Quantcast
Channel: Gosiarella
Viewing all 693 articles
Browse latest View live

Protagonista czy antagonista - kim jesteś w swojej opowieści?

$
0
0

Już jako dzieci uczymy się, że w każdej opowieści jest bohater i złoczyńca. Tak jest w każdej książce i każdym filmie. Postać pozytywna może mieć swoje drobne wady, ale jest dobra – w końcu jest głównym bohaterem historii. Powszechnie wiadomo, że antagonista jest zły, choć nie zawsze jest tego świadomy. A Ty kim jesteś w swojej własnej opowieści? Głównym bohaterem!

Oczywiście, że jesteś postacią główną, przecież na Twoja opowieść składa się całe Twoje życie, które przeżywasz i obserwujesz z własnej perspektywy. Musisz być bohaterem pozytywnym, prawda? Przecież tyle rzeczy za tym przemawia. Lubisz zwierzęta i bronisz ich praw, może nawet przygarnąłeś jakiegoś ze schroniska. Z ostatniej wypłaty wpłaciłeś dyszkę na cele charytatywne, a miesiąc temu pomogłeś starszej pani nieść zakupy! Z pewnością z całych sił starasz się postępować słusznie, a jeśli nie wyjdzie to masz dobre usprawiedliwienie – nie załatwiłbyś sobie awansu, gdybyś grał uczciwie lub nie podłożył nogi koledze z pracy; byłbyś zagrożony z chemii, gdybyś nie ściągnął ukradkiem odpowiedzi od koleżanki; to było tylko drobne oszustwo, miałeś gorszy dzień – każdemu się zdarza. Do tego dochodzi najpopularniejsza wymówka, stara jak świat: świat nie jest sprawiedliwy, więc muszę się dostosować. W tej małej chwili świat pokonał dobro w Tobie.




Problem polega na tym, że w tym małym wyrywku swojego życia przestajesz być bohaterem pozytywnym, a zostajesz złoczyńcą. Zapewne nawet nie zawsze zdajesz sobie sprawę, że zostałeś wepchnięty w nową rolę. Pewnie sądzicie, że przesadzam, więc sprawdźmy, jak to wygląda z perspektywy innych. Dostałeś awans, bo nagadałeś szefowi na kolegę lub w inny sposób wykopałeś pod nim dołek? Przykro mi to mówić, ale dla niego jesteś antagonistą. To na Ciebie żali się swoim przyjaciołom. A może jesteś zabójczo zakochana w zajętym facecie i starasz się ze wszystkich sił go odbić jego aktualnej partnerce? Przecież to nic złego, bo oni i tak do siebie nie pasują, a w dodatku ona jest straszną zołzą? Nawet jeśli tak jest, to właśnie wcieliłaś się w rolę złej królowej próbującej porwać księcia księżniczce i nie zasługujesz na happy end. Jesteś tą złą brunetką, która kończy jako stara panna w komedii romantycznej.  Proszę, nie dziw się, bo sama wbijałabyś szpile w laleczkę Voodoo każdej dziewczyny, która chciałaby zrobić Ci podobny numer. Na nasze życie składają się różne opowieści, które dzielimy z innymi osobami. Tylko od Ciebie zależy w ilu z nich będziesz bohaterem pozytywnym, a w ilu czarnym charakterem.


Jeśli bilans jest dodatni to dobrze, świat i Gosiarella Wam kibicuje, bo wbrew temu, że Złoczyńcy są najlepszymi bohaterami bajek, komiksów i filmów akcji to w prawdziwym życiu nikt nie lubi rzeczywistych czarnych charakterów (pewnie dlatego, że daleko im do geniuszów zła, a bliżej do łotrów cebulaków). Co jednak, jeśli przeważają opowieści, w których jesteś postacią negatywną? Czy jesteś z tego zadowolony? Nie do końca wierzę, że ludzie chcą być naprawdę źli, więc istnieje szansa, że nie są tego do końca świadomi. Serio, wierzycie, że Hitler (tak, naprawdę lubię skrajne przykłady!) obudził się pewnego dnia z myślą, że fajnie byłoby się zapisać w historii, jako zbrodniarz wojenny? Że zwyczajnie ze złośliwości wpadł na pomysł, by dopuścić się zbrodni przeciwko ludzkości? Czy może miał tak dość zgnilizny toczącej jego świat, że wpadł na szalony pomysł, że wszystko będzie lepiej, gdy wymorduje 50 milionów ludzi? Osobiście wierzę, że przez długi czas był nieświadomy swojego zła i sam przed sobą usprawiedliwiał się szlachetnymi pobudkami i ideologią. Niemniej świadomy, czy nie i tak okazał się skończonym draniem, u którego zło wychodziło nawet porami. 



I właśnie o to chodzi. Każdy człowiek ma marzenia, pragnienia, które napędzają jego działania. Dla jednych są to pieniądze lub sukces zawodowy, dla innych władza (nie ważne czy dotyczy kogoś, czy czegoś), a jeszcze inni stawiają uczucia na pierwszym miejscu. Ile ludzi tyle pragnień, zarówno tych dużych, jak i małych. Nie uwierzę, jeśli mi powiecie, że nie bylibyście w stanie posunąć się naprawdę daleko, by zdobyć to, czego chcecie – tej jednej najważniejszej rzeczy, która Was napędza. Po latach dowiedziałam się, co jest moją i jestem świadoma, że wypuściłabym z klatki cały swój mrok, gdyby TO miała stracić. Posunęłabym się dosłownie do wszystkiego, bo tak zachowują się ludzie, gdy stawia się ich pod ścianą np. gdy ich dziecko jest zagrożone, czy firma ma ostatnią szansę, by odbić się od dna. Niemniej to sytuacje skrajne, a do nich może w naszym życiu nigdy nie dojść. Ważne, by na co dzień nie wypuszczać potwora na powierzchnie i być świadomym tego, że nasze czyny wpływają na to, jaką rolę gramy.

Ps. A Wy kim jesteście w swojej opowieści?
Ps2. Oczywiście, że musiałam w takim tekście wstawić tyle Reginy i Śnieżki z OUaT ile się dało!

Supergirl, czyli o kuzynce Supermana

$
0
0
Serial Supergirl opinie

W trakcie Eksperymentu z DC miałam już do czynienia z bohaterem pozbawionym mocy (Arrow) oraz bardzo szybkim superbohaterem, który przez przypadek zyskał niezwykłą szybkość (Flash), więc czas na superbohaterkę-kosmitkę. Supergirl nie jest pierwszą osobą, która przychodzi nam do głowy, gdy widzimy logo z charakterystyczną literką S zamkniętą we wzorze diamentu, ale to właśnie o serialu z nią w roli głównej będzie tym razem.

Nie ważne, czy czytacie komiksy, nie ważne, czy oglądacie filmy z superbohaterami w rolach głównych, bo i tak z pewnością wiecie kim jest Superman. Ze wiedzą na temat Supergirl jest już odrobinę gorzej, bo choć kojarzymy powiązanie z Supermanem, to nie do końca wiemy, kim oni dla siebie są. Parą? Rodzeństwem? Partnerami? W końcu przed pojawieniem się serialu było kilka żeńskich wersji Supermana, których historie raczej ze sobą nie współgrają. Tym razem stacja CBS w rolę super dziewczyny z czerwoną pelerynką dała nam Karę Zor-El, kuzynkę Supermana, która została wysłana na Ziemię tuż przed zniszczeniem Kryptonu, by chronić swojego kuzyna. W czasie międzygalaktycznej podróży jej kapsuła miała pewne opóźnienia, więc gdy w końcu wylądowała na naszej planecie, jej kuzyn był już dorosłym, mega sławnym superbohaterem i zdecydowanie nie potrzebował jej opieki. Za to Kara jak najbardziej! Zaopiekowała się nią rodzina Denversów, która wychowała ją na spłoszoną szarą myszkę bojącą się wykorzystać swoich niezwykłych zdolności. 


Takie tam z albumu rodzinnego.
Niemniej w końcu sytuacja zmusza Karę do ujawnienia swoich mocy, by ratować samolot, na pokładzie którego znajdowała się jej siostra. Dziewczyna przywdziewa niebiesko-czerowny kostium i zaczyna bawić się w bohaterkę w National City. Niedługo później podejmuje współpracę z tajną organizacją zajmującą się łapaniem kosmicznych przestępców. Jednak zabawa w Supergirl to tylko część jej życia. Kara nie ujawnia światu swojej tożsamości (a ludzie w National City to najwyraźniej niesamowite barany), więc stara się również prowadzić normalne życie, w którym jest asystentką Cat Grant w CatCo Worldwide Media (oczywiście, że damska wersja Supermana również musi pracować w branży medialnej!).

Tak się składa, że to właśnie Cat jest najbardziej interesującą postacią z „Supergirl”. Nawet nie dlatego, że miło ogląda się na ekranie Ally McBeal… to znaczy Calistę Flockhart. Być może wpływa na to sentyment i sympatia do aktorki, ale mam wrażenie, że tylko ona wśród całej obsady stara się grać ciekawą postać. Cat może i jest irytująca, apodyktyczna, czasami zbyt dziecinna, jak na swoją pozycję, jednak zdecydowanie jako jedna z nielicznych jest pewna siebie, zasadniczo samodzielna i ma kieruje się własnymi opiniami. Kara jest jej odwrotnością. Nie przypominam sobie momentu, w którym (bez wpływu złego kryptonitu) choć na chwilę porzuciłaby swoją niepewność i nieogarnięcie życiowe, by samodzielnie podjąć decyzje. Słucha rad od wszystkich, ale nie potrafi kierować się własnym instynktem, czy rozumem. 


Superman a Clark Kent
Czy skoro ma założone okulary to jest jeszcze Karą, czy może przez założenie kostiumu już jest Supergirl? WTF?!
I choć z założenia nie powinnam się spodziewać po produkcie DC za wiele, to tworzenie słabych superbohaterek nie jest problemem tylko tego komiksowego giganta. Boli mnie to, że na ekranie wiodą prym superfaceci, a postacie kobiece są tworzone bez pomysłu, byle jak, a przez to są nieciekawe. Supergirl jest przykładem tego, że przed ludźmi w Hollywood jeszcze daleka droga do stworzenia ciekawej, pierwszoplanowej superbohaterki. Jeśli mam być w pełni szczera to Melissa Benoist też niespecjalnie się spisała. Raz, że nie specjalnie doceniam jej talent aktorski, a dwa, że została twarzą słodkiej głuptaski udającej bohaterkę. Oglądam „Supergirl” i zamiast dzielnej kosmitki kopiącej tyłki bandytów widzę uroczą blondyneczkę robiącą głupiutkie minki i zachowującą się infantylnie do granic możliwości. To odrobinę żenujące i bardzo smutne. Szkoda, zwłaszcza że w odcinku ze złą Kirą udało im się pokazać zarys tego, jak powinna się zachowywać dziewczyna ze stali. O porównaniu tamtego czarnego kostiumu do spódniczki i pelerynki wolę nie wspominać, bo mogę się popłakać.


Słodka, jak cukierek. A ta minka? Czysta niewinność. Urocza dziewczynka.
Zostawmy ten drażliwy temat, by przejść do tego, jak „Supergirl” wypada wśród pozostałych serialowych adaptacji komiksów DC. Zasadniczo ta produkcja ma to, co polubiłam we „Flashu”, czyli jest słonecznie, jest kolorowo i są supermoce, którymi początkowo dysponują jedynie kosmici, lecz później zyskują je także ludzie (sądziłam, że to pierwszy krok do stworzenia wspólnego uniwersum z pozostałymi serialami DC). Niestety na tym podobieństwa między nimi się kończą, a zaczynają te z „Arrow”, czyli dostajemy sporą dawkę samoudręczania wszystkimi porażkami, branie losu świata na swoje barki i sporo gadek motywujących, bo przecież powszechnie wiadomo, że żaden szanujący się bohater DC nie może walczyć z przestępcami bez odpowiedniego dopingu ze strony znajomych. I choć w National City wszyscy kochają Supergirl, to wystarczył jeden błąd, a konkretnie wpływ szkodliwej substancji na bohaterkę, by wszyscy momentalnie stracili do niej zaufanie i uciekali przed nią w popłochu, gdy ta ściąga kotka z drzewa. Niemniej w tej sytuacji twórcy wykazali się poczuciem humoru, ponieważ w próbach odzyskania zaufania publicznego wysłali Supergirl, by składała meble z Ikei. Punkt dla stacji CBS.

Skoro o stacji mowa to bardzo podobało mi się, że w odpowiedzi na propozycję The CW, która emituje „Arrow” i „Flasha”, stacja CBS w końcu zgodziła się na stworzenie crossovera. I tak oto w osiemnastym odcinku pierwszego sezonu do National City wpadł z wizytą Flash, a dzięki temu dowiedzieliśmy się, że akcja obu seriali nie rozgrywa się w jedynym uniwersum, lecz na różnych wersjach Ziemi. Szkoda, bo nie daje nam to większych nadziei na powtórkę, a odcinek z udziałem super sprintera był najbardziej uroczy spośród wszystkich dotąd wyemitowanych. 


Crossover w serialach o supebohaterach
Okey, ten odcinek był całkiem niezły.
Mimo wszystko „Supergirl” nie przypadło mi do gustu. Może nie jest strasznie złym serialem, ale wiele brakuje mu do dobrego. Chociaż może jest jeszcze za wcześnie, by całkiem go skreślać, bo w końcu dopiero w następnym tygodniu zakończy się emisja pierwszego sezonu, a w ostatnich odcinkach nie jest najgorzej, to jednak osobiście widziałam chyba wystarczająco, więc nie będę kontynuowała przygody z „Supergirl”. Dlaczego? Brakuje mi humoru, interesujących bohaterów, ciekawych wątków i nawet złoczyńcy mnie do siebie nie przekonali, co akurat jest zaskakujące. Zdecydowanie dalej mocno trzymam się teamu Marvel. Wam też na chwilę obecną odradzam oglądanie.

Ps. Wolicie Supermana, czy Supergirl?
Ps2. Znacie dobrze wykreowane (w filmie) superbohaterki pierwszoplanowe?

Piąta fala, czyli o nieziemskiej katastrofie filmowej

$
0
0

Piątek 15 kwietnia - dzień, jak co dzień. Wstaliście rano z łóżka, poszliście do pracy, szkoły, czy na uczelnię. Przystojny kolega się do was uśmiechnął, przyjaciółka opowiada najświeższe plotki, telefon się zaciął etc. Innymi słowy, przeżywacie standardowy dzień z całymi jego dramatami i drobnymi radościami. Wyobraźcie sobie, że jednak coś - gigantyczny statek kosmiczny unoszący się na niebie - już niebawem zmieni waszą rzeczywistość i ten dzień będzie ostatnim normalnym dniem waszego życia. Tak mniej więcej wyglądał początek końca ludzkości w "Piątej fali". 

Obcy po swoim przybyciu nie wygłosili inspirującej mowy na temat tego, jak bardzo brzydzą się ludzkością, ani nie rzucali gróźb. Skąd! Oni sobie zwyczajnie latali, a głupi ludzie najwyraźniej woleli poczekać, aż w końcu przełamią swoją kosmiczną nieśmiałość zamiast zwyczajnie próbować ich rozwalić. I doczekali się. Po kilku dniach pojawiła się pierwsza fala: impuls elektromagnetyczny, który pozbawił ziemię prądu, przy okazji uśmiercając masę człowieków. Druga fala wywołała trzęsienia ziemi, przez co dosłownie ludzi zalała fala ze wzburzonych jezior/mórz/oceanów. Trzecia i czwarta spowodowały, że zostało tylko kilka niedobitków i dzieciaki trenujące w wojskowej bazie. Wśród ostatnich żyjących homo sapiens są m.in. nastoletnia Cassie i jej szkolna miłość Ben, znany teraz jako Zombie (i to jedyny Zombie, który nie wywołuje u mnie ekscytacji).


"Piąta fala" jest ekranizacją powieści Ricka Yancey'a, która niecałe trzy lata temu podbiła moje serce. Książka była mocna, ostra, wciągająca i zabawna, a przynajmniej tak ją zapamiętałam (i opisałam), więc zrozumcie moje zdziwienie, gdy w kinie okazało się, że film jest słaby i nudny, a ja nie jestem do końca pewna co właściwie poszło nie tak. Zasadniczo wydarzenia z pierwowzoru zostały całkiem wiernie przełożone, a jednak całość wydała mi się odrobinę niedorzeczna i przewidywalna (i to chyba nie dlatego, że wiedziałam co się wydarzy). Wybaczcie, ale przy "Piątej fali" muszę ocenić film przez pryzmat książki, a w niej bardzo polubiłam bohaterów (poza Zombie). Muszę przyznać, że Chloë Grace Moretz pasuje mi do roli Cassie Sullivan. Mniej więcej tak sobie wyobrażałam jej postać podczas czytania i aktorka niemal stanęła na wysokości zadania. Jako zwyczajna nastolatka wyszła wiarygodnie, jako przerażona dziewczynka również. Stawiam, że nie jest winą Moretz, że jej postaci zabrakło poczucia humoru i sporej dawki szaleństwa, lecz scenarzysty i reżysera, którzy może nie chcieli, a może nie wiedzieli, że Cassie powinna taka być. Miała być dziewczyną, która święcie wierzyła, że jest ostatnią osobą na świecie, a jej śmierć zobaczy jedynie pluszowy miś, który w filmie całkiem stracił na znaczeniu.

