto czytelnik znajdzie również przedstawienie sylwetek czołowych twórców oraz szersze omówienie wybranych komiksy, które wywołały największy oddźwięk zarówno wśród krytyków, jak i czytelników.



BFG: Bardzo Fajny Gigant - 1 lipca


Iluzja 2 - 8 lipca


Noc oczyszczenia: Czas wyboru - 8 lipca


Ghostbusters. Pogromcy duchów - 15 lipca


Neon Demon - 22 lipca


183 metry strachu - 22 lipca
Ps. I co? Znaleźliście coś, co Was zainteresowało?

Z-Apokalipsa na wyspie, czyli Zombie vs woda

$
0
0

Filmy i seriale snują swoje teorię na temat tego, jak mogłaby wyglądać zombie apokalipsa. Współcześnie udało im się wykreować w miarę spójny obraz zombie oraz tego, jak się zachowują, co potrafią oraz gdzie zaczynają się ich ograniczenia i słabości. Niemniej twórcy ich wizerunku nie zawsze są zgodni w każdym aspekcie. I chociaż na chwilę obecną Z-apokalipsa wydaje się problemem abstrakcyjnym, warto przyjrzeć się kościom niezgody, by być lepiej przygotowanym na ewentualny wysyp żywych trupów lub przynajmniej wiedzieć, którzy Hollywoodzcy twórcy mają więcej racji.

Zacznijmy od jednej z najważniejszych kwestii, czyli umiejętności poruszania się w wodzie. Wyobraźcie sobie, że spędzacie wspaniałe wakacje na pięknej, małej wyspie, a w tym czasie świat trafił szlag, a martwi zgłodnieli. Jeśli macie szczęście i Z-epidemia nie dotarła do Waszego odciętego od cywilizacji skrawka lądu, to najpewniej myślicie, że macie spokój. Co najwyżej z lekkim przerażeniem patrzycie na statki dobijające do brzegu z obawą, że ktoś na pokładzie może być zarażony. Jednak jak pokazują filmy, wcale nie powinniście się czuć bezpieczni, ponieważ zombie potrafi transportować się drogą morską. Okey, wszyscy o tym wiemy, ale jeśli mam być szczera to zastanawiam się, jak u diabła zombiaczki miałyby dostać się na wyspę. Myślę, że spokojnie możemy wykluczyć wizję zombiaka siedzącego w kajaku z wiosłem w zgniłej dłoni. Przejdźmy do rozważań nad bardziej prawdopodobnymi scenariuszami.

Czy zombie chodziłby po dnie morza?

W takiej sytuacji w razie Z-apokalipsy, czułbyś się zagrożony?
Osobiście uważam, że taki pomysł jest odrobinę absurdalny, ale twórcy filmów o zombie najwyraźniej mają inne zdanie, dlatego zastanówmy się nad taką możliwością. Sądzę, że spokojnie możemy przyjąć, że zombie nie potrzebuje stałego dopływu tlenu do płuc. Skoro nie żyje to się nie udusi. Innymi słowy, długie przebywanie pod wodą pod tym względem nie stanowiłoby problemu. Niemniej, jeśli człowiek, który reanimował po śmierci w zombie, umarł na wskutek czegokolwiek poza utonięciem, to dalej będzie miał w płucach powietrze. Jeśli dodamy do tego fakt, że słona woda ma sporą wyporność to zdecydowanie naszym sztywniakom będzie dość trudno utrzymać się na dnie. Dorzućmy jeszcze ciśnienie, które najprawdopodobniej wykończyłoby każdego podwodnego przechodnia, ale pewna być nie mogę, ponieważ nie przeprowadzałam testów na zombie. Załóżmy, że kilka osobników poszłaby na dno. Co stałoby się z nimi? Pewnie wiecie, że dno mórz i oceanów to bardzo ciekawe miejsce. Żyje tam bardzo dużo mięsożernych stworków i jestem przekonana, że przynajmniej część z nich skusiłaby się nawet na coś tak zgniłego i ciężkostrawnego, jak zombie. Załóżmy jednak, że jakimś cudem żywe trupy oleją wszystkie prawa natury, tak jak olały śmierć, i będą potrafiły swobodnie przechadzać się po dnie morza, czy oceanu. Wyobrażacie sobie, by po przejściu kilku metrów, udało im się znaleźć drogę na ląd? Brak orientacji w terenie plus ich powolna i niezgrabna koordynacja ruchowa gwarantują nam względne bezpieczeństwo. Innymi słowy: Nie, zombie nie chodzą po dnie! Przy okazji możecie śmiało wyśmiać wszystkich reżyserów, którzy pokusili się o przedstawienie hordy zombiaczków przeprawiających się pieszo między stałym lądem a wyspą.

