Quantcast
Channel: Gosiarella
Viewing all 694 articles
Browse latest View live

Serialkon, czyli prelekcja po raz pierwszy

$
0
0
Gosiarella na Serialkon 2015

Mam ochotę zacząć od słów "Kochany Pamiętniczku", bo ten wpis nie będzie absolutnie rzeczowy, a w dodatku niemal w całości subiektywny i opierający się na emocjach, które wywołał we mnie ubiegły weekend. Także tego... Jeśli jakimś cudem przeoczyliście informacje o tym, że odbywał się Serialkon to opowiem co Was ominęło i dlaczego powinniście być czujni w przyszłym roku.

W zeszłym roku, gdy Serialkon zadebiutował był małym, jednodniowym konwentem, na którym pojawili się miłośnicy wszelakich seriali, a przynajmniej Ci z pośród nich, którzy jakimś cudem o nim usłyszeli. Sama wybrałam się z ciekawości, choć sceptycznie nastawiona, bo do tamtej pory konwenty specjalnie mnie do siebie nie przekonały. Jednak w Serialkonie zakochałam się od pierwszego wejrzenia, a raczej przeglądnięcia programu, a później było tylko lepiej. Niemniej byłam pod ogromny wrażeniem, jak tak młody event rozrósł się w przeciągu roku. Edycja 2015 trwała dwa dni, ściągnięto zagranicznych gości (w tym scenarzystę BBC), prelekcje odbywały się również w języku angielskim. Jeśli dalej będzie się to rozwijać w takim tempie to za rok będziemy mieli w Polsce prawdziwego konkurenta dla Comic Conu, a ja będę mogła powiedzieć, że prowadziłam tam prelekcje. 

W czasie ubiegłorocznej edycji brakowało mi tylko jednej rzeczy - wykładu nawiązującego do Once Upon a Time. W końcu jak świętować konwent serialowy pomijając tak genialną produkcję? Stwierdziłam, że trzeba to koniecznie naprawić i w tym roku ją przeprowadziłam. Biorąc pod uwagę, że od dziecka mam paniczny lęk przed wystąpieniami publicznymi był to z mojej strony skrajny masochizm, ale w szczytnym celu. W końcu ktoś w końcu musiał publicznie stanąć w obronie biednych czarnych charakterów bajek, prawda? Zastanawiacie się jak poszło?
Gosiarella Serialkon 2015
Dowód A: Gosiarella - specjalistka od ocieplania wizerunków Czarnych Charakterów
Gosiarella jest najzdolniejszą osobą na świecie, więc w czasie drogi na Serialkon zdążyłam upaćkam się błotem po kolana (dosłownie!), parę razy prawie spaść ze schodów i zaliczyć kilka wpadek, przez które można byłoby dojść do wniosku, że próbuję podświadomie wymigać się na wszelkie sposoby przed wygłoszeniem prezentacji. Udało się jednak dotrzeć do sali i nie wybiec w trakcie, mimo że na początku głos drżał mi na potęgę. Po jakiś 5 minutach stwierdziłam, że tak prezentacji prowadzić się nie da, bo wszystkich zanudzę, ale jaka była alternatywa? Musiałam być sobą... tylko jak przed dziesiątkami obcych ludzi być Gosiarellą, a przy tym opuścić salę niezawiniętą w kaftan bezpieczeństwa? Odpowiedź jest prosta - trafić na genialną publiczność, która rozumie, że Złoczyńcy to pozytywni bohaterowie, którzy nie doczekali się na ratunek ze strony dobrej wróżki. I tak oto monolog zmienił się w cudowny dialog, w którym bez trudu wskazywało się jak okropni są pozytywni bohaterowie i jak nieszczęśliwymi dobroczyńcami są antagoniści. Wybaczono mi nawet przykład, którym się posłużyłam, by udowodnić, że nie liczą się intencje tylko czyny, gdy w grę wchodzi kwalifikacja bohatera jako dobrego lub złego [Przykład brzmiał mniej więcej tak: Powiedzmy, że wygłaszając swoją prelekcję uważam, że jest ona tak wartościowa, że każdy powinien ją usłyszeć, więc w imię społecznego dobra i bronienia Czarnych Charakterów stwierdzam, że trzeba wymordować prelegentów, którzy wykładają w sali obok, by ich słuchacze przenieśli się do mojej sali. Innymi słowy wierzę, że moje intencje są dobre, ale czyn mimo wszystko byłby zły. (Spokojnie nikogo nie zabiłam, słowo!)]. Z czystym sercem mogę napisać, że misja została wykonana. Regina, Rumpel, Cora i pozostali antagoniście zostali oczyszczeni z zarzutów o bycie złymi, a w stan oskarżenia postawiono m.in. Śnieżkę i Błękitną Wróżkę. Mogę również śmiało stwierdzić, że dawno tak dobrze się nie bawiłam. Dyskutowanie z ludźmi o podobnych poglądach i zainteresowaniach to jedna z najlepszych form spędzania czasu, a gdy w nagrodę dostaje się gromkie brawa to serce zestresowanego narcyza rośnie. Różowe serduszko roztopiło się dopiero po chwili, gdy ludzie zostali, by jeszcze pogadać o serialu i wymienić się spostrzeżeniami. A tam niespodzianka! Dwie Różowe Sałaty! Wielkie buziaki dla Agnieszki, która jak powiedziała stresowała się razem ze mną tym jak mi pójdzie oraz dla Joanny, którą wyprzytulałam za to, że pojawiła się, choć nawet nie ogląda OUaT (#RóżoweSałatyNajlepsząArmiąŚwiata). Oczywiście też dla Agaty, bez której najpewniej wcale nie dotarłabym na miejsce!
Gosiarella Serialkon 2015
Dowód B - Jak widać Gosiarella z rana jest niewyraźna.
Niedziela była odrobinę mniej stresująca, ponieważ byłam w typie śpiącego zombie, gdy razem z Agatą z Bałaganu Kontrolowanego jechałyśmy rozpocząć drugi dzień konwentu biorąc udział w panelu dyskusyjnym o Teen dramach (możecie obejrzeć wideo, ale ostrzegam kręcę się na krześle jak opętana!). O dziwo budziłam się, gdy miałam odpowiedzieć na pytanie, więc nie jest źle. 