W jej sarnich oczach nie widać szaleństwa, czy przeraźliwej samotności. Nope!
Alex Roe jako Evan Walker także nie był zły, a nawet uważam, że wybór tego aktora był bardzo dobrą decyzją. Problem jednak polega na tym, że książkowy Evan wstrząsnął moim światem. Nie pamiętam dlaczego i niestety jego filmowa odsłona nawet nie próbowała mi tego przypomnieć. Wątek romantyczny między Cassie i Evanem został wykastrowany i wepchnięty na siłę. Między aktorami nie zaiskrzyło, więc nie wiedziałam chemii. Ba! [To chyba spoiler] Scen, które mogłyby prowadzić do wielkiej przemiany Evana było tak mało, że jego motywacja wydawała się sztuczna, a działania nieszczere i podejrzane... ostatecznie można go również uznać za totalnego psychopatę, który pierwszy raz zobaczył samicę, więc zmienił się w oddanego prześladowce. To ostatnie zdecydowanie najbardziej pasuje do tego, co widziałam na ekranie. [I koniec pseudo-spoilera] Oto mam wielki żal do twórców, bo zniszczyli jeden z moich dwóch ulubionych wątków (ten drugi też ledwo zipał w filmie). Why God, why?!

Już ja wiem co mogłabym zrobić z tą bronią, drogi reżyserze. 
Akcja toczy się dwutorowo, więc poza Cassie dostajemy również sceny z bazy wojskowej, w której żołnierze pokazują dzieciakom jak wygląda wróg oraz uczą ich z nim walczyć. Podobało mi się przedstawienie technologii, jednak twórcy filmu zgubili gdzieś program mapujący zwany "Krainą Czarów". Nie pokazano ciężkiego szkolenia młodocianych rekrutów, wycieczki do Krainy Oz, ani dorotek. Wszystko, co związane z wątkiem bazy wojskowej zostało złagodzone lub wycięte, a przez to wcale nie wyglądało tak strasznie, jak powinno. Nawet irytujący mnie w powieści Zombie, tu był jedynie postacią stworzoną na odwal się i wepchniętą na siłę. 

Dwa i pół roku czekania na ekranizację po przeczytaniu książki. Rok po zakończeniu zdjęć. Trzy miesiące po światowej premierze - tyle czekałam, by obejrzeć "Piątą falę" w kinie. To smutne, że film, na który tak długo czekałam w ogóle nie przypadł mi do gustu. Najgorsze jest to, że "Piąta fala" jest zwyczajnie byle jaka, a o takich produkcjach pisze mi się zawsze źle, bo gdy są dobre to wiem co chwalić, a gdy złe to łatwo wytknąć błędy. To coś tymczasem był zwyczajnie nudne i nie potrafiło wywołać we mnie żadnych emocji.  To naprawdę zaskakujące,biorąc pod uwagę, jak świetnie spisał się Rick Yancey pisząc powieść. Cóż mogę do tego dodać? Wątek romantyczny leży i woła o pomstę do nieba. Walka o przetrwanie i sceny akcji są nudne, jak flaki z olejem. Kosmici... jacy kosmici?! Aktorzy, choć dobrze dobrani to chyba nie za bardzo mieli z czym pracować. A Gosiarelli było wstyd. Wstyd za to, że namawiałam ludzi, by poszli ze mną na "Piątą falę" do kina, bo książka była super, a także wstydzę się za amerykańskich twórców, że nie dość, że tak bardzo zepsuli książkę to w dodatku biorą od pozytywnie nastawionych fanów kasę za oglądanie tej padaki. Hollywood, shame on you! Tyle ciekawych premier jest teraz w kinie, że zdecydowanie nie musicie tego oglądać. Uwierzcie mi na słowo: ten jest słaby!

Ps. Ekranizacja książki, która zawiodła was najbardziej (poza "Zmierzchem") to...?

8 tekstów, które słyszysz, jeśli masz arachnofobię

$
0
0

Boję się pająków odkąd tylko sięgam pamięcią. Co ciekawe pająki absolutnie nie boją się mnie. Ba! One wręcz do mnie lgną i z miesiąca na miesiąc coraz bardziej naruszają moją strefę prywatną – zupełnie, jakby chciałby sprawdzić, czy potrafię jeszcze głośnie krzyczeć, jeśli podejdą odpowiednio blisko lub wejdą mi na głowę. Takie sytuacje są okropnie stresujące, wręcz koszmarne, a reakcje ludzi na mój lęk są dodatkowo irytujące. Jeśli kiedykolwiek zareagowaliście piskiem na widok pająka, to na 100% usłyszeliście któryś z poniższych tekstów.


1. Takiego małego pajączka się boisz?!

No proszę! Nagle rozmiar ma znaczenie? A mężczyźni ciągle wpierają nam, że nie ma... Niemniej jest wiele małych rzeczy, które są szalenie niebezpieczne – taki wirus Eboli jest znacznie mniejszy od małego pajączka, a podejrzewam, że nikt nie chciałby mieć z nim bezpośredniego kontaktu. 

2. On się boi bardziej od Ciebie!

Skoro bagatelizujesz moje lęki, to nie masz bladego pojęcia, jak bardzo w tym momencie się boję, a skoro nie ogarniasz mojego strachu to, na jakiej podstawie określasz go u pająka, który nie krzyczy na mój widok i jeszcze bezczelnie zasuwa w moim kierunku? Zdecydowanie z mojego punktu widzenia mój strach jest większy.

3. Przecież nic Ci nie zrobi.

Po pierwsze już mi zrobił, bo włamał się do mojego mieszkania, zamelinował się w kącie i bezczelny nawet do czynszu się nie dokłada! Gdyby był człowiekiem poszedłby za to siedzieć! I chyba wolałabym, gdyby nim był, bo tak jest małym włochatym i najprawdopodobniej jadowitym potworem! Wiecie, ile ludzi zmarło od ukąszenia pająka? Sporo! I możecie sobie mówić, że ten najprawdopodobniej jest nie groźny, jednak nie potrafię odróżnić gatunków groźnych od niegroźnych, a tych jadowitych w Polsce nie brakuje. Dodatkowo nawet te z pozoru normalne mogą być radioaktywne, a wszyscy dobrze wiemy, co spotkało Pitera Parkera po ugryzieniu – zmarł jego wujek, a później wszyscy przestępcy w mieście spuszczali mu łomot. Dziękuję bardzo, ale znam przyjemniejsze sposoby na zostanie superbohaterem. 

Czy on wygląda na szczęśliwą osobę? No właśnie!
4. Jeśli go zabijesz, zacznie padać. 

Słyszy te oklaski? To meteorolodzy całego świata właśnie biją Ci brawo! W końcu nie od dziś wiadomo, że warunki pogodowe są uzależnione od życia pajączka. A nie, czekaj to jednak nie prawda. Zdaje się, że to działa inaczej – niewidzialna nić, która zostanie przerwana po jego śmierci, aktywuje chmurę deszczową znajdującą się centralnie nad głową mordercy, więc jesteś bezpieczny i to za mną będzie podążać. A nie czekaj, znów się pomyliłam, ale jeśli naprawdę zależy Ci na życiu tego pajączka, to nie będę się z Tobą spierać, jeśli zabierzesz go ze sobą do domu – najlepiej już teraz, w tej chwili, idź!

5. Przecież on jest taki milusi! 

Wybacz, ale obawiam się, że mamy zupełnie inną definicję słowa „milusi”, więc proszę, zrób coś pożytecznego dla swoich przyszłych rozmówców i sprawdź w słowniku znaczenie tego słowa, byśmy mogli kontynuować rozmowę. Zapewniam, że pod tym hasłem nie znajdziesz zdjęcia pająka. Dla mnie milusim zwierzątkiem może być kociak, psiak, chomik, czy myszka, a nie coś, co jadem zabija ludzi. 

6. Pająki bardzo nie lubią różowego koloru, pomaluj tak ściany.

W serialu „07 zgłoś się” Eliza Hoffman faktycznie stwierdziła, że różowy jest barwą ochronną i pająki się jej boją, ale jak to ma się do rzeczywistości tego nie wiem. Słyszałam również, że pająki tak naprawdę mają koszmary o połączeniu dezodorantu z zapalniczką (dla własnego bezpieczeństwa nie próbujcie tego), któremu towarzyszy złowieszczy śmiech. Obie metody wypróbowałam i o ile ta druga jest głupia to także skuteczna, zaś różowe ściany… beach please. Miałam wszystkie odcienie różu na ścianach i do tej pory żadnemu to specjalnie nie przeszkadzało. 

I wlazł skubany!
7. Z lękami trzeba się mierzyć!

Dziękuję Ci serdecznie za troskę, jednak zdrowiej dla Ciebie byłoby, gdybyś wpierw pomyślał o leczeniu własnych fobii. Przypomnij mi na co cierpisz – lęk wysokości? Klaustrofobia? Hemofobia (lęk przed krwią)? Trypanofobia (lęk przed zastrzykami)? Brontofobia (lęk przed burzą)? Odontofobia (lęk przed dentystą)? A może boisz się myszy i szczurów? Prawda jest tak, że każdy czegoś się boi, więc jeśli ja nie szydzę z Ciebie, to odwdzięcz mi się tym samym. Chcesz coś leczyć, zacznij od siebie. Zwłaszcza jeśli masz odontofobię, bo na Tic-Tacach długo nie pociągniesz. 

8. Kontakt z pająkami leczy arachofobię!

Masz racje, ale jeśli sama nie zdecyduję się na leczenie swojej fobii, to na pewno nie pomoże mi, jeśli rzucisz we mnie pająkiem. Obawiam się również, że taka sytuacja może to się skończyć gorzej dla Ciebie, niż dla mnie, bo nawet jeśli w totalnej panice Cię nie uszkodzę, to masz jak w banku, że wezmę nóż i wypatroszę Cię jak rybę.

Spójrzmy prawdzie w oczy, każda osoba rzucająca tego typu teksty jest okropnie wtórna. Każdy arachnofobik słyszał je już setki razy, więc kolejny nie jest ani zabawny, ani błyskotliwy. Bądźmy ludźmi i szanujmy siebie nawzajem. Bądźmy wyrozumiali wobec lęków, bo każdy z nas się czegoś boi, więc, zamiast doprowadzać mnie i pozostałych arachnofobików do szału, lepiej zostań rycerzem z kapciem w dłoni. Wszyscy będą zadowoleni – ja będę miała swojego wybawcę, a Ty zostaniesz uwielbianym przeze mnie bohaterem! Prawda, że ta wersja jest znacznie przyjemniejsza?

Ps. Dodalibyście kolejny oklepany tekst do tej listy?
Ps2. A Wy czego się boicie?

DC's Legends of Tomorrow, czyli niezbyt elitarna ekipa

$
0
0

Po superbohaterach, którzy samotnie walczą ze złem, przyszedł czas na serial z super ekipą. Z pewnością znacie wiele takich superbohaterskich drużyn jak choćby Avengersów, X-menów, czy z repertuaru DC Ligę Sprawiedliwych.  Jeśli liczycie na coś podobnego, to obawiam się, że możecie się rozczarować, ponieważ członkami ekipy z „Legends of Tomorrow” są zwyczajni ludzie w większości o dość spaczonym kompasie moralnym.

„DC's Legends of Tomorrow” skupiają się na próbach powstrzymania nieśmiertelnego złoczyńcy Vandala Savage'a (pokonanego wcześniej w crossoverze „Arrow” i „Flasha”), który w 2166 roku podbił świat i zdziesiątkował ludzkość. Wśród jego ofiar była między innymi rodzina Ripa Huntera (Arthur Darvill), który jako Władca Czasu miał możliwość cofnąć się w czasie oraz skompletować 'elitarną' drużynę, z której pomocą podróżował w czasie, by powstrzymać Savage'a. Niestety w misji zabicia nieśmiertelnego przeciwnika przeszkadzają im pozostali Władcy Czasu, którzy bardzo nie lubią, gdy ktoś stara się zmienić przeszłość/przyszłość. Chociaż właściwie największym problemem w pokonaniu Vandala są sami członkowie owej 'elitarnej' grupy. Przyjrzyjmy się wyborom rekrutacyjnym Ripa.



Z „Arrow” Rip zwerbował Sarę (Caity Lotz) – Czarnego Kanarka, czyli byłą członkinię Ligi Zabójców, która po śmierci zmartwychwstała, a skutkiem ubocznym jest silna żądza mordu, dlatego tym bardziej dziwię się, że jej nowym pseudonimem jest Biały Kanarek, bo z białych ubrań ciężej sprać krew. W każdym razie Sara może i potrafi świetnie walczyć, ale czy jej niestabilność psychiczna nie jest poważnym problemem? Nieśmiało stwierdziłabym, że jest, a i tak dziewczyna wydaje się najbardziej normalną osobą wśród swojej drużyny, więc coś zdecydowanie jest nie tak. No może poza Rayem Palmerem (Brandon Routh), który jest tak poczciwy, że momentami aż nudny. Dobrze zbudowany naukowiec, który wynalazł zbroję zmniejszającą go do mikro rozmiarów (Atom to taki Ant-man tylko od DC) nie powinien być tak niepewnym siebie i pozbawianym osobowości bohaterem, bo to zwyczajnie złe. Milioner, geniusz, wynalazca, filantrop, przystojniak – zdecydowanie powinno być mu bliżej do Tony'ego Starka, niż… niestety nie znalazłam nikogo równie bezosobowego w MCU, więc wstrzymam się z porównaniem. Następnie mamy Firestorma, który jako jedyny posiada prawdziwe supermoce, choć na jego postać składają się dwie osoby, które poznaliśmy we „Flashu”. Dr Martin Stein (Victor Garber ) i Jefferson Jackson (Franz Drameh) są dość ciekawym połączeniem. Pierwszy z nich jest wybitnym naukowcem o przerośniętym ego, a drugi młodym mechanikiem zmuszonym słuchać jego rozkazów. Inną nietypową parą jest Hawkgirl aka Kendra Saunders (Ciara Renée) oraz Hawkman aka Carter Hall (Falk Hentschel), którzy są inkarnacją osób, które zmarły w starożytnym Egipcie (taaaaaaa… to wcale nie jest dziwne). Niemniej najbardziej zaskakującym wyborem było zwerbowanie pary złoczyńców — Leonarda Snarta (Wentworth Miller ) i Micka Rory'ego (Dominic Purcell). Nie wiem, co kierowało Ripem, gdy proponował im współpracę, ale bardzo cieszę się z tego wyboru, ponieważ to jedyne postacie, które są ciekawe w całym serialu. 


Nie powierzyłabym im opieki nad zwierzakiem, a co dopiero losów świata.
Wszyscy wyżej wymienieni bohaterowie dostali od Ripa propozycję, na którą przystali. Problem polega na tym, że zostali przy tym oszukani. Ich kapitan opowiedział im, że wybrał ich ponieważ w przyszłości zasłyną jako niesamowici bohaterowie, praktycznie legendy, które uratowały świat i tylko ktoś taki, jak oni będzie wstanie ująć nieśmiertelnego złoczyńcę. Niebawem jednak okazało się, że w rzeczywistości zostali zwerbowani wyłącznie dlatego, że nie mają żadnego znaczenia historycznego. Milutko. By było jeszcze zabawniej to wcale nie koniec kłamstw, więc co jakiś czas nowe wychodzą na światło dzienne, ale członkowie drużyny już nie bardzo mają możliwość wycofania się z misji, więc kto by się tym przejmował. Może właśnie przez to kapitan Hunter zachowuje się wobec nich okropnie. Nie ufa im, dyryguje nim, czasami beszta, a i obrażanie się zdarza. Dziwię się, że nie wpadli na pomysł, by się zbuntować. W każdym razie Rip to straszny palant i ciężko go zdzierżyć. Zresztą ogólnie mam problem, bo poza Snartem i Rory'm, wszyscy mnie irytują lub nudzą, podobnie jak wątki z nimi związane. Grupa składająca się z kulawych bohaterów i złoczyńców, która okazuje się tak nieistotna dla losów świata, że aby zaistnieć musi się przenieść w czasie - taki pomysł naprawdę mi się spodobał, jednak gdy większość bohaterów serialu wzbudza moją antypatię to znak, że czas się rozstać.

Niemniej, jeśli to Was nie odstrasza i dalej planujcie rozpoczęcie przygody z „DC's Legends of Tomorrow” to lepiej nadmienię, że ta produkcja jest spin-offem "Arrow" i "Flasha", a bez znajomości tych dwóch seriali może Wam być początkowo ciężko ogarnąć kto jest kim oraz jaką ma historię, bo twórcy nie wysilili się na dobre wprowadzenie.. Widzicie, każdy z głównych bohaterów ma przeszłość - Sara umarła i zmartwychwstała, Dr Stein stracił swoją drugą połówkę Firestorma, a opowieść Hawkgirl i Hawkmana ciągnie się od czasów starożytnego Egiptu, więc jest trochę do nadrobienia. Pierwszy odcinek „Legends of Tomorrow” obejrzałam przed zmierzeniem się z "Flashem" i "Arrowem", więc wierzcie mi, naprawdę ciężko jest się połapać. Później jest lepiej, jednak jeśli po zapoznaniu się z akcją będziecie chcieli obejrzeć wcześniejsze seriale to będziecie mieć popsutą zabawę, ponieważ w DC's LoT jest sporo spoilerów.