Czy zombie pływa?

Wiele wcześniej wymienionych argumentów sprawdza się również przy próbach odpowiedzenia na pytania, czy zombie potrafiłyby pływać i jak miałoby to wyglądać. Osobiście nie potrafię sobie wyobrazić zombiaczka pływającego perfekcyjnym kraulem, motylkiem, czy delfinem, ale to nie wyklucza, że z-ludek jakoś machałby w wodzie rękami w myśl "powoli, ale do przodu". Niemniej bardziej prawdopodobne wydaje się zwykłe dryfowanie tam, gdzie ciało poniesie fala. Przy założeniu, że statek z żywym trupem rozbił się niedaleko waszej wyspy, możecie czuć się zagrożeni. Jednak jest to katastrofa, której moglibyście uniknąć dzięki lornetce (lub ogrodzeniu) i broni... chyba, że statek był wielkości Titanica, wtedy macie przegwizdane. Istnieje jeszcze opcja, że tępe, lądowe zombiaki będą się próbowały do was dotrzeć. Przy założeniu, że najbliższy kontynent i waszą wyspę dzieli duży dystans, to są spore szanse, że zombiak nigdy na nią nie dotrze. Organizmy wodne, które żywią się mięskiem (tak, zgniłym też) oraz szybszy rozkład ciała w wodzie powinny uszkodzić zombiaka do tego stopnia, by niewiele z niego zostało... nawet gdyby jakimś sposobem prądy morskie wypchnęły go na wasz brzeg. 


Spokojnie można założyć, że zombie jedynie unosiłby się na powierzchni


Zombie w zbiornikach wodnych

Doszliśmy do wniosku, że zombie nie chodziłby pod wodą i nie pływał, jednak mógłby przemieszczać się w wodzie przez chociażby dryfowanie na powierzchni. Niemniej warto wspomnieć, że wyżej wymienione wnioski nijak się mają do mniejszych akwenów wodnych. Nie widzę problemu w tym, aby Z-horda przeszła przez strumyk, czy rzekę, chociaż zdecydowanie byłby to dość zabawny widok. Inna sprawa to baseny, studnie, stawy etc. Tam paskudy mogą się schować, więc powinniście dobrze się rozejrzeć przed wejściem. Przewrócony zombiak, który zapadł się w mule jeziora może zawsze was użreć w nogę, a to nic miłego. Z racji tego, że oficjalnie zombie nie istnieje, to nie istnieją również oficjalne raporty biologów/epidemiologów odnośnie tego, czy rozkładający się zombie jest w stanie skazić wodę, gdy jego zainfekowana krew, czy inne zgniłkowe wydzieliny się do niej dostaną. Osobiście mówię: FUJ! Niemniej desperacja może was zmusić do próby wypicia wody spod zombie. W takiej sytuacji zalecam mieć pod ręką manierkę z filtrami lub jodynę, ale może na temat dezynfekcji wody porozmawiamy innym razem.

Wychodzi na to, że wielu twórców filmów o Z-apokalipsie nie odrobiło pracy domowej lub celowo chciało wywołać komiczny efekt dla swoich zreanimowanych trupów. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że znalezienie się na wyspie w czasie wybuchu Z-epidemii to całkiem bezpieczne rozwiązanie, a przynajmniej wtedy, gdy pozostali mieszkańcy wyspy są zdrowi. 