Muszę przyznać, że na dzień przed Serialkonem byłam kłębkiem nerwów i mówiłam, że nigdy więcej nie zgłoszę się do prowadzenia żadnej prelekcji, bo to skrajny masochizm, wyjdę na psychola/ucieknę i znacznie lepiej wychodzi mi formułowanie swoich myśli, gdy piszę, niż gdy mówię. A jednak, gdy w sobotę opuszczałam swoją salę powiedziałam, że chcę jeszcze! Obawiam się, że ta niesamowita dawka pozytywnej energii jest tak uzależniająca, że spotkacie mnie na kolejnej edycji Serialkonu! Mam nadzieję, że świat jest na to gotowy! 

Ps. Jeśli jakimś cudem przeczyta ten ktoś z obecnych na wykładzie o OUaT to bardzo dziękuję za to, że byliście tacy rewelacyjni! Bez Was byłoby to strasznie nudne!
Ps2. O jakim serialu chcielibyście usłyszeć prelekcje do tego stopnia, że przygotowalibyście ją sami?

Wszyscy zginą, czyli spoiler w serialu historycznym

$
0
0

Powyższe zdjęcie oddaje to co mam ochotę zrobić, gdy słyszę spoiler do najnowszego odcinka serialu lub co gorsza ktoś zdradza mi zakończenie książki/filmu. Spoilery potrafią zepsuć całą frajdę z oglądania nawet najbardziej przewidywalnych produkcji, jednak co z tymi, których fabuła została oparta o wydarzenia historyczne? Czy można je zaspoilerować, a głowy nauczycieli i historyków wbić na pal? Nie sądzę, ale pewnie dlatego, że moja też by się tam znalazła.

[Lojalnie ostrzegam, że jeśli brzydzicie się historią i uważacie, że fakty historyczne mogą być uznawane za spoilery to czytajcie poniższy tekst bardzo ostrożnie, bo możecie napotkać na kilka informacji, które mogą Wam się nie spodobać.]