Dwa powody, dla których warto męczyć się z DC's Legends of Tomorrow
Skoro oglądałam LoT w ramach Eksperymentu DC to najwyższy czas na skrócony raport. Niestety DC znów nie zdobyło punktu i nie przekonało mnie do siebie, chociaż wielu bohaterów z tej produkcji poznałam we "Flashu", gdzie nawet zyskali moją sympatię. Zdecydowanie bardziej podobałby mi się serial, którego jedynymi głównymi bohaterami byliby Snart i Rory! Przy czym ta dwójka z pewnością byłaby efektywniejsza w osiąganiu swoich celów, a całkiem niezgrana ekipa z LoT już męczy mnie swoimi ciągłymi porażkami. Nie dość, że nie wygrywają to dodatkowo wszystko partaczą. Trochę mi smutno, bo zaczęło się całkiem fajnie, a po kilku odcinkach miałam dość. Chociaż wiem, że powinnam dać im czas, bo to najmłodsza z serialowych adaptacji komiksów DC, to nie potrafię. Kończę przygodę z „DC's Legends of Tomorrow” bez żalu, bo czas jest cenny, więc wolę go przeznaczyć na lepsze produkcje. 

Ps. Gdybyście kompletowali własną ekipę superbohaterów to kogo wybralibyście? Mogą być zarówno z Marvela, jak i DC. 
Ps2. Następny raport chcecie z "Ghotam" czy "Constantine"?

Crazy Ex-Girlfriend, czyli jak szalona może być była dziewczyna?

$
0
0
Crazy Ex-Girlfriend opinie o serialu

Szalona była dziewczyna to nie przelewki. Obecne dziewczyny czują się przez nie zagrożone, byli faceci prześladowani, a same byłe trwają w obsesji. Nieciekawy stereotyp, więc stworzenie dobrego i przy tym zabawnego serialu z taką bohaterką graniczyło z cudem. I faktycznie "Crazy Ex-Girlfriend" jest cudem - cudowną komedią, absurdalną parodią, dramatem, przy którym płakałam ze śmiechu i nie mogłam przestać się zachwycać. 


Rebecca Bunch jest genialną prawniczką, która ciężko pracowała w kancelarii w Nowym Jorku. Zarabiała krocie, miała dostać duży awans, jednak wcale nie przyniosło jej to szczęścia. Każdy lekarz bez problemu zdiagnozowałby u niej depresje, więc Rebecca postanowiła zmienić swoje życie i znaleźć szczęście, dlatego zdecydowała się na przeprowadzkę do West Coviny, małej mieściny w Kalifornii. W zmianie otoczenia, przyjaciół, firmy i szukaniu miłości nie przecież nic złego. Ba! To całkiem zdrowe podejście, a przynajmniej zdrowsze od próby samobójczej. Niemniej, jeśli odnieśliście wrażenie, że Bunch jest normalna, to znaczy, że zapomniałam wspomnieć o jednym, drobnym szczególe. Tak się składa, że w West Covinie mieszka Josh - były chłopak Rebecci, na którego punkcie nasza bohaterka ma porządnego bzika i nie cofnie się przed niczym, by ponownie byli razem. 

Crazy Ex-Girlfriend opening song
Przykro mi, ale animacja pojawia się jedynie w piosence openingowej.
Są takie seriale, które niemal krzyczą "Gosiarello, nie oglądaj mnie! Nie dogadamy się!", ale ja nie słucham. Uruchamia mi się masochizm i nie ma zmiłuj. Gdy się uprę to koniec — trzeba obejrzeć, a fakt, że „Crazy Ex-Girlfriend” jest od stacji The CW, czyni ją pozycją obowiązkową. I co z tego, że serial ma w sobie wszystko, czego nie lubię, nie znoszę, bądź nienawidzę? To przecież nie ważne! I wiecie co? Teraz jestem wdzięczna za swój upór i masochizm, bo dzięki nim odkryłam najlepszy debiut serialowy roku 2015 (zdecydowanie zdetronizował "UnReal"). Posunę się nawet o krok dalej przyznając, że „Crazy Ex-Girlfriend” znalazło się w trójce moich ulubionych seriali, a to nie lada wyczyn! Z przyjemnością wyjaśnię Wam, dlaczego tak się stało, przy okazji opisując, co mnie w nim początkowo odpychało.

Zacznijmy od tematyki. Pomijając już fakt, że nie ma tu żadnego wątku fantastycznego, co mimo wszystko jest głównym powodem, dla którego zazwyczaj sięgam po serial, to w dodatku główną bohaterką jest dziewczyna (jej szaleństwo od początku było dla mnie zaletą), która rzuca wszystko, by zdobyć faceta. Nie znoszę takich zagrań – jakby kobiety nie miały w życiu nic lepszego do roboty, tylko uganiać się za mężczyznami. Pyf! I te wszystkie związkowe dramy...meh. Jeśli tego było mało to dorzucę, że scenariusz opiera się na serii wpadek i pomyłek, za czym również nie przepadam. Rozumiecie mój początkowy sceptycyzm? Właśnie. Niemniej w „Crazy Ex-Girlfriend” to wszystko jest idealnie przedstawione i wyważone. Rebecca nie jest jakąś tam zrozpaczoną kobietą, która na gwałt potrzebuje miłości. Skąd! Ona jest wariatką z poważną obsesją (wyłącznie) na punkcie Josha. Ba! Ona nawet nie potrafi przyznać się sama przed sobą do swojej obsesji, co bardzo szybko owocuje licznymi uroczo absurdalnymi zachowaniami, jak m.in. pomysł, by zaprzyjaźnić z nową dziewczyną Josha (do tego wrócę). Twórcy do tego stopnia sparodiowali stereotyp szalonej byłej dziewczyny, że wynagrodził mi z nawiązką brak motywów fantastycznych. Zresztą sama postać Rebecci jest przeurocza i komiczna, a wszystko dzięki Rachel Bloom, która rewelacyjnie sprawdziła się w swojej roli. Jej zachowanie, mimika twarzy, gesty i śpiew są pierwszorzędne. Zdecydowanie należą jej się ogromne brawa zarówno za popis aktorski, jak i stworzenie serialu, ale chyba najlepiej grają Ci, którzy sami wpadli na pomysł fabuły i postaci. Bloom miała świetny pomysł i rewelacyjnie go przedstawiła. Biję brawo!

Crazy Ex-Girlfriend  song
Rachel, zaśpiewaj dla mnie jeszcze raz!
Niemniej, jeśli czegoś naprawdę nie znoszę, by nie napisać, że nienawidzę, to musicali (może dlatego „Galavant” nie rzucił mnie na kolana). Wiem, że jest wiele osób, które je uwielbia, ale zdecydowanie do nich nie należę, a wręcz unikam, jak Superman kryptonitu. A tu co? Przynajmniej dwa – trzy numery muzyczne na odcinek, więc sądziłam, że będzie to dla mnie traumatyczne przeżycie. Niespodzianka roku! Nie było to absolutnie traumatyczne! Ba! Już od drugiego odcinka całkowicie mnie kupiły i stały się moim ulubionym momentem, na który czekałam z zapartym tchem, ponieważ ZAWSZE wywoływały u mnie paniczne ataki śmiechu lub przerażenie. Najczęściej oba naraz. Nie sądziłam, że to kiedykolwiek napiszę, ale to właśnie piosenki są sercem tej produkcji. Chociaż po zastanowieniu, jednak zmieniam zdanie – piosenki z „Crazy Ex-Girlfriend” zdecydowanie wywołały u mnie traumę, ale nie taką, na którą śmiałabym narzekać. Przykładowo jednym z moich ulubieńców jest piosenka, w której Rebecca jest tak bardzo zafascynowana nową dziewczyną Josha, że i na jej punkcie dostaje obsesji i śpiewa o tym, co chciałaby z nią robić. [Ostrzegam, że to nie jest przeznaczeniem dla normalnych ludzi] Musicie zrozumieć, że do tej pory miałam się za osobę dość skrajną – wiecie, zdjęcie profilowe z nożem, obsesja na punkcie zombie apokalipsy i slasherów nie wskazują zazwyczaj na zdrowie psychiczne, a jednak wymiękłam. W życiu nie przyszłoby mi do głowy, że fajnie byłoby zedrzeć skórę z człowieka, zrobić sobie z niej sukienkę i marzyć o tym, by obiekt naszej obsesji (czyli osoba, z której ściągnęlibyśmy ową skórę) mógł nas w niej podziwiać. Zrobienie zupy z czyjejś śliny zdecydowanie również nie należy do rzeczy, które przyszyłyby mi do głowy, lub które chciałabym zrobić w życiu. Nie jestem pewna, czy taki tekst rozwiał Wasze obawy względem numerów musicalowych albo czy w ogóle zachęcił Was do obejrzenia serialu, dlatego najlepiej będzie, gdy sami się przekonacie, czy to humor odpowiedni dla Was.


 Piosenka Złoczyńcy zawsze na props!

Piosenki z „Crazy Ex-Girlfriend” są tak urocze, komiczne i zróżnicowane pod względem treści i stylu, że dosłownie nie mogę przestać się nimi zachwycać, jak zresztą i całym serialem! Absurd jest komiczny, piosenki obłędne (słucham ich w kółko!), wątki ciekawe, aktorzy rewelacyjni, a grane przez nich postacie wyjątkowo pomysłowe, dobrze przedstawione i dziwne zarazem. Nie potrafię znaleźć ani jednego słabego punktu tej produkcji. The CW spisało się znakomicie! Tak właśnie powinien wyglądać serial komediowy parodiujący rzeczywistość, a nie jak nieszczęsne „Scream Queens”. Przyznam się, że choć pierwszy sezon się dopiero skończył, to już mam ochotę obejrzeć go ponownie. To pewnie dlatego, że do tej pory żaden innych serial nie wywołał u mnie tyle śmiechu i przerażenia. Innymi słowy, oglądajcie i śmiejcie się z tego wszyscy, bowiem to najlepszy serialowy debiut ubiegłego roku, a może i lat!

Ps. Jego jedyną wadą jest to, że na chwilę obecną tylko kilka odcinków jest przetłumaczonych na język polski, więc albo wstrzymacie się jeszcze kilka dni/tygodni albo pożrecie to w oryginale, bo ciężko skończyć tam, gdzie tłumacze. 
Ps2. Gdy obejrzycie serial to podzielcie się z Gosiarellą Waszą ulubioną piosenką z niego. 
Ps3. Mieliście kiedyś tak, że serial teoretycznie nie miał niczego, co lubicie, a jednak go uwielbiacie?

Ciężko jest żyć lekko

$
0
0

Dzisiaj zostawiam Was z wpisem gościnnym, który mam nadzieję zmieni się w małą serię pisaną przez Martę (może pamiętacie ją jako autorkę tekstu "Co łączy Gosiarellę z gąbką?") we współpracy z jej życiowym pechem. Z racji wszystkich nieszczęść, które ją spotykają, odrobinę martwię się zostawiać ją sam na sam z Różowym Blogiem (a nuż serwery padną, internet na całym świecie przestanie działać albo Disqus się obrazi), ale trzeba być twardym, a nie miękkim (zwłaszcza, gdy w grę wchodzi jedna z moich ulubionych blogerek), dlatego Marta dziś tu rządzi, więc bądźcie grzeczni.

***
Złośliwa istota (przepraszam, cudowna kobieta!) na co dzień wypowiadająca się na tym dziwnym i różowym blogu (sprostowanie, profesjonalnym portalu popkulturalnym) od dawna gnębiła mnie (oczywiście miałam na myśli „motywowała”) abym w końcu znowu coś napisała. Cóż… Cholera ma siłę przekonywania. Wiecie, wiadomości ni stąd ni zowąd, gdy tylko dałaś znak życia na facebooku. Niespecjalnie delikatne namowy podczas nielicznych spotkań. Groźby. Siniaki. Trochę krwi. Ale zęby mam jeszcze wszystkie.
I kompletnie nie trafiają do niej takie argumenty, jak:
- brak talentu,
- brak polotu,
- brak energii,
- brak optymizmu,
- brak nadziei,
- brak czasu,
- brak tematów.
Skąd te wszystkie braki? Już tłumaczę.

Cześć, mam na imię Marta. Mam (wciąż!) 23 lata. Studiuję, ale bez perspektyw na pracę w zawodzie, z wykorzystaniem nabytych umiejętności czy wiedzy. Niczego w życiu nie osiągnęłam, nie jestem atrakcyjna, nie jestem (kurczę!) nawet bogata. Nie nadaję się do pisania bloga! Żeby przemawiać do ludu, trzeba mieć coś do powiedzenia. Tak mi się przynajmniej wydaje. 
Ale Gośka uparcie twierdzi, że nie. A ja po cichu jej przyklaskuję, ale tak otwarcie to boję się przyznać.
Obie bowiem uważamy, że żeby ta gorsza reszta ludzkości, taka jak ja, miała szansę przetrwania i nie dała się selekcji naturalnej, potrzebuje ludzi, którzy udowodnią, że da się żyć nawet wtedy, gdy twoje drugie imię to Pech. Tak, zgadliście, moje drugie imię to Pech.
Kojarzycie taki profil na facebooku jak „Anonimowe wyznania”? Nie? Zatem już tłumaczę jego ideę. Jest to takie miejsce, gdzie ludzie anonimowo dzielą się z fanami strony swoimi śmiesznymi, bądź nie, historiami. Czasem jest strasznie, czasem romantycznie, czasem można się pośmiać, a czasem zadumać. Ale, szczerze mówiąc, motywują do działania bardziej niż niejeden coach.
Czasami korci mnie, żeby tam coś podesłać. 
Bo niby mogą na nas działać te wszystkie slogany, które sprzedają ludzie na wykładach z rozwoju osobistego, ale tak naprawdę… nic tak nie uspokaja wewnętrznie, jak przekonanie, że nie jesteśmy sami z naszymi nietuzinkowymi problemami. Że z pechem da się żyć.


Naprawdę. Nie trzeba podcinać żył tępym nożem, gdy dziwnym zbiegiem okoliczności robisz za bodyguarda swojej koleżanki w klubie. Cóż. Może i jesteś większych gabarytów, więc mężczyźni boją się podejść… Ale gdy ten, lekko podchmielony, acz bardzo nieśmiały młodzieniec zebrał się na odwagę i podszedł, a następnie usta jego otwarły się i zapytał, czy może zatańczyć z twoją koleżanką… Hmm. Szczęka twoja lekko wytarła podłogę i skurczyłaś się w sobie, choć nie było tego widać. No dobra, wkurwiłaś się w sobie. Który mamy wiek, żeby istniała jeszcze instytucja przyzwoitki? Emocje jednak po czasie opadły, została anegdotka. Przetrwałaś. Następnym razem, gdy inny podszedł i skuliłaś się, przymknęłaś oczy i czekałaś na cios, ten spytał o ciebie. Jest więc jeszcze nadzieja dla brzydkich kobiet.

Naprawdę. Nie trzeba skakać z mostu, gdy z siatki zakupów, na środku autobusu MPK, wypadnie świeżo kupiona paczka podpasek. Cóż. Kierowca musiał wykonać gwałtowny manewr, a ty nie trzymałaś siatki w ręce tylko oparłaś ją o nogę bo zwyczajnie brakło ci kończyn. Później, gdy wydawało ci się, że gorzej być nie może, a paczka była prawie w zasięgu twojej ręki, autobus znowu dziwnie skręcił i sześcienne opakowanie pełne wstydu poturlało się jeszcze dalej, na środek korytarza. No, zdarza się.  Po chwili, która trwała małą wieczność, w końcu złapałaś podpaski przy drzwiach zanim te zdążyły się otworzyć i z piwoniowego koloru pąsem na policzkach wróciłaś na swoje miejsce. Zgarbiona. Pokonana. Ale wciąż żywa. Doceń to. Przecież mogłaś umrzeć.

Naprawdę. Powiadam ci. Nie musisz opuszczać uczelni, zmieniać danych osobowych i wyglądu, wyjeżdżać do Meksyku i tam wieść ciche i spokojne życie na pustyni, gdy przez przypadek wymsknie ci się przy prowadzącym, że twoja grupa niczego nie nauczyła się na jego przedmiocie. Trochę innymi słowami, do innego prowadzącego, ale jednak. Zainteresowani wiedzieli o co chodzi. Wymowny uśmiech na twarzy nieszczególnie urodziwego doktora, u ciebie też uśmiech ale taki jakiś krzywy (lekkie porażenie mózgowe), do tego trudności z oddychaniem, zimne poty i suchoty. Ale przetrwałaś. A do tego – na szczęście! – więcej nie miałaś już z nim zajęć. Dostałaś drugą szansę od życia, szansę by skończyć studia.

I w końcu, naprawdę, można żyć po tym, gdy chłopak, w którym byłaś na zabój zakochana i do którego wzdychałaś już kilka lat dowiaduje się, przy tobie, od twojego młodszego brata, że jesteś w nim na zabój zakochana i zwierzyłaś się z tego mamie. Po prostu na moment twoje serce przestaje bić, na twarzy twojej i jego pojawia się panika, strach, niedowierzanie, a następnie u niego zniesmaczenie (bo jesteś smarkulą, w dodatku nie za piękną) a u ciebie zawstydzenie. Policzki palą, nogi odmawiają posłuszeństwa a twój mózg działa na zwolnionych obrotach. Chcesz coś powiedzieć, ale on już odchodzi. Pech. Po prostu dowiedziałaś się wcześniej i w tragicznych okolicznościach, że nie byliście sobie pisani. A myślałaś, że taki dramatyzm to tylko w filmach.