Ps. Sądzicie, że schronienie się na małej wyspie to dobry pomysł na przetrwanie zombie apokalipsy?
Ps2. Zombie Hunterzy! Mam dobrą wiadomość! Reanimowałam Różową Akademię Zombie Hunterów, więc możecie częściej sprawdzać pocztę. Ci z Was, którzy jeszcze nie zapisali się na newsletter mogą zrobić to tutaj!


Dobro zawsze zwycięża, czyli Powrót na Wyspę Potępionych

$
0
0
Następcy 2

Dawno, dawno temu bajkowi Złoczyńcy przegrali swoje bitwy. Pokonani przez dobro trafili za karę na Wyspę Potępionych, gdzie zostali odcięci od magii i musieli zadowalać się resztkami (czyt. śmieciami). Lata mijały, Złoczyńcy gnuśnieli, a ich dzieci stały się zbuntowanymi nastolatkami. Niektórzy z nich byli bardziej zbuntowani od reszty, bo przeszli na stronę dobra i zamieszkali wśród księżniczek, królewiczów i małych krasnoludków...

Taką historię poznaliśmy czytając "Wyspę Potępionych" Melissy de la Cruz oraz oglądając jej filmową kontynuację "Następcy" od Disney Channel. Fabuły obu historii względnie mi się podobały, jednak to głównie pomysł mnie urzekł. W końcu pomyślcie tylko, jak rewelacyjne opowieści można stworzyć, gdy w rolach głównych obsadzi się nastoletnich potomków największych Złoczyńców w historii bajek! Sama mam chyba 5 pomysłów, jak historia mogłaby się potoczyć i piszczałabym z radochy, gdyby ktoś mi jeden z nich zaserwował. Niestety... Disney postanowił wycelować w młodzież i to raczej tą młodszą, co nawet nie przeszkadzało mi tak bardzo do czasu, gdy Mal (córka Maleficent), Evie (córka Złej Królowej), Carlos (syn Cruelli de Mon) oraz Jay (syn Jafara) postanowili opowiedzieć się po jasnej stronie mocy. Niemniej nie traciłam nadziei, bo przecież zgniła jabłoń nie powinna dać zdrowego jabłka, czy jakoś tak.

W "Powrocie na Wyspę Potępionych" Melissa de la Cruz miałam nadzieję, że młodzi jeszcze pójdą po rozum do głowy lub zło będzie ich bardzo mocno kusić. Początkowo fabuła nawet dała okazję, by tak się stało, ponieważ w Auradonie zaczęły się dziać dziwne rzeczy, a czwórka 'następców' dostała tajemnicze wiadomości, by czym prędzej wracali do domu. Wszystko wskazywało na to, że ich rodzice coś knują. Niestety dość szybko się okazało, że czwórka nastolatków ma wyprane mózgi i tylko dobro im w głowie tj. chęć ratowania świata i misja pokrzyżowania planów czarnych charakterów. Zastanawiam się, jakim cudem tak szybko wykorzeniono zło z tych dzieciaków, którym przez całe życie wpajano złe wzorce zachowań, a oni pilnie się do nich stosowali. Od dziecka byli wredni, kradli, robili innym paskudne psikusy, aż tu nagle w ciągu kilku miesięcy stali się wzorem godnym naśladowania. Osobiście nie potrafię się tak szybko pozbyć złych nawyków, więc ich nagła przemiana wydaje mi się mało realna. Może za bardzo narzekam na heroiczną postawę bohaterów, ale przez to czuję się odrobinę oszukana, bo okradziono mnie z rzeczy, którą lubiłam wNastępcach najbardziej. Nie zrozumcie mnie źle, dobro jest fajne w prawdziwym życiu, ale w świecie fikcyjnym jest zwyczajnie nudne. Wolę kibicować prawdziwym Złoczyńcom, a tutaj nawet ich zabrakło. Zabrakło mi również magii, chociaż to ona była jednym z głównych wątków.