Pamiętajcie zatem, po każdej burzy świeci słońce. I jest tęcza! I w powietrzu unosi się zapach ozonu… I znowu można spokojnie oddychać. Nic tylko się cieszyć i rzucać notatkami do magisterki i wybywać z domu. Tak!
A tak na poważnie, wiecie o co chodzi. Ciężko jest lekko żyć. Zawsze ktoś coś spieprzy. Albo sami to sobie zrobimy. Albo wisi nad nami fatum i po spotkaniu z nami ludzie piorą telefony w pralce [Prawdziwa Historia po spotkaniu z Martą opisana tutaj]. No cóż… Ale czy to powód, żeby popadać w stany depresyjne? W żadnym razie. 

Gdy ktoś cię weźmie za przyzwoitkę, i spyta o koleżankę, odpowiedz po fińsku. Nie znasz fińskiego? No dobra, to spróbuj po egipsku. Wierzę w ciebie. Wypadły ci podpaski z torebki w miejscu publicznym? Gdy jest tłok, trudno, kup sobie nowe. Ale gdy tak jak w moim przypadku paczka przeturlała się przez autobus jak róża jerychońska po pustyni… Z szerokim uśmiechem na ustach podnieś je i schowaj głęboko do torby. Godność już straciłaś, nie trać poczucia humoru. I pieniędzy. Podpadłaś u przełożonego? Bądź sprytna jak polityk. Przegadaj to, byle szybko, i żeby wyszło, że to ty jesteś głupiutka. Zawsze przecież mogłaś zrobić więcej. Ale teraz się poprawisz. Wina nigdy nie leży po jego stronie. Nie wiesz jeszcze o tym? A co do miłości… Śliski temat. Ale to ty masz z tej sytuacji wyjść zwycięsko. Śmiej się, gdy tylko poczujesz, że jesteś na przegranej pozycji. Wyśmiej gościa i zrównaj go z ziemią. Potem odwróć się na pięcie i odejdź jakby nigdy nic. Nie waż się płakać na widoku. 
Sposób jest zawsze. Bolesny mniej lub bardziej. Ciężko jest żyć lekko

Ps. od Gosiarelli: A Wy jesteście szczęściarzami, czy pechowcami?

Gotham - Miasto Złoczyńców

$
0
0

Nigdy nie przepadałam za Batmanem. Zawsze uwielbiałam Jokera. Te dwie rzeczy doprowadziły do tego, że nie oglądam niczego z Batmanem, jeśli nie było tak akurat Jokera. W „Gotham” nie ma Jokera, ale Batmana też nie, więc można powiedzieć, że szala się wyrównała. Podejrzewam, że możecie być właśnie odrobinę zdziwieni, więc może lepiej wyjaśnię.

Przyjmuje się, że głównym bohaterem serialu jest młodsza wersja Jamesa Gordona, który nie jest jeszcze komisarzem, lecz początkującym detektywem w wydziale zabójstw. Osobiście mam inne zdanie i główną 'postacią'„Gotham” jest samo miasto, które najwyraźniej od zawsze było toczone przestępczą zarazą, korupcją i znieczulicą. Oczywiście wszystko zaczyna się od śmierci rodziców Bruce'a Wayne'a, jednak tym razem nie zostaliśmy momentalnie przeniesieni o kilka lat w przyszłość, by oglądać dorosłą sierotę, która w stroju nietoperza kopie tyłki bandziorów.  I dobrze się stało, bo w końcu dostaliśmy znaną nam wszystkim historię opowiedzianą w inny sposób, z innymi bohaterami pierwszoplanowymi, a w dodatku poznawanie ich losów krok po kroku jest dużą zaletą.


Najprawdopodobniej wiecie już (bo w czasie Eksperymentu DC wielokrotnie o tym wspominałam), że uwielbiam złoczyńców od DC Comics. Zwłaszcza tych od Batmana, jednak nie liczyłam, że wielu z nich pojawi się w „Gotham”, bo zwyczajnie byliby zbyt młodzi, by terroryzować miasto. Na całe szczęście zostało mi to w pewien sposób wynagrodzone, ale po kolei. Głównym złolem jest Pingwin. Nigdy nie byłam jego fanką, bo zazwyczaj wydawał mi się średnio interesujący i zwyczajnie niezbyt charyzmatyczny, aż tu nagle pojawił się Robin Lord Taylor, by podbić moje nikczemne serduszko. Naprawdę nie mogę przestać się zachwycać tym, co zrobiono w "Gotham" z Pingwinem. Jest szalony, genialny, szykowny, uroczy i przesiąknięty złem – jak takiego nie wielbić? Nie da się! Jak dla mnie to najlepsza postać w całym serialu, a o dziwo konkurencja jest spora. Choćby taka Barbara (Erin Richards), która w pierwszym sezonie zdobyła puchar dla najbardziej irytującego bohatera, by zmienić się w jedną z najbardziej intrygujących. Przejście ze skrajności w skrajność to nie lada wyczyn, dlatego warto pochwalić. Niestety z Człowiekiem Zagadką miałam już większy problem, bo choć uwielbiam jego początki to w momencie, gdy już oszalał nie specjalnie mnie do siebie przekonywał, choć scena, w której śpiewał z Pingwinem była absolutnie urocza. Liczę jednak, że to dopiero początek jego zbrodniczej kariery.

Pingwin przeszedł daleką drogę... a może stał się nudny dopiero na starość? Strasznie to mylące.
Skoro mowa o przeciętnych złoczyńcach to przez to, że w „Gotham” niemal wszyscy są źli, to łatwo o średniaki. Największymi porażkami wśród bossów jest moim zdaniem Fish, której wyjątkowo nie kupuję. Niemniej największym przerażeniem napawał mnie pseudo Joker – głównie dlatego, że bałam się, że twórcy serialu naprawdę będą chcieli, by ten mały cyrkowy socjopata był młodszą wersją największej legendy. Wiem, wiem, większość widzów go uwielbia, ale dla mnie jest tylko małym socjopatą lubiącym się śmiać, a prawdziwy Joker powinien być szalony, naprawdę niestabilny psychicznie, ale przy tym genialny, wyprzedzający wszystkich o krok, czy trzy, czyli dokładnie taki, jak Heath Ledger w "Mrocznym Rycerzu" - to było prawdziwe mistrzostwo! Przy nim ten mały, pokręcony rudzielec jest tylko małym pędrakiem z parciem na szkło.


TO jest Joker, a ten w "Gotham" nawet koło niego nie stał!
Jedną z największych zalet serialu jest niezwykły rozwój każdej postaci. W drugim sezonie nikt już nie jest dokładnie tym samym bohaterem, którym był na początku. U niektórych przemiana jest stopniowa, a u innych drastyczna, jednak zawsze jest ona wynikiem ich doświadczeń i traum. Muszę przyznać, że twórcy mieli genialny pomysł na przedstawienie na nowo tak kultowych postaci i naprawdę nieźle to przemyśleli. Jestem zdumiona, że uniwersum, którego nigdy fanką nie byłam, teraz mnie intryguje. Uwielbiam odkrywać nowych (a raczej starych, dobrze znanych) bohaterów, którzy w przyszłości wyrosną na super złoczyńców i będą siać postrach w Gotham, gdy dorosną. Przyznaję, że niektórzy z nich są łatwi do przewidzenia, jak mała Ivy, która jest idealnie wykreowana i brakuje jej tylko napisu na T-shircie „Gdy dorosnę będą mnie nazywać Trującym Bluszczem”. Młoda Selena również jest genialna, choć mam wrażenie, że czasami jej wizerunek jest odrobinę niespójny. Za to młoda wersja Stracha na Wróble nie jest już tak oczywista i to jest fajne. 

Największym zaskoczeniem jest jednak dla mnie sam Bruce. Wiem, że srogo mi się oberwie za te słowa, ale do dziecięcej, czy też nastoletniej wersji Batmana znacznie bardziej pasuje mi ta cała jego maniera i postawa moralna. Wybaczcie, ale zwyczajnie nie kupuję tego, że dorosły mężczyzna, który wychował się w gniewie, żalu i tak zepsutym mieście może mieć skrupuły, a przynajmniej nie w takich przypadkach, gdy jakiś cudowny złoczyńca zabija jego dziewczynę. Bądźmy szczerzy, to byłoby morderstwo w afekcie i większość z nas nie potrafiłaby nad sobą zapanować, a raczej nie mamy takich problemów z agresją, jak Batman… ale odeszłam od tematu.


Największy plus "Gotham"
Nie wiem co się stało. Czy cały Eksperyment DC coś mi poprzestawiał w mózgu, czy może parada przecudownych złoczyńców tak na mnie działa, ale naprawdę jestem zachwycona „Gotham”. Nie przeszkadza mi, że jest mrocznie, że jest niesprawiedliwie, ani nawet, że z jakiegoś nie do końca zrozumiałego powodu wszyscy tam mają obsesję na punkcie wydłubywania oczu, chociaż to naprawdę obrzydliwe. Muszę przyznać, że ze wszystkich dotychczas obejrzanych przeze mnie seriali nakręconych na podstawie komiksów od DC (akurat w tym przypadku nie liczyłabym na crossovery) ten jest najlepszy i nie mam najmniejszego zamiaru go porzucać. Co ciekawe to właśnie przed „Gotham” najbardziej się wzbraniałam, bo pierwsze odcinki mnie nudziły i czułam się, jakbym oglądała je za kare. A tu proszę! Taka niespodzianka! Chociaż… z drugiej strony może jest to po części wina tego, że w końcu nikt specjalnie się nie przejmuje zabijaniem kogo popadnie, a wyrzuty sumienia to pojęcie abstrakcyjne.  Taka miła odmiana!  

Ps. A tak całkiem poważnie to mam pytanie: Dlaczego nikt nie zbombardował tego miasta? W jednym odcinku była taka cudowna scena, w której widać z oddali brudne, mroczne Gotham, a poza jego granicami rozciągał się piękny świat z niebieskim niebem. Czemu ktokolwiek chce tam jeszcze mieszkać? Masochiści, czy jak?!
Ps2. Jakiego złoczyńcę chcielibyście zobaczyć w małoletniej wersji?

Popkulturowe wzorce przyjacielskich ekip

$
0
0

Ostatnio zastanawiałam się, jak w przeciągu ostatnich dwudziestu lat zmieniło się podejście stacji telewizyjnych do kreowania wizerunku przyjacielskich ekip oraz w jaki sposób promowane wzorce odbijają się na zachowaniach społecznych. Raczej nikogo nie trzeba specjalnie przekonywać, jak ogromny wpływ ma telewizja na nasz rozwój. Od dziecka wpływa na nasze zachowanie i postrzeganie świata, a gdy dorastamy, to wcale się nie kończy. Filmy, seriale, czy nawet reklamy kreują trendy, potrzeby konsumenckie, postawy moralne. Czerpiemy z nich więcej, niż mogłoby nam się wydawać — często nie do końca świadomie zapożyczamy żarty, teksty i zachowania. Przez to możemy założyć, że do pewnego stopnia wpływa również na nasze relacje z innymi ludźmi. 

Niby seriali o przygodach grupek przyjaciół jest całkiem sporo, to zasadniczo kilka tytułów wybija się na tle całej reszty. Przykładowo ciężko znaleźć osobę, która nigdy nie słyszała o takich tytułach, jak „Przyjaciele”, czy „Jak poznałem waszą matkę”. W każdym z nich pojawia się kilku głównych bohaterów, a każdy z nich jest inny i wyróżnia się pewnymi cechami osobowości, dzięki czemu nam – widzom łatwiej znaleźć postać, z którą moglibyśmy się identyfikować i jej kibicować. Przykładowo w „Przyjaciołach” mamy Rossa – nerda o duszy romantyka (w HIMYM byłby to Ted), kobieciarza Joey'a (jego błyskotliwym odpowiednikiem w HIMYM jest Barney), Rachel — nową dziewczynę, dla której mężczyźni tracą głowę (Robin), zasadniczo uporządkowaną Monikę, obdarzonego dziwnym poczuciem humoru Chandlera i ekscentryczną Phoebe. Dodatkowo każdy z tych bohaterów ma inne problemy, a i chemia między nimi bywa różna. Mamy wśród członków tej ekipy stałą parę, przelotne romanse, stare przyjaźnie etc., czyli tak jak w życiu. W mojej grupie jest para, która od zawsze jest razem, jest zabawny koleś, jest urocza dziewczyna, wiecznie zakochana w kimś nowym, ktoś, kogo znam od pradawnych czasów, ktoś nie najmądrzejszy, czyli zasadniczo mogłabym śmiało przypasować większość osób do archetypu z serialu. Przy tym relacje i problemy wewnątrz ekipy są momentami całkiem podobne. Być może Wy również moglibyście podciągnąć pod te wzorce waszych przyjaciół. Zastanawiające jest to, dlaczego tak jest. Najprawdopodobniej twórcy seriali są dobrymi obserwatorami rzeczywistości i stworzyli postacie i problemy, które są w pewien sposób uniwersalne, ale jest również cień szansy, że podświadomi pozwoliliśmy, by telewizyjna kreacja wpłynęła na nas. Choćby mówiąc "to, że Twoja przyjaciółka chodziła z Twoim przyjacielem to wcale nie znaczy, że i Ty nie możesz się z nią umówić", bo wiecie... dla nas takie zachowanie może i jest normalne, ale dla wcześniejszego pokolenia byłoby nie do pomyślenia. Jeśli faktycznie tak jest to zastanówmy się, jak wygląda wspomniana kwestia umawiania się wewnątrz ekipy w serialach na przestrzeni lat. [Jeśli nie oglądaliście tych produkcji to uważajcie na spoilery]



Wbrew powyższemu zdjęciu w „Przyjaciołach” minęło wiele lat od momentu rozstania Rachel i Rossa, nim Joey choćby pomyślał o Rachel w kategorii innej, niż przyjacielskiej, a i wtedy skupiał się głównie na wyparciu swoich uczuć. Nawet po wielu nieudanych próbach i pogodzeniu z porażką, nie poszedł najpierw do dziewczyny swych marzeń, lecz skupił się na Rossie. To jemu najpierw wyznał prawdę  i dopiero po otrzymaniu od niego zielonego światła postanowił wyznać miłość dziewczynie. Tak wyglądało to w połowie pierwszej dekady XXI wieku, a kilka lat później w serialu „Jak poznałem waszą matkę” dostaliśmy związek Ted-Robin-Barney, który mam wrażenie, odbył się znacznie szybciej i z odrobinę mniejszą delikatnością względem Teda. Dla przykładu niedługo po tym twórcy serialu „Teoria wielkiego podrywu” niespecjalnie przejęli się Leonardem, gdy Raj zaliczył scenę łóżkową z Penny. I tak od niesamowitego wyczulenia na uczucia przyjaciół, z których byłymi dziewczynami chce się umawiać inna postać, powoli dochodzimy do coraz większej obojętności. Jeśli mielibyśmy do omawianych produkcji dorzucić programy typu „Warsaw Shore” to dojdziemy do całkowitej znieczulicy.



Swoją drogą „Warsaw Shore: Ekipa z Warszawy”, czy też oryginał „Jersey Shore” jest ciekawą kwestią w przemianie popkulturowych wzorców przyjaźni. W końcu w programie MTV tyle się mówi o tym, że uczestnicy są ekipą i pozują na przyjaciół, więc stacja w pewien sposób stara się kreować nowoczesny obraz grupy przyjaciół. Osobiście uważam, że albo poniosła w tym względzie sromotną porażkę, albo z premedytacją stara się wychować pokolenie idiotów nieposiadających żadnych zasad moralnych. Dlaczego? Cóż… powodów jest mnóstwo, ale skupmy się na najważniejszych. 

Zacznijmy od tego, że sam skład ekipy z pierwszego sezonu diametralnie różni się od tego z najnowszych odcinków. Jeśli się nie mylę, to z ośmiu osób zostały dwie, w tym jednej z nich nie było przez półtora sezonu – oni się tam chyba specjalnie nie lubią, skoro ciągle odchodzą i stacja musi szukać nowych uczestników. Dość słabe jest również to, że 'ekipa' bez żalu żegna się z opuszczającymi program, a z entuzjazmem czeka na 'świeżaków'. Niemniej nie będę oceniać emocji, które towarzyszą bohaterom tego godnego pożałowania reality show, bo nikt nie wie, co jest prawdziwe, a co zagrane lub odpowiednio przycięte. Prawda jest tak, że to stacja ponosi odpowiedzialność za to, jakie sceny emituje w czasie emisji programu. I co dostajemy, poza ogromną dawką patologii? Tzw. przyjaciół ze skłonnościami do stosowania względem siebie przemocy fizycznej, którzy nie mają oporów przed wyzywaniem się, czy obgadywaniem. Spoiwem ich relacji jest alkohol, a nie jest szacunek, zaufanie i wzajemne wsparcie, jak widzimy choćby w „Przyjaciołach”. Może jestem starej daty, ale dla mnie fundamenty przyjaźni muszą być mocne, a spędzanie czasu z osobami najbliższymi nie opiera się wyłącznie na imprezach i seksie. 