Wyspa Potępionych 2
Bad Blood? Raczej nie bardzo...
Dla osłody dodam, że książka wcale nie jest zła (brak zła to jej główny problem, ale to już wiecie). Styl Melissy de la Cruz jest lekki i przyjemny w odbiorze, więc książkę czyta się szybko. Wyobraźni też nie można autorce odmówić. Niektóre jej pomysły naprawdę mnie bawiły, jak choćby pomysł na media społecznościowe Auradonu, w tym m.in. InstaRoyal, "którego celem było budzenie zazdrości u innych użytkowników", a zamiast znanych nam z Instagrama followersów i serduszek są tutaj poddani i ukłony! Fantastyczna sprawa! Co przypomina mi, że możecie zostać Gosiarellowymi poddanymi na Insta - zawsze jakiś sposób na podbicie świata przed realnym podbiciem świata! Wracając do tematu, wiele nawiązań do disneyowskiego, bajkowego świata jest zabawna i urocza. Tylko czasami nadużywana i przesadna. Muszę przyznać, że pomysł na Auradon dalej mi się podoba. W tym tomie dostaliśmy nowe krainy, bohaterów trzecioplanowych i oczywiście wątek związany z magią, dzięki któremu trochę łatwiej zrozumieć, jak wygląda życie codzienne mieszkańców krainy.

Fascynujące jest to, jak poznaje się losy Mal, Evie, Jey'a i Carlosa. Najpierw Melissy de la Cruz w "Wyspie Potępionych" przedstawia nam świat i bohaterów, czyli książka jest wstępem do filmu "Następcy", a kontynuacją znów jest książka, a przepraszam! Zapomniałabym, że pojawiły się jeszcze filmiki na YouTubie! Co dalej? Znów dostaniemy film od Disneya? Przyznaję, że to takie przeskakiwanie jest ciekawe i chyba dotąd nie spotkałam się z takim zabiegiem, a jedynie ze zwykłymi adaptacjami, czy ekranizacjami, gdy zmieniała się forma. 
Niestety obawiam się, że jestem trochę za stara zbyt dojrzała na ten tytuł. Akcja była dla mnie powtórką z "Wyspy Potępionych", a w dodatku fabuła była zbyt prosta. Prawda jest taka, że "Powrót na Wyspę Potępionych" nie każdemu się spodoba. Dorośli mogą sobie spokojnie odpuścić, nawet jeśli podobały im się poprzednie części. Fani Czarnych Charakterów również powinni książkę unikać. Za to młodszym czytelnikom mogę książkę polecić w ciemno

Ps. Znacie inne książki, które mają filmowe kontynuacje, a później akcja znów dzieje się na papierowych kartkach?

Pewnego razu ze ślubem post mortem, czyli Gnijąca Panna Młoda

$
0
0
Corpse Bride

Mamy Wakacje z Zombie #2, a przy okazji wiszę Wam prezent z okazji rozbicia tysiąca fanów na facebooku oraz urodzin Gosiarelli! To świetna okazja, by Gnijąca Panna Młoda Tima Burtona dołączyła do True Story! Ta urocza i mega creepy animacja Burtona powstała we współpracy z Warner Bros w 2005 roku, jednak jej początki sięgają znacznie wcześniej. Wszystko zaczęło się, gdy Joe Ranft opowiedział Timowi XIX-wieczną rosyjską legendę, na bazie której później stworzono scenariusz. Wczujcie się w rolę Burtona, a ja opowiem wam historię, którą najprawdopodobniej usłyszał on od Ranfta. Uwaga! To naprawdę odrobinę creepy!


Amerykańska legenda o rosyjskiej gnijącej pannie młodej

Dawno, dawno temu w rosyjskiej wsi żył sobie pewien młodzieniec, który miał niebawem stanąć na ślubnym kobiercu. Jego narzeczona mieszkała w dalekim miasteczku, do którego trzeba było iść piechotą przez dwa dni. By uprzyjemnić sobie tę daleką wędrówkę przyszły pan młody ruszył w drogę wraz ze swoim przyjacielem. Pierwszej nocy rozbili oni obóz nad rzeką, gdzie zauważyli wystającą z ziemi gałąź kształtem przypominającą palec. Z jakiegoś powodu, może dla żartu, a może w formie treningu młodzieniec postanowił ją zaobrączkować, a następnie radośnie tańczyć wokół kija, śpiewając przy tym tradycyjną żydowską pieść weselną (teraz już rozumiem, dlaczego w filmie Burtona wszyscy śpiewają), a także wyrecytował sakramentalne słowa przysięgi małżeńskiej. Podobno są sprawy, do których należy podchodzić poważnie i najwyraźniej ślubowanie wiecznej miłości jest jedną z nich, o czym za chwilę się przekonacie. 

blog o animacjach i bajkach
Dorzuciłabym ten gif do definicji głupich pomysłów.
Po wypowiedzeniu słów przysięgi, dobry nastrój młodzieńców został zmącony przez huk i drżenie ziemi, z której chwile później wyłoniła się poważnie nadgniła postać panny młodej. Gałąź, na którą chłopak wsadził obrączkę ślubną nie była żadnym patykiem, a kościstym palcem zmarłej przed laty dziewczyny, która przez lata rozkładała się w ziemi. Widok martwej kobiety pokrytej skórą na wystających zewsząd białych kościach, ubranej w starą, jedwabną, rozdartą suknię ślubną, poważnie przeraził naszych bohaterów. Jednak prawdziwą grozę wzbudziły w nich słowa wypowiedziane przez zjawę, która stwierdziła, że przez obrączkę, przysięgę i taniec ceremonia zaślubin dobiegła końca i teraz są mężem i żoną. Domyślacie się, że mężczyźni nie czekali, by sprawdzić co było dalej i uciekali tak szybko, jak tylko mogli? 

W tym momencie przerwijmy, by dowiedzieć się dlaczego zwłoki kobiety odziane były w suknię ślubną. Istnieją trzy prawdopodobne odpowiedzi. Pierwsza teoria jest podobna do wytłumaczenia użytego przez Tima Burtona, czyli ktoś zabił dziewczynę, gdy ta miała na sobie suknię ślubną i nie przejmując się przebieraniem swojej ofiary w coś bardziej oficjalnego, postanowił czym prędzej zakopać ciało. Druga opcja jest najbardziej popularnym wyjaśnieniem, choć podchodzę do niej sceptycznie. Przy założeniu, że nasza denatka była żydowskiego pochodzenia (o czym może świadczyć pozytywna reakcja na tradycyjną żydowską pieśń weselną i przysięgę) możemy założyć, że padła ofiarą antysemityzmu, który nasilił się w XIX-wiecznej Rosji. Krążą pogłoski, że dość często zdarzały się przypadki, gdy żydowskie dziewczęta były mordowane w drodze na swój ślub, a zgodnie z tradycją wyznawcy tej religii byli chowani w ubraniach, w których umarli, więc idąc tym tropem zamordowana panna młoda musiała spocząć w splamionej krwią sukni ślubnej. Trzecia teoria zakłada, że martwi mogą wedle uznania przebierać się w wybrane fatałaszki, by w czasie nawiedzania żywych wyglądali stosownie do okoliczności. Oczywiście jest to równie rozsądne, jak szukanie logicznych wyjaśnień w historiach o duchach (albo zombie?), więc lepiej wróćmy do legendy.