Biorąc pod uwagę, że nasze wzorce zachowań nie biorą się znikąd, jestem poważnie zaniepokojona tym, co kreuje MTV i w jaką stronę zmierzają telewizyjne przykłady przyjaźni. Chciałabym wierzyć, że odbiorcy nie są idiotami, którzy bezkrytycznie powielają to, co widzą na ekranie, ale wyrosłam z takiej naiwności. Pozostaje mieć jedynie nadzieję, że tego typu programy zginą w natłoku innych produkcji przedstawiających grupki przyjaciół, a stacje w końcu zaczną zwracać uwagę na to, jaki mają wpływ na społeczeństwo.

Ps. Do której postaci z "Przyjaciół" (lub innej wyżej wymienionej produkcji) jesteście podobni?
PPS. Chyba naprawdę powinnam zacząć leczyć mój masochizm. 


Premiery majowe

$
0
0

Nadszedł maj! Nawet nie wiecie, jak długo na niego czekałam! Niestety bynajmniej nie ze względu na premiery, chociaż te kinowe są więcej niż zachęcające. Tyle Marvela w jednym miesiącu, że usta same się układają do uśmiechu. Zacznijmy jednak od nowości książkowych, a dopiero później szybki rzut oka na najciekawsze filmy. 

Adam Węgłowski - Żywe trupy. Prawdziwa historia zombie
Wydawnictwo: Znak Horyzont
Data wydania: 9 maj

Złowieszcze żywe trupy atakują z ekranów kin, telewizorów i komputerów. Uwielbiamy się ich bać. Myśl o tym, że nadejdą chwiejnym krokiem, zwiastując kres cywilizacji, pochłonęła miliony na całym świecie. Adam Węgłowski – człowiek, który zjadł zęby na zombie – udowadnia, że nie jest to wcale nowy fenomen. Ludzkość drżała ze strachu przed żywymi trupami już dwa tysiące lat temu. I miała ku temu doskonałe powody.Autor przemierza Afrykę, Karaiby, Bliski Wschód i dziewicze puszcze średniowiecznej Polski. Zagląda do laboratoriów wybitnych biologów i analizuje czarnoksięskie księgi. Jego wnioski są zatrważające.Od mrożących krew w żyłach rytuałów Haitańczyków, po polowania organizowane przez istniejących naprawdę polskich wiedźminów – walka z żywymi trupami trwa od najdawniejszych czasów. A współczesna nauka tylko potwierdza, że jest się czego bać.

Kiera Cass - Korona
Wydawnictwo: Jaguar
Data wydania: 18 maj


Piąty tom cyklu Selekcja, który rozpoczęły "Rywalki" to niezbyt ambitna seria, ale ma w sobie coś magicznego, więc nie zamierzam odpuścić kolejnego tomu. Zwłaszcza, że "Następczyni" zostawiła mnie z ogromną ochotą na poznanie dalszych losów Illéi i eliminacji.


Dwadzieścia lat minęło od wydarzeń z „Jedynej”. Córka Americi i Maxona - księżniczka Eadlyn nie sądzi, że uda jej się znaleźć prawdziwego partnera wśród konkursowych trzydziestu pięciu zalotników, nie mówiąc już o prawdziwej miłości. Ale czasami serce znajdzie sposób, aby nas zaskoczyć. Eadlyn musi dokonać wyboru, który okaże się trudniejszy niż ktokolwiek się mógł spodziewać. 

Becca Fitzpatrick - Niebezpieczne kłamstwa
Wydawnictwo: Otwarte
Data wydania: 18 maj


Stella to nie jest moje prawdziwe imię. Thunder Basin w Nebrasce nie jest moim prawdziwym domem. To nie jest moje prawdziwe życie. 

Po tym jak byłam świadkiem groźnego przestępstwa, zostałam objęta programem ochrony świadków i wysłana do spokojnego miasteczka na końcu świata. Moje życie rozpadło się na milion kawałków. Nie potrafię się tu odnaleźć. Miałam rozpocząć ostatni rok liceum. Miałam być z chłopakiem, którego kocham, ale zostaliśmy rozdzieleni. Teraz w moim życiu pojawił się ktoś inny – czy mogę mu zaufać? Coraz trudniej jest kłamać... Im bardziej czuję się bezpieczna, tym większe grozi mi niebezpieczeństwo.

Katarzyna Czajka - Dwóch panów z branży
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Data wydania: 18 maj


Książka kompletnie nie z mojej tematyki, ale jestem bardzo ciekawa pierwszej powieści wydanej przez Zwierza, więc nie odpuszczą - zwłaszcza, że będą przecinki!


Magia kina od zawsze przyciągała miliony... Pożar, kobiety, porwania i inspektorzy podatkowi. To nie fabuła powieści gangsterskiej, to historia dwóch niedoszłych prawników ­Polaka i Żyda, którzy po wyrzuceniu ze studiów uznali, że założenie kina będzie dobrym pomysłem. Czy da się jednak prowadzić spokojny i rentowny biznes w międzywojennej Warszawie, kiedy w tle rozgrywa się wielka historia? Mimo przeciwności losu dwójka bohaterów ma tylko jeden wspólny cel – nie zbankrutować. 

Demet Altınyeleklioğlu - Sułtanka Kosem. Księga 1. W haremie
Wydawnictwo: Wielka Litera
Data wydania: 18 maj

Coś czuję, że wszyscy fani "Wspaniałego Stulecia" właśnie piszczą z radości, a skoro sama serialu jeszcze nie widziałam to może zacznę od książki, na podstawie której go nakręcono.

Walka o włądzę, intrygi miłosne na sułtańskim dworze i gotowa na wszystko sułtanka- anioł i demon w jednej osobie. Poddani nazywali ją Czarną Królową. Dla sułtana Ahmeda I była jego Mahpeyker – najdroższym Księżycem. Sama jednak w głębi duszy na zawsze pozostała Anastazją, prostą dziewczyną z jednej z greckich wysp. Kiedy skończyła zaledwie piętnaście lat, trafiła do sułtańskiego haremu. Od tej pory miała być jedną z wielu niewolnic na dworze sułtana. Los jednak zadecydował inaczej. Jej niepospolitą urodę, wdzięk i inteligencję dostrzegła babka Ahmeda I. Sułtanka wzięła młodą wieśniaczkę pod swoje skrzydła, przygotowując do roli, którą niegdyś sama pełniła. Anastazja została najpotężniejszą kobietą w Imperium Osmańskim, żoną sułtana. Już jako sułtanka Mahpeyker Kösem rzuciła wyzwanie pałacowym intrygom, zawsze czujnym wrogom oraz czającej się na każdym kroku śmierci i zdradzie.

Victor Dixen - Fobos
Wydawnictwo: Otwarte

Książka o reality show kręconym w kosmosie? Nie musicie mnie dalej przekonywać - Biorę!


Odmów. . . – szepcze mi do ucha cichy głos. – Wiesz, że nie nadajesz się do tej misji z tym, co masz do ukrycia. Wiesz, że jeśli polecisz, będziesz cierpiała tak, jak jeszcze nikt dotąd nie cierpiał. Odmów w tej chwili. . . 
Léonor wchodzi na pokład statku kosmicznego. Doskonale pamięta moment, w którym zobaczyła ogłoszenie o naborze do programu „Genesis”, pierwszego reality show w kosmosie. Sześć dziewczyn i sześciu chłopaków wybranych w ogólnoświatowym castingu ma założyć pierwszą ludzką kolonię na Marsie. Będą poznawać się podczas sześciominutowych randek, by zdecydować, z kim założą rodzinę, gdy dotrą do celu. Léonor uważa, że to jej jedyna szansa nie tylko na zdobycie sławy, ale i na lepsze życie. Przez całe dzieciństwo przechodziła od jednej rodziny zastępczej do drugiej. Nie ma nic do stracenia i zamierza rozegrać tę grę po swojemu.


Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów - 6 maj


X-Men: Apocalypse - 20 maj


Alicja po drugiej stronie lustra - 26 maj


Angry Birds Film - 27 maj



Ps. Oczywiście najbardziej cieszę się na filmy z MCU, a Wy na co zwróciliście uwagę?

Constantine, czyli serialowy mistrz okultyzmu

$
0
0

Do tej pory przy Eksperymencie DC zdawałam raporty z seriali, w których pojawiali się superbohaterowie. Może nie zawsze mieli oni super moce, ale za to pamiętali, by na nocne eskapady zabierać swoje kostiumy, maski i charakterystyczne bronie. Wybierali sobie ksywy i robili wszystko, by odhaczyć jak najwięcej punktów z mojego poradnika tworzenia superbohatera. Tym razem jednak musiałam się zmierzyć z Constantinem, który kompletnie nie pasuje do stereotypu komiksowego bohatera walczącego ze złem.

Przede wszystkim, jak wspomniałam, Constantine nie nosi kostiumu, chyba że można pod to podciągnąć jego prochowiec i cały image na Castiela z SN (swoją drogą wróciłabym do oglądania „Supernatural”, gdyby do ekipy dołączył Constantin). Constantin nie ma cech heroicznych, za to posiada dość specyficzny sposób bycia, przez który momentami bliżej mu do antybohatera niż bohatera pozytywnego. Dodatkowo nie lata nocą po mieście szukając zbirów, którym mógłby spuścić łomot. Właściwie to całkiem miła odmiana, bo zamiast siły mięśni używa wiedzy magicznej — rzuca zaklęcia, odprawia rytuały, wali mrocznymi przedmiotami w demony, czyli robi wszystko to, co przystało mistrzowi okultyzmu.

Czy tylko ja odnoszę wrażenie, że Castiel i Constantine mają tego samego stylistę?
Niemniej nie można powiedzieć, żeby Constantin nie miał nic wspólnego z superbohaterami w maskach, bo przecież żyje z nimi w jednym uniwersum! Po zakończeniu pierwszego sezonu bohater zaliczył crossover z Arrowem i trzeba przyznać, że wypadł rewelacyjnie kradnąc cały epizod. Najciekawsze jest to, że najlepszym odcinkiem z Constantinem była właśnie jego przygoda z Zielonym Kapturem... W każdym razie wypadałoby dodać, że nasz łowca demonów także ma swoich pomocników: Chasa (Charles Halford), który po każdej śmierci zmartwychwstaje, więc jest idealnym mięsem armatnim oraz Zed (Angélica Celaya), której wizje pomagają w śledztwach. Problem polega na tym, że nie polubiłam żadnej postaci z serialu. Po pierwszym szoku i długim przyzwyczajaniu się do Matta Ryana w roli Constantina mogę śmiało napisać, że sprawdził się całkiem przyzwoicie, chociaż kompletnie mnie nie urzekł. Charles Halford może być, ale szału też nie zrobił. Chyba tylko Manny'emu (Harold Perrineau) udało się wywołać we mnie jakieś emocje, ale dopiero w dwóch ostatnich odcinkach, więc nie wiem, czy można to zaliczyć na plus. Za to Angélica Celaya wyznaczyła nowy poziom w koszmarnym aktorstwie, które powinno być zakazane lub podlegać grzywnie. W każdej scenie z jej udziałem zastanawiam się, czy ona naprawdę robi maślane oczy do każdego anioła/demona/szamana/człowieka, czy może najzwyczajniej w świecie to jest jej mina wyrażająca przerażenie. Jeśli tak to czy może ją kiedyś łaskawie zmienić?! Aktorzy dalej powinni posiadać rozbudowaną mimikę twarzy, prawda?

Mój pies ma podobną minę, gdy żebra o jedzenie, więc czuję się nieswojo. Niech ktoś rzuci Zed kosteczkę.
Choć nigdy nie miałam w rękach komiksowego "Hellblazera" to i tak wierzyłam, że ten serial mi się spodoba. Naprawdę powinien mi się podobać! Kochałam film pełnometrażowy z 2005 roku, więc byłam bardzo entuzjastycznie nastawiona do premiery serialu. I może na tym właśnie polega mój problem - tak bardzo lubiłam wersję kinową, że nowa odsłona najwyraźniej nie potrafiła sprostać moim wyobrażeniom. Liczyłam na mroczny klimat, mrożące krew w żyłach wątki, udręczonego bad assa w głównej roli i niesamowite potwory wyjęte z najgorszych horrorów, a po premierze mój entuzjazm zmienił się w jedno krótkie: Meh. Wątki może i były stosunkowo ciekawe, ale zbyt dużo czasu w każdym odcinku poświęcano na to, by Constantine i jego paczka dowiedzieli się, że coś jest na rzeczy, a następnie ustalili kto za tym stoi, później go znaleźli. Przez to akcja właściwa, którą rozumiem, jako zmierzenie się z problemem, rozgrywała się raz dwa i pyk - napisy końcowe. Cały nastrój horroru był obecny jedynie na początku odcinków, gdy twórcy chcieli zaprezentować widzom zło, z którym przyjdzie się mierzyć bohaterom, a później nastrój pryskał.

Innymi słowy nie potrafię się serialem zachwycać, jednak za totalną porażkę też nie mogę go uznać, więc dawałam mu szansę z odcinka na odcinek, aż po dziesiątym powiedziałam dość i dałam sobie spokój na kilka miesięcy. Dopiero teraz obejrzałam pozostałe trzy odcinki sezonu i zapewniam, że powrót był trudny. Przed każdym włączeniem przycisku play wiłam się, kręciłam i zaczynałam sprzątać byle tylko odwlec oglądanie – to nie świadczy dobrze o serialu. Nawet stacja NBC stwierdziła, że nie warto się przy nim męczyć, więc anulowano emisję po trzynastym odcinku, bez szans na powstanie kolejnego sezonu (przynajmniej w przypadku NBC). Wierzę, że część fanów była tą decyzją załamana, bo może i "Constantine" nie jest zły. On zwyczajnie jest byle jaki lub kompletnie nie w moim guście, dlatego tak mnie nudził. 

Ps. Szkoda, że takim ponurym akcentem kończymy serialowy Eksperyment z DC. Powiedzcie mi tylko, czy możemy spokojnie przejść do etapu podsumowań, czy chcecie jeszcze raporty z (konkretnych!) filmów pełnometrażowych? Jeśli tak to ewentualnie których?
Ps2. Swoją drogą dlaczego zawsze stacje kończą emisję serialu w najciekawszym momencie? To jakaś kara za niską oglądalność, czy jak?

Czy Elsa powinna zostać lesbijką?

$
0
0

U Disneya trwają pracę nad kontynuacją "Krainy Lodu", a w internetach akcje mające na celu przekonać twórców bajki, by Elsa została lesbijką. Twitter i Facebook oszalał, wszyscy domagają się dziewczyny dla Elsy, a #GiveElsaaGirlfriend można znaleźć na co drugim (no dobra, co czwartym) wallu. I w tym momencie napiszę coś niesamowicie szokującego, więc się przygotujcie (koniecznie miejcie pod ręką widły i pochodnie, by móc szybko zareagować): Nie chcę, by Elsa miała dziewczynę! Wiem, wiem, oburzające wyznanie. Nim jednak spłonę na stosie wolę wyjaśnić, dlaczego śmiem głosić tak kontrowersyjną opinię. 

Przede wszystkim wolę zacząć od tego, że doskonale rozumiem powody, dla których fani namawiają Disneya, by w końcu stworzył animowaną homoseksualną księżniczkę. Głównymi bohaterkami animacji Disneya w większości są białe kobiety — Mulan, Pocahontas, Esmeralda, Lilo, Jasmina, Tiana i Kida, a niebawem również Moana to jedyne wyjątki. Niemniej one wszystkie są heteroseksualne, więc wypadałoby w końcu urozmaicić ich grono. Przyznam szczerze, że jestem bardzo ciekawa, jak będzie wyglądać pierwsza animowana baśń o księżniczce zakochanej w innej księżniczce, czy tam poddanej i słowo daje, kupiłabym bilet na kinową premierę. Jednak niech nie będzie nią Elsa, tylko nowa postać, której jeszcze nie znamy. Dlaczego? Cóż… mogłabym wymienić kilka powodów. 

Po co dzielić się władzą?
Przede wszystkim historia z „Krainy Lodu” jest pod wieloma względami przełomowa dla studia, ponieważ [Spoilery!] wyśmiano 'prawdziwą miłość', która rozwija się szybciej, niż gotuje się chińska zupka, królewicz okazał się czarnym charakterem, łamiący klątwę akt prawdziwej miłości nie był zasługą siostrzanego oddania, a nie buziaka, a dodatkowo Elsa, jako główna bohaterka przetrwała cały film bez najmniejszego wątku romantycznego. Przy okazji jest także pierwszą księżniczką/królową Disneya, która ma moc X-mena! Dość nieszablonowo jak na bajkę Disneya, prawda? No właśnie! Dlaczego więc tylko jeden tytuł wytwórni miałby burzyć stereotypy? Niech w kolejnych filmach też to robią! Poza tym, dlaczego Elsa nie mogłaby być szczęśliwą, niezależną kobietą, która nie potrzebuje mężczyzny? Moim zdaniem pierwszoplanowy wątek romantyczny wcale nie jest potrzebny w każdej bajce, a Elsa doskonale sprawdziłaby się w roli samodzielnej władczyni Arendelle. 