Ciekawostki o Gnijącej Pannie Młodej


Po dotarciu do wioski, pan młody niezwłocznie udał się do rabina, aby dowiedzieć się, czy w takich okolicznościach małżeństwo zawarte z nieboszczką jest w ogóle możliwe, czy też nie ma powodów do niepokoju. W czasie, gdy rabin zastanawiał się nad właściwą odpowiedzią na scenę ponownie wkroczyła gnijąca panna młoda, która bez ogródek stwierdziła, że ślub jest ważny, chłopak jest jej mężem, a ona w końcu chce świętować noc poślubną (w końcu trochę się bidulka naczekała). Zdumiony rabin postanowił naradzić się w tej sprawie z kolegami po fachu. W międzyczasie zjawiła się żywa panna młoda, która na całą sprawę zareagowała bardzo histerycznie – płakała, biadoliła i żaliła się, że jej marzenia legły w gruzach. Nie żebym jej nie współczuła, ale wydaje mi się, że w gorszym położeniu jest jej konkurentka, która było nie było jest martwa. Po tej całej szopce rabin stwierdził, że małżeństwo, które zostało zawarte wedle obowiązującej tradycji powinno być prawomocne, jednak zmarli nie mogą mieć roszczeń wobec żywych. Ta decyzja wywołała szczególne westchnienie ulgi u żywej panny młodej. Niestety, ta gnijąca została na lodzie bez szans na spotkanie kolejnego naiwniaka próbującego poślubić gałąź. Biedaczka z rozpaczy rzuciła się na podłogę. Ta scena rozczuliła żywą dziewczynę, która w przypływie współczucia uklękła przy stercie kości i tuląc je obiecała, że w jej imieniu będzie spełniać marzenia ich obu, będzie miała wystarczająco dużo dzieci dla nich dwóch, więc zmarła może odejść w spokoju wiedząc, że ich dzieci będą szczęśliwe i nie zapomną o niej. Po tej obietnicy zabrali naszą martwą bohaterkę nad rzekę, gdzie wykopali jej grób, by mogła odejść w spokoju. Niedługo po tym pan młody i jego żywa oblubienica wzięli ślub, który dał początek wielu wspólnym szczęśliwym latom. I zgodnie z obietnicą wszystkie ich dzieci, wnuki i prawnuki znają i opowiadają historię gnijącej panny młodej, dzięki czemu nie została ona zapomniana (a teraz dzięki Burtonowi zyskała międzynarodową sławę!). The end.


Żydowska gnijąca panna młoda

Problemem rosyjskiej legendy jest to, że wcale nie jest rosyjską XIX-wieczną legendą, jak zazwyczaj podają amerykańskie źródła, a żydowską z XVI wieku. Taka drobna różnica, ale kto poza Gosiarellą by się tym przejmował. W rzeczywistości ta historia pochodzi z książki „Lilith's Cave: Jewish Tales of the Supernatural” Howarda Schwartza. Opowieść „The Finger” różni się jedynie kilkoma szczegółami od tej przedstawionej powyżej. Zdaniem Schwartza ta legenda wywodzi się z opowieści o rzekomych wyczynach prawdziwego rabina, Izaaku Lurii, żyjącego w XVI wieku w Safedzie w Palestynie. Śmiem sądzić, że prawdziwy Luria w rzeczywistości nigdy nie spotkał ożywionych zwłok panny młodej. Schwartz w swoich badaniach nad tym żydowskim podaniem ludowym podaje również wcześniejsze historie leżące u podłoża jej powstania, w tym opowieści o Adamie i Lilith (pierwszej żonie biblijnego Adama, która postanowiła przejść na ciemną stronę mocy), którą interpretuje jako pierwszą opowieść o przypadkowym/wymuszonym małżeństwie mężczyzny z demonem. Niemniej w tym przypadku nasz Adaś wcale nie chciał się uwolnić od żony, lecz został przez nią opuszczony. 

Gosiarella o Gnijącej pannie młodej
Ciekawostki o Timie Burtonie animacje

Opowieści o pannach młodych powracających zza grobu nie brakuje w folklorze różnych narodowości. Niemniej to właśnie żydowska legenda wydaje się łudząco podobna do filmu Burtona, choć u niego bohaterowie nabierają charakteru, a także posiadają niezwykłą historię. Animowana, gnijąca Emily nie jest taka straszna jak na ożywionego trupa, a wręcz swoim urokiem zdobywa serca widzów. W zasadzie to właśnie fakt, że gnijąca panna młoda jest bardziej interesująca  od żywej Victorii jest w całej tej historii najbardziej przerażające. Dlaczego? Patrząc przez pryzmat animowanych bohaterów nie ma w tym nic przesadnie zdrożnego, ale spójrzmy z dystansu, jak wyglądałoby to w przełożeniu na rzeczywistość. Widzowie sympatyzują ze zmarłą i nie poczuliby się zgorszeni, gdyby żywy pan młody związał się z nieboszczką. Założę się, że macie teraz w głowie jedno słowo: nekrofilia. A jednak niektóre rządy mają na ten temat inne zdanie. Przykładowo we francuskim prawie cywilnym znajduje się przepis pozwalający na zawieranie ślubu z nieżyjącą osobą, co więcej sporo osób skorzystało z tego „przywileju”. Jednym z najgłośniejszych ślubów post mortem była ceremonia transmitowana w styczniu 2012 roku przez tajską telewizję, w której Deffy Chadil z prowincji Surin w Tajlandii poślubił swoją zmarłą narzeczoną. Niestety w tym przypadku pierścionek włożony na palec zmarłej nie zadziałał tak jak w filmie Burtona. Pomimo wielu problemów związanych z poślubieniem zwłok, jak np. kiedy wedle prawa można zostać wdowcem, najbardziej kontrowersyjne jest poczęcie potomstwa. Współczesna technika pozwala pobrać i zachować materiał rozrodczy, z którego wdowa może korzystać. 

Zostawmy jednak rzeczywiste problemy współczesnego świata i wróćmy do animacji, by rozważyć jej morał. Z jednej strony można wysnuć wniosek, że „Gnijąca panna młoda” uczy, że nie należy składać przysięgi wiecznej miłości i zakładać obrączki niezidentyfikowanym obiektom, które mogą okazać się zwłokami martwej niewiasty. Z drugiej strony, gdyby Victor tego nie zrobił, to morderca Emily dalej chodziłby po ziemskim padole wypatrując kolejnej ofiary, a nasza tytułowa bohaterka nigdy nie zaznałaby spokoju, zatem może to dobrze, że odbył się ślub ze zmarłą? Ciężko wybrać, która opcja jest właściwsza, jednak chyba większość osób wolałaby sobie oszczędzić takiej przygody oraz wycieczki za życia do krainy umarłych. 

Ps. Normalnie Was o coś pytam, ale tym razem to bez sensu, więc zwyczajnie dajcie znać, co Waszym zdaniem było najbardziej creepy!
Ps2. Mam nadzieję, że prezent Wam się podobał! Wiem, że chcielibyście, by True Story pojawiały się częściej, jednak jak pisałam w tym wpisie, ciężko dokopać się do źródeł etc., więc na chwilę obecną nie jestem w stanie pisać tej serii. Składam los TS-ów w Wasze łapy tj. jeśli chcecie pełnej reaktywacji serii to zapraszam tutaj

Ps3. A tak w ogóle to Emily uważacie za ducha, zombie, czy za co?

Co się stanie, kiedy Gosiarella przejmie władzę nad światem i dlaczego nie jest to dobry pomysł

$
0
0

Wszyscy stali bywalcy Różowego Bloga dobrze wiedzą, że Gosiarella od dawna knuje, spiskuje i tworzy plany, by przejąć władzę nad światem. To nie żarty! To już się dzieje i lepiej, żeby wszyscy byli świadomi, że w nie tak dalekiej przyszłości tj. gdy przejmę władzę, to cały świat będzie miał się znacznie lepiej, niż obecnie. Niemniej tu i tam chodzą plotki o tym, jak mogłoby wyglądać Gosiarellowe panowanie. eM z eM poleca też ma swoje przypuszczenia, więc jako przyszły uczciwy władca postanowiłam je tu zamieścić. Oddaję głos eM:


Cześć Smyki!
Wypadałoby się przedstawiać, prawda? Jestem eM. Niektórzy z Was mogą mnie znać jako Władającą Patelnią, Królową Zaklepańców, Piszącą w Trzeciej Osobię, Tą, Która Podrzuca Gosiarelli Najdziwniejsze Pomysły, oraz Strażniczkę Utrzymywanie Ego Gosiarelli na Odpowiednio Niskim Poziomie. Ewentualnie możecie kojarzyć eM z Why so serious, tworzonego kiedyś (dawno, dawno temu) razem z Gosiarellą. No dobrze, ale dlaczego eM zabrała w końcu głos na blogu Różowej, po tak długiej nieobecności? Bo chce Was na coś przygotować. A raczej uświadomić, że kiedy Gosiarella przejmie władzę nad światem (a niestety eM przez swoje dziwne pomysły jej w tym przez przypadek pomoże), to życie nas wszystkich nie będzie wyglądało zbyt różowo (suchar zamierzony!). 