Jednak, jeśli koniecznie trzeba ją z kimś zeswatać to mam już pewną propozycję – Jacka Frosta ze „Strażników Marzeń”. Jeśli oglądaliście obie animacje, to najprawdopodobniej rozumiecie, skąd mi się to wzięło. Obie postacie są takie urocze, samotne i pod pewnym względem tragiczne, że nie sposób ich nie shippować! I oczywiście zdaję sobie sprawę, że ich związek jest niemożliwy, bo pochodzą z dwóch rywalizujących ze sobą wytwórni, które raczej nie połączą sił tylko po to, by mnie zadowolić, ale wiecie jak to jest, gdy mocno kibicujecie danej parze. Wtedy ciężko przyjąć do wiadomości, że któreś z nich zwiąże się z kimś innym, więc jeśli Elsa nie może być z Jackiem to wracam do opcji singielki. Także tego… #TeamJelsa

Jelsa byłaby uroczym rozwiązaniem!
Niemniej niezależnie od tego, czego chcę ja, czy pozostali widzowie, to i tak są nikłe szanse, by królowa lodu znalazła dziewczynę. Disney zwyczajnie nie jest na to gotowy. Widzicie, rodzice (zwłaszcza ci z USA) to bardzo wrażliwa grupa, która oburza się z wielu powodów, lubi pisać petycje, skargi i pozwy, więc wyobraźcie sobie, że część z nich może nie być zadowolona z faktu, że w kontynuacji takiego hitu, jakim zdecydowanie była „Kraina Lodu”, bohaterka nie będzie spełniać ich standardów, bo nie oszukujmy się, tolerancja kuleje nie tylko w Polsce. I jak homofobiczny rodzic wyjaśni dziecku, że nie obejrzy kontynuacji swojej ulubionej bajki? Już to widzę: „Przykro mi Amy, ale nie pójdziemy do kina, bo boję się, że jeżeli zobaczysz dwie animowane panie, które się ze sobą całują, to na pewno wyrośniesz na lesbijkę”. I co z tego, że taka postawa jest absurdalna, zacofana i delikatnie mówiąc chora. Disneya, jak każdą korporację interesują tylko zyski. Naiwnie wierzę, że łatwiej będzie wprowadzić nową (!) bohaterkę, która zakocha się w królewnie na białym koniu, jeśli rodzice od początku będą wiedzieć, czego się spodziewać, a pozostali dorośli tym chętniej kupią bilet. 

Mieli być pierwsi, ale stchórzyli.
Swoją drogą podobno już w jednej bajce miał być wpleciony wątek związku homoseksualnego. Oglądaliście „Drogę do Eldorado” DreamWorksa? Jeśli tak to z pewnością pamiętacie Tulia i Miguela, którzy wedle plotek początkowo nie mieli być jedynie przyjaciółmi, lecz parą. Na dowód wymienia się liczne sceny ich bliskości, wzajemnego oddania, czy braku jakiegokolwiek skrępowania wobec siebie. Ta teoria wyjaśnia również ogromnego focha, którego rzucił Miguel po tym, gdy Tulio związał się z Chel. A za źródło całej tej plotki podaje się pierwotną wersję dialogów, w których Miguel miał się zwracać do Tulia per „darling”, czyli kochanie. Ponoć DreamWorks ostatecznie uznał, że wątek homoseksualny w filmie animowanym byłby zbyt kontrowersyjny, ale na bloga! To było w 2000 roku i aż się przykro robi na samą myśl, że dalej może taki być!

Ps. Jaki status związku według Was powinna mieć Elsa po wydaniu kontynuacji?
Ps2. Gdybyście mieli zeswatać jedną z istniejących księżniczek Disneya z dziewczyną, to którą byście wybrali?

Marzenia u Disneya, czyli o czym marzą księżniczki?

$
0
0

Nim zaczniecie czytać poniższy tekst mam do Was prośbę: zastanówcie się przez moment, jakie są Wasze największe, najskrytsze marzenia – te, o których myślicie zdmuchując świeczki na urodzinowym torcie lub widząc spadającą gwiazdę. Macie je? Dobrze, więc miejcie je w pamięci podczas czytania.

Ogólnie marzenia to skomplikowana rzecz, a każdy z nas ma inne. Dzieci marzą na przykład o zostaniu astronautą, stereotypowe uczestniczki konkursów piękności o pokoju na świecie, a ja trzymam się tego, że nie mam marzeń, lecz cele, bo dzięki temu stają się łatwiejsze to osiągnięcia. Niemniej są takie pragnienia, które czasami dość ciężko zrealizować bez pomocy złotej rybki, dżina, dobrej wróżki, czy matki chrzestnej z tryskającą brokatem różdżką. Niestety takie magiczne wspomagacze trafiają się jedynie ślicznym księżniczkom z bajek. Pomijając fakt, że to całkowicie nie sprawiedliwe, że normalni ludzie (tj. w żaden sposób nie powiązani z bajkowymi rodzinami królewskimi) są pomijani, to trzeba przyznać, że spełnianie marzeń księżniczek jest zwyczajnym marnotrawstwem. Dlaczego? Ponieważ bohaterki bajek najzwyczajniej w świecie nie potrafią wymyślić naprawdę dobrego życzenia. Tylko spójrzcie, co one sobie wymyśliły!


Ja to najbardziej na świecie pragnę iść na imprezę ~ Kopciuszek
Zacznijmy od największej porażki, czyli Kopciuszka. Dziewczyna nie miała łatwego życia. Jej matka umarła, ojciec kompletnie się nią nie interesował, przyrodnie siostry się z niej wyśmiewały, a macocha zrobiła z niej służącą, a raczej niewolnice, bo przecież nie przysługiwało jej wynagrodzenie za pracę, ani dni wolne. Wydawać by się mogło, że w takiej sytuacji dziewczyna powinna najbardziej na świecie pragnąć wolności, ale najwyraźniej ona wcale nie jest nikomu potrzebna do szczęścia, a abolicjonistom zwyczajnie się w tyłkach poprzewracało. W takim razie może dziewczyna niekochana przez nikogo przez całe swoje życie będzie najmocniej pragnęła, by komuś (poza myszkami i ptaszkami) naprawdę na niej zależało i się o nią troszczył – nie, to najwyraźniej też jakieś fanaberie. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność, a i tak nie doszłabym do życzenia, które wpadło do głowy Kopciuszkowi. Jak wszyscy pamiętamy chodziło o pójście na bal! No tak, to sprawa życia i śmierci, więc jej Matka Chrzestna musiała zareagować (co z tego, że ignorowała ją przez całe życie, gdy dziewuszka była pomiatana, popychana, ośmieszana i terroryzowana) i wyczarować odpowiednią sukienkę i buty, które nie wchodzi w skład życzenia, więc miały kilkugodzinny termin ważności. 
Powiedzcie mi proszę, czy w sytuacji Kopciuszka zdecydowalibyście się przeznaczyć życzenie na tak trywialną zachciankę? I proszę, nie kłamcie, bo dobrze wiemy, że przyszła księżniczka nie mogła wiedzieć, jak skończy się jej opowieść. 

Jednym życzeniem wykiwam Darwina! ~ Arielka
Z Arielką sprawa jest trochę bardziej skomplikowana, bo marzenie o wielkiej miłości nie jest takie głupie, a jeszcze sensowniejsze jest pragnienie posiadania dwóch nóg - też bym o nich marzyła, gdybym urodziła się z płetwą. Niestety przy samej realizacji życzenia, mała syrenka nie wykazała się ani sprytem, ani zdrowym rozsądkiem. Zamiast iść do tatusia, tupnąć płetwą i powiedzieć, że ma w trymiga machnąć swoim trójzębem, by sprawić ulubionej córeczce nóżki, Arielka wolała iść do morskiej wiedźmy złą sławą owianej, która na starcie wyjaśnia jej, jak skończy, jeśli nie dopełni umowy. Niemniej Arielka przynajmniej wysłuchała tego, co Ursula miała do wyśpiewania w kwestii umowy, bo taka Tiana z "Księżniczki i Żaby" pocałowała gadającego płaza w ciemno. Nawet nie próbowała się dowiedzieć, jak taki układ działa, bo z góry założyła, że opowieści z bajek mają sens. Seriously?! Niemniej trzeba przyznać, że kto jak kto, ale Tiana miała piękne marzenie z urzekającą historią. Dla przypomnienia już jako mała dziewczynka uczyła się gotować od ojca, z którym chciała założyć restauracje. Po jego śmierci nie myślała już o niczym poza spełnieniem ich wspólnej wizji. To naprawdę urocze, że w ten sposób postanowiła pielęgnować wspomnienie o nim... jednak najwyraźniej nie było to aż tak urocze, by jakaś miła wróżka zleciała z nieba, aby trochę ułatwić jej zadanie.

Trzeba przyznać, że Merida też całkiem nieźle kombinowała ze swoim życzeniem. Na jej miejscu również wolałabym nie oddawać ręki (wraz z całą resztą), by zapewnić pokój w Królestwie. Niestety Merida ostatecznie poległa, bo zamiast marzyć o tym, by udowodnić wszystkim, że będzie idealną niezamężną władczynią, czy też by jej odrzucenie zalotów młodych lordów nie przyczyniło się do wojny wewnętrznej, skusiła się na coś tak niesprecyzowanego, jak odmienienie swojego losu, co w domyśle rozumiała, jako niech matka da mi spokój. Jakby tego było mało, szkocka królewna postanowiła zaufać pierwszej lepszej wiedźmie, nie sprawdzając nawet jej referencji. Nie wiem, jak Wy, ale ja zazwyczaj nie karmię matki podejrzanym ciastkiem kupionym od staruszki handlującej w lesie wyrobami z drewna, a gdyby jednak to zdecydowanie zaniepokoiłabym się poważnie, gdyby po jednym gryzie niemal natychmiast wystąpiły symptomy poważnego zatrucia. Merida najwyraźniej nie jest tak empatyczna albo naprawdę nienawidzi swojej matki. Poważnie takim ludziom spełniają się życzenia? To takie niesprawiedliwe!

Otruję matkę i nie będę musiała wychodzić za mąż! ~ Merida
Niemniej ze wszystkich bohaterek bajek Disneya to Meg wyszła najgorzej na spełnieniu swojego pragnienia. Choć w przeciwieństwie do swoich poprzedniczek Meg postąpiła szlachetnie i wykazała się ogromnym poświęceniem oddając swoją duszę Hadesowi w zamian za życie jej ukochanego, to okazało się to spektakularną porażką – jej zmartwychwstały facet rzucił ją dla innej, a ona i tak musiała służyć władcy Podziemia. Zaczynam odnosić dziwne wrażenie, że Disney coś poważnie poplątał z morałem swoich bajek. No bo jak to tak?! Bohaterowie są karani za życzenia, które są ważne, altruistyczne, czy mają w sobie prawdziwą głębie, zaś do spełniania głupiutkich zachcianek podchodzi się z największą dokładnością i pompą, a w dodatku posiadaczki najbardziej infantylnych życzeń nagradza się koroną. W zasadzie trudno się dziwić skoro dobre wróżki w darze dla malutkiej Aurory załatwiły jej urodę i piękny głos, więc najwyraźniej to najbardziej liczy się w życiu każdej animowanej kobiety. Drogi Disney'u, robisz to źle!


A mogłam wymienić duszę na nowe sandałki... ~ Meg
A odpowiadając na pytanie zadane w tytule, odpowiedź brzmi: impulsywnie. Mam nieodparte wrażenie, że księżniczki Disneya (poza Tianą i Charlottą) nagle wymyślają sobie jakieś życzenie, które oczywiście nie jest do końca przemyślane, ani zazwyczaj warte spełnienia i ot, tak cały wszechświat robi wszystko, by im się ono spełniło. Zdecydowanie nie polecam brania z nich przykładu, bo wierzę, że powinniśmy marzyć o rzeczach ważnych, ale jak pokazuje Disney im bardziej błahe życzenie tym wyższa nagroda, więc lepiej mnie nie słuchajcie.

Ps. Wasze marzenia według Disneya zasługiwałyby na spełnienie, czy może zostalibyście za nie ukarani?
Ps2. Coś czuję, że więcej nauczymy się od Czarnych Charakterów, więc niebawem ten sam temat omówimy z ich strony.

Kolejność oglądania filmów DC Comics

$
0
0

Domyślam się, że spodziewacie się rozbudowanego uniwersum, które mogłoby konkurować z tym, do czego przyzwyczaił nas Marvel. Niestety mam złą wiadomość. DC nie ma spójnego uniwersum filmowego. Większość ich produkcji zwyczajnie się nie łączy (nawet historie Supermana i Supergirl są sprzeczne). Niemniej postaram się w miarę rozsądnie przedstawić, jak najlepiej zacząć przygodę z adaptacjami ich komiksów. 

Na wstępie wolę uprzedzić, że nawet nie próbuję wymieniać starszych filmów i seriali, które powstały jako adaptacje komiksów DC, bo zwyczajnie mija się to z celem, ponieważ w żaden sposób się ze sobą powiązane. Podobnie wygląda kwestia pojedynczych filmów takich, jak Kobieta Kot, czy Zielona Latarnia, które choć bazują na komiksach to nie mają wiele wspólnego z pozostałymi filmami. Z tego powodu poniższe tytuły to jedyna namiastka połączonego uniwersum.


Jak oglądać seriale?
1. Arrow (2 pierwsze sezony)
2. Flash (od tego momentu ogląda się na zmianę jeden odcinek z pierwszego sezonu Flasha, a następnie jeden z trzeciego sezonu Arrow i tak ciągle na zmianę)
3. DC's Legends of Tomorrow (możecie zacząć oglądać dopiero po 8 odcinku 2 sezonu Flasha i 8 odcinku 4 sezonu Arrow) 
4. Supergirl (specjalnie się nie łączy, jednak najlepiej zacząć oglądać po 1 sezonie Flasha)
5. Constantine (nie łączy się z powyższymi)
6. Gotham (nie łączy się z powyższymi)
7. Lucifer (nie łączy się z powyższymi)
8. iZombie (nie łączy się z powyższymi)


Jak oglądać Batmana?
1. Batman (1989)
2. Powrót Batmana (1992)
3. Batman Forever (1995)
4. Batman & Robin (1997)
------------------Poniższe nie łączą się z powyższymi-----------------
5. Batman: Początek (2005) [Złoczyńcy: Strach na wróble, Ra's al Ghul]
6. Mroczny Rycerz (2008) [Złoczyńcy: Joker, Two Face]
7. Mroczny Rycerz Powstaje (2012) [Złoczyńcy: Bane]

DC Extended Universe
Oto moment, na który wszyscy czekaliście, czyli początek spójnego uniwersum filmów od DC, w którym będziemy mogli oglądać kontynuowane wątki ze wcześniejszych filmów oraz liczne crossovery. Niemniej to uniwersum dopiero raczkuje, więc będę je rozbudowywać na bieżąco wraz z pojawianiem się nowych filmów.

1. Człowiek ze stali
2. Batman v Superman: Świt sprawiedliwości
3. Legion samobójców (już w sierpniu! Możecie przedtem obejrzeć serial Arrow)

Planowane:
4.  Wonder Woman (2017)
5. Liga Sprawiedliwych part 1 (2017)
6. The Flash (2018)
7. Aquaman (2018)
8. Liga Sprawiedliwych part 1 (2019)
9. Shazam (2019) 
10. Cyborg (2020)
11. Green Lantern Corps (2020) 


Ps. Wolicie spójne uniwersum, czy pojedyncze z niczym nie powiązane filmy?
Ps2. Jaki jest Wasz ulubiony tytuł od DC?

Spotkajmy się w Krakowie po raz trzeci!

$
0
0

Panie, Panowie, Różowe Sałaty!
Tradycyjnie, jak co roku ujawniam czas i miejsce, w którym będę, licząc na to, że dołączycie do mnie i Agaty z Bałaganu Kontrolowanego! Mam nadzieję, że właśnie piszczycie z radości (Nie? Jak to?!) lub chociaż sprawdzacie, czy macie czas 
od godziny 17:00 29 maja. Jeśli tak, to widzimy się w klubie Opium (ul. Jakuba 19 w Krakowie)! Zapiszcie datę w kalendarzu, dodajcie się do wydarzenia na FB i przygotujcie psychicznie na porządne psucie mózgów! 

W końcu wypada czasami spotkać się, by na żywo omówić plany podbicia świata, obrony przed Zombie Apokalipsą, czy ponarzekać na księżniczki Disneya, chociaż znając życie skończy się, jak zawsze, czyli na zachwycaniu się wspaniałymi serialami, filmami, książkami i całą popkulturą. Ze swojej strony obiecuję, że jeśli nie lubicie rozmawiać z innymi ludźmi, to możecie spokojnie usiąść w kąciku, by z szalonym spojrzeniem notować wskazówki dot. przetrwania w razie Z-epidemii - różne rzeczy widziałam i niewiele może mnie zdziwić. A tak poważnie nie ma co się wstydzić, bo ja sama w strachu, że będę siedzieć sama i nawet Agata się nie pojawi. Nie róbcie mi tego!


***

W drugiej części ogłoszeń parafialnych informuję, że Gosiarella uciekła z internetów i pojawi się dopiero za tydzień z lekkim hakiem. Mam nadzieję, że przywiozę Wam kilka fajnych tekstów! Przez ten czas teksty będą pojawiać się regularnie na blogu, jednak w komentarzach będziecie musieli rozmawiać z innymi Różowymi Sałatami. Wszystko ogarnę, gdy tylko wrócę! Bądźcie dzielni i niech różowa moc będzie z Wami!

Ps. To kto z Was dotrzyma mi towarzystwa na spotkaniu, a kogo będę musiała wpisać na czarną listę?



Koszmar minionego lata po latach to koszmar!

$
0
0

Do niektórych filmów lubię powracać po latach, w przypadku slasherów ma to miejsce wtedy, gdy nie pamiętam, kto jest mordercą, ani w jakiej kolejności padają trupy bohaterowie. W przypadku serii Krzyk, taki powrót do przeszłości okazał się wspaniałym popkulturowym przeżyciem. Niestety, jeśli chodzi o „Koszmar minionego lata” i jego kontynuację to już nie było tak fajnie. Okazało się, że w przeciwieństwie do horrorów z Ghostfacem w roli głównej, który dalej potrafi świetnie umilić czas, to "Koszmar..." powoduje całą masę facepalmów.

Zastanawiam się z czego to wynika. Przecież przed laty nie uważałam go za epicką porażkę. Wręcz wspominałam go, jako stosunkowo udany slasher. A teraz mam ochotę spalić każdą istniejącą kopię tego filmu. Dlaczego? Chciałabym napisać, że w dużej mierze winę ponosi za to "Straszny film", który wykorzystał i sparodiował masę scen z "Koszmaru minionego lata", ale to było by zrzucenie winny na niewinnego. Co nie zmienia faktu, że przez większość czasu się śmiałam, zamiast bać, bo w w odpowiednich fragmentach przypominały mi się gagi ze "Strasznego filmu". Problem polega na tym, że oryginalne sceny w "Koszmarze minionego lata" oraz "Koszmarze następnego lata" ma w sobie niemal równy poziom absurdu, co parodia, a to nie świadczy najlepiej o horrorze. Zresztą przeanalizujmy co lepsze sceny (bądźcie gotowi na sporą dawkę spoilerów).

O czym tak właściwie jest "Koszmar minionego lata"? Grupka nastolatków po imprezie jedzie autem i potrąca człowieka. Chciałabym wierzyć, że we współczesnym świecie każdy normalny człowiek w takiej sytuacji wezwałby pogotowie, jeśli nie z powodu zwykłego człowieczeństwa to chociaż przez to, że zaoszczędziłoby to mu później wielu problemów. Niemniej nasi bohaterowie postanowili tego nie robić, bo według ich fachowej opinii ofiara była martwa i w niczym, by to nie pomogło. Co ciekawe kierowca był trzeźwy, a i tak uważał, że to skończy się dla nich źle. Ech... nawet nie mam siły tego komentować. W każdym razie mamy zwłoki i czas rozstrzygnąć co z nimi zrobić. Do wyboru są takie opcje:
a) zmienić zdanie i zadzwonić po pogotowie, bo są spore szansę, że idiota orzekający zgon nie potrafił znaleźć pulsu, bo... no cóż... jest idiotą.

b) odjechać zostawiając ciało na drodze, by kolejny przejeżdżający kierowca zadzwonił po policję, która powiadomi rodzinę ofiary o jego stanie.
c) wrzucić przejechanego człowieka do bagażnika, zawieść na molo i wrzucić do wody, by nikt go nie odnalazł, a jego rodzina nigdy nie wiedziała, co się stało z ich ukochanym tatusiem, mężem, bratem etc.


Jak sądzicie co wybrali? Oczywiście najbardziej zdumiewającą opcję, czyli c! 
I tak oto nastoletni geniusze postanowili przenieść ciało, umazać wnętrze samochodu w krwi i zrobić wszystko, by wyglądać na bardziej winnych, niż byli w rzeczywistości, a to wcale nie jest w tym najlepsze! O nie! Najzabawniej zrobiło się, gdy przyszedł czas wrzucenia ciała do wody, a ciało ożyło! I to nie w zombie stylu, tylko takim "Cześć, żyję. Proszę nie mordujcie mnie". Więc jak sądzicie, jaką decyzję wtedy podjęły nasze bystrzaki? Postanowili go dobić! Dobić, utopić i zanurkować za nim w otchłań wody tylko po to, by wyszarpać mu z ręki koronę, którą zabrał swoim oprawcom! So brilliant! 

Od czasu tamtego morderstwa minął rok. W tym czasie każdy ze sprawców się po obrażał na pozostałych i przestali ze sobą rozmawiać. Przynajmniej do momentu, gdy Julie James do miasteczka i dostała anonimowy list o treści "Wiem co zrobiłaś zeszłego lata" (stawiam, że ten film zainspirował powstanie A. w Pretty Little Liars).


Ale styl całkiem niezły: przeciw potopowa kurtka rybacka, kapelusz przeciw powodziowy i hak, jak u pirata. Co on w secondhandzie kompletował ten strój?
Według mnie nie jest to najbardziej przerażająca wiadomość, jaką można dostać, ale chyba nie jestem obiektywna, skoro nigdy nikogo nie zabiłam. W każdym razie nasza Julie postanowiła zrobić to, co tak często jest wytykane w filmach kryminalnych, czyli popędzić z kartką do wszystkich współwinnych w razie, gdyby nadawca nie wiedział kto jeszcze brał udział w zbrodni. W każdym razie szybko okazuje się, że ktoś wie o ich niecnym uczynku i postanawia ich ukarać. Właściwie należy im się, bo są mordercami, a który widz uważający się za zdrowego psychicznie będzie się martwić tym, że jeden morderca pozabija innych? Mała strata dla społeczeństwa i właśnie dlatego tak lubiliśmy serial Dexter. Problem polega na tym, że nadawca tej wiadomości jest kompletnie pomylony i właściwie nie wiadomo o co mu chodzi, bo z jednej strony znęca się psychicznie nad naszymi morderczymi nastolatkami, a z drugiej zamiast ich zwyczajnie zabić to ten pacan uśmierca samych postronnych. To nie ma sensu! Znaczy ma budować napięcie, ale tylko przy założeniu, że widz to idiota lub morderca zamiast karać, lubi zwyczajnie wbić hak w ludzkie mięsko. Odrobinę żenujące. Poważnie, czy tylko ja uważam, że morderca musi mieć jakiś cel?
Dokładnie! Na co czekasz Ty leniwy morderco?!
I tak przez swoje zwlekanie na ostatnią chwilę z wykończeniem głównej grupki, okazuje się, że 50% celów przeżyło, by reżyser mógł stworzyć kontynuacje. Tylko po co? By powtarzać te same błędy w nowej scenerii? Co kto lubi. Jako fanka slasherów trochę żałuję, że wróciłam do "Koszmarów...", zamiast zachować po nich w miarę dobre wspomnienia. A teraz widzę tylko błędy, absurd i słaby scenariusz. Pociesza mnie jedynie, że poza absurdem film pasuje do głównych cech gatunku. Powiem Wam jedno: nie oglądajcie "Koszmarów..." niezależnie od tego, czy jesteście fanami slasherów, czy nie. Jeśli wspominacie go miło to tym bardziej do niego nie wracajcie. Zachowajcie dobre wrażenia z przed lat i nie popełniajcie mojego błędu.

Ps. O czym byście pomyśleli, gdybyście dostali anonimową wiadomość "Wiem co zrobiłeś zeszłego lata!"? Serio, co by to było?
Ps2. Mieliście film, który lubiliście dopóki go ponownie nie obejrzeliście?

Filmowe problemy Batmana i Supermana

$
0
0

Na wstępie wolę uprzedzić, że ten tekst nie jest przeznaczony dla fanów tej superbohaterskiej dwójki, bo mogliby się poczuć urażeni - tak, jak ja czuję się urażona oglądając ich na ekranie. W ramach Eksperymentu DC tj. przyswajania sobie filmowych adaptacji komiksów DC Comics, musiałam obejrzeć choć po jednym filmie z Batmanem i Supermanem, a przez wrodzony masochizm obejrzałam znacznie więcej, w tym „Batman: Początek”, „Mroczny Rycerz”, „Mroczny Rycerz Powstaje”, „Człowiek ze stali” oraz „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” i to ostatnie bolało najbardziej.

Wyjątkowo nie mam zamiaru być delikatna, więc dosadnie powiem, że oglądanie tych filmów było koszmarem. Były momenty, w których chciałam się ciąć łyżeczką, były takie, w których szukałam wiertarki, by zrobić sobie lobotomię i były też te, w których krzyczałam na ekran. Przy niektórych tytułach musiałam mieć trzy podejścia, żeby je skończyć, bo zwyczajnie brakowało mi sił. Oczywiście były też momenty, w których autentycznie piszczałam ze szczęścia, ale to tylko wtedy, gdy na ekranie pojawiał się Joker, więc nie można tego zaliczyć na plus superbohaterów. Niemniej ta cała parada filmowych porażek była w pewnym sensie zaskakująca, bo poza kilkoma dość drobnymi zarzutami, nie mam awersji ani do Batmana, ani do Supermana. Ich postacie są całkiem ciekawe, a złoczyńców, z którymi walczą, wprost uwielbiam. Nawet seriale animowane, czy gry z Batkiem i Supem w rolach głównych są całkiem w porządku, więc zastanawiam się co u licha dzieje się z filmami?! Czy w Hollywood tak nienawidzą bohaterów od DC (niestety to akurat nie jest jedynie problem Supermana i Batmana, bo Kobieta Kot, Zielona Latarnia i inni też zostali sponiewierani), że celowo partaczą każdą adaptację? Zapewne jest w tym ziarno prawy, bo oglądając choćby „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” ciężko uwierzyć, że ludzie pracujący przy tym filmie mieli dobre zamiary (uniewinniam jedynie aktorów, bo robili co mogli i wyszli dobrze). Także największym problemem Batmana i Supermana są filmy! Poza tym każdy z nich ma dodatkowo kilka mniejszych problemików.

The same scene - always and forever 
Ciągle odtwarzane nieszczęśliwe dzieciństwo→ Jak wszyscy doskonale wiemy, Bruce Wayne stracił rodziców, gdy był bardzo młody. Dlaczego wierzę, że wszyscy o tym DOSKONALE WIEMY? Ponieważ dosłownie w każdy film o Batmanie zaczyna się sceną, w której szczęśliwa rodzinka Wayne'ów wychodzi z kina/teatru i nagle zza rogu wyłania się bandyta, który zabija rodziców Bruce'a. Perły jego matki się rozsypują po ziemi. Dzieciak płacze. W następnej scenie widzimy pogrzeb i małego Batmanka nad ich grobem. Zawsze wygląda to dokładnie tak samo. Zawsze! Wierzę, że są na świecie ludzie, którzy nie wiedzą jak nazywa się prezydent USA lub papież, ale z pewnością znają tragiczną historię Bruce'a Wayne'a. Nic dziwnego, że Bruce ma problemy z agresją, skoro twórcy karzą mu przeżywać najtragiczniejszy moment życia wciąż na nowo!

Niezmienny wskaźnik przestępczości→ Gotham to piękne miasto, pełne złoczyńców i nieporadnych policjantów. Można byłoby pomyśleć, że pojawienie się zamaskowanego bohatera, który walczy z przestępcami, zrobi różnice i po kilku latach cała mieścinka będzie przyjazna i bezpieczna, ale poza krótkim epizodem z „Mroczny Rycerz Powstaje”, to nie ma miejsca. To musi być naprawdę dołujące, gdy noc w noc walczy się z łotrami i praktycznie wsadza do więzienia tylko po to, by po jakimś czasie oni z niego uciekali, by ponownie siać postrach w mieście, a nawet jeśli zostaną za kratkami to i tak ich miejsce zajmuje kolejny złoczyńca. Biedny Batman nie dość, że jest chronicznie wyspany, to zdecydowanie musi być również sfrustrowany faktem, że   jego wysiłki idą na marne. Zwłaszcza że… 


Fani wolą Złoczyńców!→ Oczywiście wiele osób lubi Batmana, kibicuje mu, chciałoby mieć jego gadżety, a w dodatku wszystkie bluzy, podkoszulki i inne części garderoby z logiem Batmana wyglądają rewelacyjnie, ale nie oszukujmy się – większość z nas ogląda Batmana dla Złoczyńców. Joker to mój osobisty faworyt, dzięki któremu uśmiecham się (poprawka chichoczę złowieszczo) ilekroć pojawi się na ekranie, bo zmienia każdą scenę w prawdziwe przedstawienie. Pingwin zdecydowanie ukradł całe serialowe "Gotham". Two Face, Człowiek Zagadka, Strach na Wróble, Trujący Bluszcz, Bane, czy Harley Quinn również błyszczą na ekranie za każdym razem! I jak może się przy nich czuć biedny Batman, który może i jest tytułowym bohaterem, ale i tak większość widzów bardziej się cieszy ze scen z udziałem przestępców, niż z jego?!

Znajdźcie trzy różnice.
Populacja ignorantów  Jak już kiedyś pisałam Superman żyje w dziwnym świecie, w którego przeciętny mieszkaniec ma rozwiniętą spostrzegawczość na poziomie pantofelka. Trochę szkoda ratować miasto zamieszkałe przez skrajnych ignorantów (by nie napisać tumanów), bo przez samo swoje istnienie obniża się ogólnoświatowy poziom IQ. Zapewne domyślacie się skąd się wzięła moja pogarda - z trzech różnic, które znaleźliście na powyższych zdjęciach tj. okulary, delikatna zmiana uczesania oraz przebranie się w kolorowy kostium z pelerynką. Te drobne szczegóły sprawiają, że nikt w całym uniwersum nie potrafi zgadnąć, że to Clark Kent jest Supermanem.

Kompleks mesjasza→ Teoretycznie większość superbohaterów na niego cierpi, jednak mam wrażenie, że u Supermana poszło to o krok dalej przez jego wyjątkowość i niezniszczalność. Nie dość, że sam wierzy, że jego przeznaczeniem jest ocalenie świata, to i ludzkość w to wierzy. I jak w takiej sytuacji biedny Superman może zrobić coś złego? No jak? Wystarczy, że go o coś fałszywie oskarżą lub coś przeoczy i od razu depresja murowana, co zresztą widać po najnowszym filmie.

Ciężko się z nim utożsamić → I to nie tylko dlatego, że bohater jest kosmitą, którego planeta wybuchła i nie ma już nikogo z jego gatunku, lecz przez jego bezbarwność. Widzicie, Superman ma dwie twarze i nie mam na myśli podział na Clarka Kenta i Kal-El'a, lecz niezwykłego twardziela z laserami w oczach, którego nie sposób zranić, a co dopiero pokonać oraz faceta, który jest przy tym całkiem mdły. Nikt z nas nie może lub nie chce się z kimś takim utożsamiać, bo przecież musiałoby być z nami bardzo źle, żebyśmy sami się postrzegali, jako nieciekawych szaraków, a niestety nikt nie jest tak zadufany w sobie, by wierzyć, że nic nie jest w stanie go pokonać. Przez to w niemal każdym wcieleniu Superman jest za mało ludzki i nie postrzegamy go w tych kategoriach, a to sprawia, że ciężko z nim sympatyzować. Biedny ten nadludzko silny superbohater z laserami w oczach... I w dodatku ma najbardziej irytującą dziewczynę wśród wszystkich partnerek superbohaterów!!

Na szczęście filmy czasami robią również dla nich coś dobrego, bo dzięki Hollywoodzkim twórcom zarówno Batman, jak i Superman w końcu przestali nosić gacie na spodniach, ale to tak drobna zaleta, że aż szkoda było ją wymieniać.

Ps. Wiem, że wiele osób może się ze mną nie zgodzić i uważać wyżej wymienione filmy za bardzo dobre – szanuję Wasze zdanie, bo jest tak samo istotne, jak moje, a jeśli Was to pocieszy to dostałam już łomot od brata za obrażanie filmów o Batmanie (tak, mam w domu wrogi team).
Ps2. Co zmienilibyście w filmach o Supermanie lub Batmanie, by były lepsze?

Jak zakwalifikować zombie w skali Złych?

$
0
0

Zombie z całą pewnością nie jest milusim misiem do przytulania, bo pluszaki zazwyczaj nie próbują nam odgryźć głowy. Innymi słowy, zdecydowanie są źli, jednak czym w sumie są? Czarnymi charakterami? Złoczyńcami? Czy zombiaczek mógłby umówić się z Jokerem, Lokim, Vaderem, czy innym super złoczyńcą na piwo? Jasne, że nie, bo to nie ten poziom. Osobiście postrzegam zombie, jako coś gorszego, niż Złoczyńca przez duże Zet, ale jeśli mam być szczera to właśnie zombie niosą apokalipsę, a ci wcześniej wspomniani, co rusz zaliczają porażkę, więc chyba trzeba byłoby zdefiniować zła mózgożerców.

Czy zombie jest złoczyńcą? 
Rasowy złoczyńca jest geniuszem zła, który walczy o zdobycie potęgi, góry pieniędzy i przejęcia władzy nad światem. Zastanówmy się nad tym. Zombie zdecydowanie zło czyni, w końcu nic dobrego w pożeraniu mózgów nie ma. Zombie niemal zawsze jest potężny, bo w końcu nie dość, że zjada wielu ludziów na przystawkę, to dodatkowo przemienia ich w kolejne zombiaczki tym samym poszerzając swoje szeregi. Żaden negatywny bohater z taką skutecznością nie przeciąga dobrych na ciemną stronę mocy! Co za tym idzie przejęcie władzy nad światem jest banalne. Jedyny cel, który zombie nie interesuje to żądza pieniądza, ale czy słyszeliście o zombie apokalipsie, w której pieniądze mają jeszcze jakąkolwiek wartość? No właśnie. Jedyne co tak naprawdę się nie zgadza to geniusz zła, bo przecież zombie to bezmyślne zwłoki kierowane jedynie pragnieniem powodowanym przez wirusa. Hmmm... wychodzi na to, że to wirus jest prawdziwym złoczyńcą. Tylko jeszcze nie słyszałam o wirusie, który wykształciłby świadomość, ale z drugiej strony nie jestem wirusologiem.