No, chyba że chcecie zostać pożywką dla zombie. Wtedy proszę bardzo, eM nikomu niczego nie zabrania. Myślicie, że zombie apokalipsa jest niemożliwa? Jesteście w błędzie! To chytry plan Różowej Blogerki. Najpierw zapewni wszystkich, że jest doskonałym źródłem informacji na temat tego, jak przetrwać spotkanie z gnijącymi, a zanim się obejrzymy, po kryjomu rozpęta szaleństwo. I jaka będzie Wasza pierwsza myśl?
Trzeba się posłuchać Gosiarelli. 
BŁĄD!
Materiały pomocnicze: tak będzie wyglądać przyszłość.
Gosiarella tworzy swoje posty tylko dlatego, żeby w momencie, kiedy przyjdzie odpowiednia pora, wykorzystać swoją pozycję eksperta ds. zombie, aby wszyscy zaczęli jej się kłaniać. Albo dygać (tak w ogóle, to uważajcie, nawet bez zombie Gosiarella stara się wmanewrować ludzi w dyganie przed nią). Co będzie potem? Zajmie najbezpieczniejsze miejsce? Będzie chroniła tylko tych, którzy będą jej prawili komplementy. I to jeszcze w określonej ilości! 
I zapomnijcie o Zaklepańcach! eM chciała zauważyć, że nawet jej tytuł Królowej Zaklepańców nie pomoże, kiedy Różowa dorwie się do władzy! Zaklepywanie? Zapomnijcie! Chyba, że będziecie chcieli zostać pożywką dla zombie.  Biedni Zaklepańcy. Teraz to chociaż trzyma ich w piwnicy i czasami sobie o nich przypomni. A co będzie, kiedy będzie ich zbyt wielu? No zapłaczą się, bo nie będą mogli uratować damy z opresji! 

I serio, eM by się bała mieć szesnaście lat w czasie rządów Gosiarelli. Cwana bestia wprowadzi jakiś dekret (serio, wrócą dekrety, korony i piękne sukienki, ale akurat na te dwie ostatnie rzeczy eM nie będzie narzekała), który nakazywać będzie trzymanie ich w jednym miejscu, tak aby nie zagrażały jej panowaniu. 
Czy coś w tym stylu, tylko przemyślane trzy razy lepiej niż jej ukochani Złoczyńcy (trzeba przyznać, że dziewczyna uczy się na błędach). 

Pamiętajcie jeszcze o tym, że jedna osoba do rozpętania zombie apokalipsy to trochę mało (nie to żeby eM nie wierzyła w Gosiarellę, co to, to nie!), dlatego Różowa wykorzysta wszystkich znanych jej Złoczyńców (zapewne zrobi im casting i będzie ich oceniała w skali disneyowatości). Myślicie, że dlaczego zaczęła ich bronić na blogu? Że niby oni tacy mili i nierozumiani? 
Jedna osoba, eM?! Gosiarella ma Różową Armię!
Zobaczymy, jak to będzie wyglądało, kiedy przestaną rozumieć ludzi, którym mieli pomóc (serio, Gosiarello, eM dobrze radzi, zastanów się nad tą koalicją!). 
Najpierw najbardziej różowy blog w Internecie, potem cały świat. 
Paranoja? Nie, eM czuje się dobrze, dlaczego pytacie? 

eM i tak będzie #TeamGosiarella, więc to Wy powinniście się zacząć bać. eM dobrze radzi!

Ps. Zgadzacie się z eM, czy może macie inną wizję tego, co się będzie działo, gdy Gosiarella zostanie władcą świata?
Ps2. A Wy należycie do #TeamGosiarella? 
Ps3. Przy okazji zapraszam na bloga eM, bo nie dość, że świetnie pisze, to w dodatku zajmie ważne stanowisko w rządach nowego świata!
Viewing all 693 articles
Browse latest View live