Tak musiałby wyglądać Z-wirus, gdyby był złoczyńcom - trochę głupio i groteskowo, ale co zrobić.
Niemniej nie potrafię się przemóc, by zakwalifikować mózgożercę jako złoczyńcę. Nie i już! Dlaczego? Zacznijmy od tego, że zombie to określenie wykorzystywane do nazywania zarówno pojedynczego powłóczącego nogami osobnika, jak i dla całego stada (sami sprawdźcie liczba mnoga — zombie; liczba pojedyncza — zombie). I choć najprawdopodobniej nie istnieje zasada mówiąca, że złoczyńca nie może być stadem kierowanym przez wirusa, to wydaje mi się to niewłaściwe. W końcu Joker jest wyjątkowy dlatego, że jest jedyny w swoim rodzaju i dlatego uznajemy go za Złoczyńcę (tak, przez duże Zet!)! Do tego dołóżmy, że zombie się nie śmieje. Serio, co to za super łotr, jeśli nie potrafi z siebie wydobyć złowieszczego śmiechu?! Żaden! Okey, uznajmy, że zombie nie jest/są złoczyńcą i w spokoju sprawdzajmy dalej, jako co można go zakwalifikować.

Czy zombie to czarny charakter? 
To już znacznie szersza kategoria, więc bardziej tu pasuje. W końcu do zostania czarnym charakterem wystarczy być złym. Co prawda dochodzą dodatkowe cechy, ale nie są dla wszystkich wspólne, jak na przykład sarkastyczny humor (nie spodziewałaby się usłyszeć od zombie czegokolwiek poza „hhhhrrrrr...hrrrrr...” plus dźwięków sapania, mlaskania i przeżuwania, w ostateczności jeszcze zawodzenia „móóóóózg”). Jednak w tym przypadku pojawia się współpraca, ale czy można określić współpracą to, co wyczyniają zombie? Nie wiem, bo nigdy nie widziałam dwóch mózgożerców, którzy popijają herbatkę nad mapą świata i dzielą terytorium na grupy, ale to, że czegoś nie widziałam wcale nie znaczy, że mogę to zwyczajnie wykluczyć. Zaczynam mieć tego szczerze dość, bo osobiście wychodzę z założenia, że zombie to tylko zbyt szybko poruszający się cel dla maczety, czy innej broni, a tu nagle wychodzi na to, że mogą spokojnie dołączyć do grup zrzeszających najmroczniejsze umysły fikcyjnych tworów. Z niewiadomych względów już chętniej obsadziłabym górę lodową z „Titanica” w roli czarnego charakteru niż zombiaka. Jestem zawiedziona! Czy dla mojego zdrowia psychicznego możemy uznać, że do bycia CC potrzebna jest świadomość tego, że postępuje się źle, a zombie tego nie mają? Dziękuję!

Potworki nawet bramy nie potrafią otworzyć, a ja mam ich za pełnoprawnych złoczyńców uznać? No way!
Jeśli mam być całkiem szczera to do zombie najbardziej pasuje mi jako gang, niezorganizowana grupa przestępcza. Tylko czy w tym przypadku też nie potrzeba odrobiny świadomości? Chyba tak, więc może kończąc te niepokojąco dziwne przemyślenia, uznamy zombie za plagę? To zdecydowanie pasuje, skoro ich poziom rozwoju jest mniej więcej na poziomie karalucha. Wiecie co? Wychodzi na to, że w końcu udało się znaleźć odpowiednią etykietkę! Przy okazji omówiliśmy mniej więcej czym się różni złoczyńca od czarnego charakteru. Tylko jakoś tak smutno się robi na myśl, że nie da się traktować poważnie czegoś, co niszczy fikcyjne światy, powoduje globalną apokalipsę i jest bardziej skuteczne od wszystkich złoczyńców razem wziętych. W końcu nie możemy zombie odmówić bezwzględności, wytrwałości, braku skrupułów, czy choćby skuteczności, dzięki czemu pod wieloma deklasują większość antagonistów, których znamy, podziwiamy, czy uwielbiamy. 

Ps. Czy tylko mi jest odrobinę smutno na myśl, że zombie są negatywnymi bohaterami gorszego sortu? Chociaż i tak z przyjemnością strzeliłabym im w łeb, a przy tym znalazłabym i ukarała każdego, kto śmiałby unieszkodliwić np. Jokera. 
Ps2. Co powiecie na Wakacje z Zombie 2?

Gdy spełnimy marzenie, czyli Gosiarella wróciła!

$
0
0
Thassos szmaragdowa wyspa
Spełniłam jedno ze swoich największych marzeń. Odwiedziłam Grecję. Spędziłam wspaniałe dwa tygodnie na Thassos. Wróciłam. Można pomyśleć, że powrót do rzeczywistości nie należy do najprzyjemniejszych, jednak marzenia to dość niezwykła rzecz i ma to do siebie, że gdy się spełnią pozostawiają w człowieku niezwykle przyjemne uczucia, których nikt nie jest wstanie odebrać. 

Mam dość specyficzne podejście do marzeń, bo nie lubię zostawiać ich w sferze wyobraźni, lecz planów. Wierzę, że jeśli w swojej głowie zaszufladkujemy je jako cele to stają się bardziej realne i łatwiej nam będzie je zrealizować. Lubię myśleć, że 90% ich realizacji zależy od nas samych i działań, które podejmujemy. Niestety te 10% czasami lubi pokrzyżować plany, bo dotarłam do Grecji dopiero przy trzecim podejściu, a właściwie przy trzeciej wykupionej wycieczce i tuż przed wyjazdem ciągle miałam wrażenie, że coś znowu stanie mi na przeszkodzie. Niemniej udało się! Na pocieszenie te wspomniane 10% czasami lubi działać również na naszą korzyć, jak w przypadku mojego innego malutkiego marzenie tj. wysłuchania gry Yirumy na żywo - akurat wtedy los postanowił mi sprzyjać i w czasie trasy koncertowej po Europie wybrał Kraków, jako jedno z miast. Przeżycie było magiczne, jednak po zakończeniu poczułam delikatny smutek, lekką pustkę, bo mogłam byłam, przeżyłam, zachwyciłam się i nagle było po wszystkim. Marzenie spełnione. Na liście marzeń pozycja odhaczona, a następna okazja na wysłuchanie jego muzyki na żywo jest dość odległa. Jednak nie zrozumcie mnie źle - to było wspaniałe doświadczenie i ogromnie się cieszę, że je przeżyłam... tylko chciałabym móc uczestniczyć w tak magicznych chwilach częściej. 


W przypadku Grecji sprawa wyglądała odrobinę inaczej. Już jako mała Gosiarella marzyłam, by postawić nogę na greckiej ziemi. Zachwycałam się każdym dniem, każdą godziną i każdą pojedynczą chwilą, a teraz po powrocie wiem, że mogę to marzenie spełniać co wyjazd, ponieważ widziałam tylko małą część tego zachwycającego kraju i mam jeszcze wiele do odkrycia. To uczucie po spełnieniu marzenia o wiele bardziej mi się podoba, ponieważ stawia kolejne wyzwania oraz obiecuje jeszcze wspanialsze chwile do przeżycia. A już na Thassos nie brakowało ani dziwnych, ani wspaniałych przygód. Jeśli mam być całkiem szczera kraina, którą przez lata sobie wyobrażałam była całkiem inna od tej, którą zastałam. Nie była ani lepsza, ani gorsza - po prostu inna. Dlatego moje kochane Różowe Sałaty - spełniajcie swoje pragnienia, bo nie dość, że to jedno z najwspanialszych przeżyć to w dodatku nasze wyobrażenia nijak się mają do rzeczywistości. Trzymam za Was mocno kciuki!

Ps. Jak widać Gosiarella wróciła, więc niebawem będę nadrabiać zaległości na blogu! Mam nadzieję, że się cieszycie i bardzo za mną tęskniliście!
Ps2. Co powiecie na to, by pojawiło się niebawem kilka tekstów o Grecji, bo przywiozłam Wam zachwycające zdjęcia (na instagramie pojawiło się część z nich) i parę ciekawych przemyśleń.



Civil War - Po której stronie staniesz?

$
0
0

W ostatnim czasie, a właściwie na długo przed premierą Civil War, internety wrzały i wzywały do wybrania swojego teamu. Wszędzie aż roiło się od hashtagów #TeamCap lub #TeamIronMan i choć moje różowe serduszko zawsze będzie przy Iron Manie wolałam się wstrzymać z wyborem, dopóki nie obejrzę filmu, bo dopiero wtedy mogłam zapoznać się z oficjalnymi argumentami bohaterów. 

Jak widać trochę mi to zajęło, bo zaraz po premierze wyjechałam i nie widziałam sensu w oglądaniu najnowszego filmu o Avengersach z greckim dubbingiem lub co gorsza  z napisami. Może dobrze się stało, że piszę tekst o wojnie superbohaterów, gdy większość z Was najprawdopodobniej już widziała ten film, bo zamiast recenzji, czy tam opinii, której wcale nie chce mi się pisać, mogę zwyczajnie rozważyć kto miał więcej racji w tym całym konflikcie. UWAGA! Spoilery będą hasać na wolności i choć nie do końca dotyczą samej fabuły to Ci z Was, którzy jeszcze filmu nie oglądali powinni zachować szczególną ostrożność lub wrócić do tego tekstu po jego obejrzeniu. 
Po czyjej staniesz stronie?
O co tak właściwie poszło?

Od momentu, gdy superbohaterowie z Uniwersum Avengersów zaczęli pojawiać się na ekranach kin, nieustannie towarzyszyła im ogromna rozpierducha. Straty w czasie walk z wrogami były kolosalne i choć nasi supebohaterowie za każdym razem ratowali świat to nie obyło się bez straty w ludziach. Można powiedzieć, że kilka, czy kilkanaście osób to mała cena za to, by ludzkość przetrwała, jednak inaczej patrzylibyśmy, gdyby wśród ofiar był ktoś nam bliski. Słusznie, czy nie słusznie winą za ich śmierć obarcza się Avengersów, bo ich działania są ich decyzjami. Można nazwać je samowolnymi, gdyż nie kontroluje ich żadna organizacja, czy rząd. W "Civil War" przywódcy krajów całego świata w końcu się zdenerwowali i stwierdzili, że owszem dużo zawdzięczają Avengersom i postrzegają ich jako bohaterów, ale i tak powinni podlegać kontroli. W konsekwencji powstało porozumienie podpisane przez 117 państw, na mocy którego orzeka się, że Avengersi przestaną być prywatną organizacją. Zamiast tego będą działać pod nadzorem komisji z ramienia ONZ. Oznacza to, że superbohaterowie będą mogli działać (tj. robić rozpierduchę) jedynie wówczas, gdy otrzymają zgodę na akcję. Mówiąc jeszcze prościej: podpisując porozumienie Avengersi tracą moc decydowania gdzie, kiedy i z jakim wrogiem walczyć.


#TeamIronMan, czyli argumenty na tak.

Stark wierzył, że kontrola wraz z postawieniem granic jest potrzebna. Jego zdaniem samowolne działanie, których nikt nie kontroluje zbliża ich do bezprawia. Bądźmy szczerzy, gdyby superbohaterowie (a my byśmy się do nich nie zaliczali!) istnieli w naszym świecie to chcielibyśmy, by działali na własną rękę? Oczywiście, że nie! Ktoś musi postawić granicę i choć w czysto teoretyczny sposób sprawować kontrolę, by zapewnić zwykłym ludziom bezpieczeństwo lub chociaż pozory, abyśmy mogli w nocy lepiej spać. Zresztą nie tylko my. Po członkach super drużyny widać, że przygniata ich poczucie winy za ludzi, którzy umarli w czasie ich walk. To ogromny ciężar, którego nie powinni nosić na swoich barkach. Żołnierze wracający z wojny przynajmniej mogą się pocieszać myślą, że wykonywali rozkazy kogoś wyżej postawionego. Kogoś, kto bierze odpowiedzialność za ich działania. Kogoś, kto został do tego upoważniony. A Avengersi? Nie, bo to co do tej chwili robili było wyłącznie ich decyzją, podejmowaną pod wpływem subiektywnych opinii. Moim zdaniem to za duża odpowiedzialność i za duża władza w rękach zbyt potężnych osób. Zresztą samo powstanie Ultrona i katastrofa w Sokowi jest wynikiem właśnie samowolnych działań Iron Mana.

Ponadto to trochę nie fajne, że niezwykle potężni i niebezpieczni obywatele Stanów Zjednoczonych przeprowadzają działania militarne na terenach innych państw bez ich zgody i wiedzy. Pomijając już fakt, że to bezprawne to warto zaznaczyć, że gdyby rząd krajów, na których terytorium Avengersi toczą walki, byli poinformowani o działaniu superbohaterów, to mogliby zapewnić większe bezpieczeństwo cywilom. Choćby przez ewakuacje mieszkańców. Tak tylko mówię, bo sama wkurzyłabym się, gdybym była przywódcą kraju, a tu nagle Kapitan Ameryka rozwalił mi pół miasta, a następnie dumnie przeparadował się ulicami w swoim amerykańskim (!!) stroju.

Kocham Iron Mana, uwielbiam superbohaterów i sama chciałabym mieć supermoce, jednak musicie mi wybaczyć, bo nie potrafię patrzeć na ten cały konflikt jedynie przez pryzmat tego, co jest korzystne dla Avengersów. W realnym świecie to nie o ich bezpieczeństwo powinniśmy się troszczyć, lecz o całą ludzkość. Jasne, Tony i reszta są bohaterami i zapewniają bezpieczeństwo Ziemi, jednak są też przy tym egoistyczni (jak Cap ratujący Bucky'ego tj. MORDERCĘ), pełni pychy (Stark w każdym momencie) i kierują się wyłącznie własnym osądem. Przede wszystkim jednak są ludźmi, więc bywają omylni. Czy z tego powodu nie byłoby lepiej, gdyby kontrolę sprawowało ONZ? Nie mówimy przecież o rządzie USA, czy NATO, lecz o Organizacji Narodów Zjednoczonych. Dla przypomnienia celem ONZ jest zapewnianie pokoju i bezpieczeństwa międzynarodowego, rozwoju współpracy między narodami oraz popieranie przestrzegania praw człowieka. Komu ufać, jeśli nie im?


#TeamCap, czyli argumenty na nie.

Nie będę kryła, że nie przepadam za Kapitanem Ameryką i mogło to w pewien sposób wpłynąć na moją opinię, a ta nie jest najlepsza. Niemniej uważam, że on również ma trochę racji. Jego głównym zmartwieniem była utrata możliwości wyboru tego, dla kogo i kiedy będzie walczył. Widać, że nie ufa politykom i ich rządom, więc najprawdopodobniej obawia się, że Avengersi mogą się stać bronią i narzędziem politycznych rozgrywek (ale na bloga! Mówimy o ONZ!). Wrodzona złośliwość każe mi napisać, że przecież to właśnie on zwrócił się przeciwko wszystkim, by ratować swojego kumpla/zbrodniarza/mordercę. Tak, czy inaczej odrobinę niepokojący jest fakt, że po podpisaniu porozumienia Avengersi musieliby grzecznie czekać na zgodę, gdy w między czasie Loki rozwalałby Ziemię lub nowy złoczyńca masakrowałby jakiś kraj. To opóźnia lub co gorsza wstrzymuje reakcje na zagrożenie. Niestety w skrajnie paskudnych sytuacjach każda chwila zwłoki z działaniem powiększa liczbę ofiar, więc pod tym względem rozumiem jego opór. 

Z drugiej strony żaden z Avengersów nie jest bezinteresowną Matką Teresą, więc w dużej mierze patrzą na traktat przez pryzmat własnych korzyści i ograniczeń. Nikomu nie podoba się wizja uwięzienia za działanie, które w ich mniemaniu było słuszne. Odrobinę przerażające są warunki, w jakich przetrzymywano pokonanych, zbuntowanych Avengersów. Oczywiście było to w jakiś sposób rozsądne, ale nie przypominam sobie, by któryś z nich doczekał się procesu, a wrzucanie do podwodnego więzienia bez rozprawy i prawomocnego sądowego wyroku to czyste bezprawie!

Wydaje mi się, że obie strony tego konfliktu miały w pewien sposób słuszność, a racja leży pośrodku. Sam traktat i działaniem pod nadzorem ONZ jest czymś dobrym, jednak mimo wszystko Avengersi powinni mieć większą swobodę działania, a w razie niesubordynacji nie powinni ponosić tak bezprawnych i skrajnych konsekwencji. Co prawda na chwilę obecną nie wiemy, jak sprawdziłaby się kontrola z ramienia ONZ, bo "Civil War" podążyło w innym kierunku, ale znając MCU jeszcze będziemy mieli okazję przekonać się, który team miał więcej racji. 

Ps. A Wy w jakim teamie byliście przed i po obejrzeniem "Civil War"? 
Ps2. Przypominam, że Różowe Sałaty z Krakowa mogą się ze mną jutro spotkać - szczegóły tutaj!
Viewing all 693 articles
Browse latest View live