Na ogół nie znoszę spoilerów. Tracę całą przyjemność z oglądania, gdy wiem co mnie czeka. Niemniej przy serialach historycznych tego problemu nie mam. Głównie dlatego, że nigdy nie jestem do końca pewna, czy twórcy nie odejdą od faktów, by przedstawić swoją wersję przygód postaci historycznych. Czasami takie zmiany są drobne, a czasami widz dostaje alternatywną wersję historii. Czym to się różni? Przykładowo "Dynastia Tudorów" stosunkowo wiernie przedstawia życie  Henryka i jego sześciu żon oraz problemy religijne i polityczne w XVI-wiecznej Anglii, więc różnicę miedzy tym, co widzimy na ekranie, a tym co możemy przeczytać w książce historycznej są niewielkie. Za to w "Reign" (możecie ją znać też pod koszmarnym polskim tytułem "Nastoletnia Maria Stuart") historia traktowana jest bardzo swobodnie, bo nawet część z głównych bohaterów nigdy nie istniała, jak np. Bash. Dlatego ciężko mi uwierzyć, że serial skończy się tak, jak powinien się skończyć. Ha! Widzicie? Nawet teraz staram się ograniczać informację, które mogłyby jednak popsuć Wam zabawę. Dobra dość tego! W końcu muszę udowodnić, że spoilery w produkcjach historycznych nie istnieją, jeśli dotyczą faktów! To trochę tak, jakbyście się zdenerwowali, że ktoś przed seansem "Titanica" zdradził, że statek zatonął. Idąc tym tropem powinniśmy także milczeć, gdy akcja toczy się w czasach I lub II Wojny Światowej, bo moglibyśmy przez przypadek zdradzić kto wygrał.
Reakcja ludzi, gdy mówię, że Spartacus umrze.
Ja rozumiem, naprawdę rozumiem, że można nie lubić historii i nie trzeba znać każdego wydarzenia, które miało miejsce, ale ustalmy, że są informacje, których wstyd nie znać. Jestem wyrozumiała, więc uzgodnijmy, że chodzi o te najbardziej oczywiste z oczywistych np. Niemcy przegrali wojnę (można się tego domyślić patrząc na współczesną mapę polityczną świata), niewolnictwo zostało zniesione (w końcu czy widziałeś w ostatnim czasie niewolnika do kupienia na pobliskim targu?) i bohater umrze. Skąd wiem o tym ostatnim? Skoro oglądasz film/serial oparty na wydarzeniach historycznych to jest spora szansa, że bohater urodzony dajmy na to w XV wieku nie dożył do XXI wieku (wyjątki się zdarzają, ale to już zahacza o fantasy). W końcu każdy zna przybliżoną ilość lat ludzkiego życia i może sobie obliczyć, że Spartakus, Napoleon, Maria Antonina, Lenin, Juliszu Cezar etc. nie żyją. To nie powinien być dla nikogo specjalny szok, prawda? Przy okazji można założyć, że książka/film/serial przedstawiający losy osób, które wpłynęły na dalszy bieg historii będzie zakończony sceną śmierci. Powód jest prosty: ludzie, o których warto robić filmy to osoby, które do końca swoich dni starają się podporządkować świat swojej wizji albo ich losy są tak burzliwe, że nawet w ostatnich dniach nie mają chwili wytchnienia. Stąd też nie powinno być wielką niespodzianką, że w ostatniej scenie zobaczymy moment śmierci bohatera. Czy to spoiler? Oczywiście, że nie! To byłoby przecież absurdalne.
Posłuchaj go! 
Skoro samo wyjawienie, że postać historyczna umarła nie jest spoilerem to co może nim być? Może zdradzenie okoliczności śmierci? Bazując na powyższych przykładach mogłoby to wyglądać tak: Spartakus polegnie w walce o wolność, Napoleon umrze po zesłaniu na wyspę Świętej Heleny, Maria Antonina zostanie ścięta na gilotynie, Lenina możecie zobaczyć w mauzoleum, bo się stamtąd nie rusza, Juliusz zostanie zadźgany przez kolegów. Te informacje nie są zaskakujące, a jednak część osób uważa je za spoiler i z pewnością byłby by nim, gdy dotyczyły tworu fikcyjnego np. Gry o Tron. I choć wierzę, że nie da się zaspoilerować serialu historycznego to i tak serce mi się łamię na samą myśl, by powiedzieć Wam jak skończyły się losy Marii Stuart. Ba! Ciągle mam nadzieję, że twórcy napiszą alternatywną wersję jej historii. W końcu to serial stacji The CW, więc powinno być pozytywnie, prawda? Może ta naiwna nadzieja powinna stanowić granicę między spoilerem a faktem? 

Załóżmy, że wszyscy znamy historię Marii Stuart i Franciszka, więc wiemy, że [Spoiler z najnowszych odcinków Reign] Franciszek umrze, ale nie spodziewaliśmy się, że tak szybko, bo pomiędzy śmiercią Marii de Guise a Franciszka II powinien być odstęp półroczny, a nie kilkudniowy (czyt. jednoodcinkowy), jak w "Reign". Na tym przykładzie łatwo odróżnić spoiler od faktu, więc spróbujmy: 
[FAKT] Maria de Guise umiera w czerwcu 1560 roku, a Franciszek II w grudniu 1560 roku na infekcję ucha - gdyby taką informację poznał fan serialu czułby, że nie musi się jeszcze martwić o bohatera, bo Maria ma się dobrze lub dopiero w najnowszym odcinku wyzionęła ducha. 
[SPOILER] W odcinku po śmierci Marii de Guise umrze również Franciszek, oddając życie za Marię Stuart - to nie ma nic wspólnego z historią i jest wymysłem twórców, więc może być potraktowane jako spoiler.

Rozumiecie różnicę, prawda? W produkcji opartej na wydarzeniach historycznych nigdy nie możemy mieć pewności, czy twórcy będą się trzymać faktów. Dlatego za spoiler można uznać na przykład zdradzanie tego, co stanie się w konkretnych odcinkach, a nie to co zdarzyło się w rzeczywistości. Niemniej postarajcie się znaleźć w sobie odrobinę współczucia dla fanów konkretnych produkcji i nie mówicie im jak okrutny los spotkał pierwowzory ich bohaterów. 

Ps. Niebawem na blogu zapanuje Historyczna Zima, więc wolę Was uprzedzić jakie mam podejście do spoilerów. Mam nadzieję, że też już nie możecie się doczekać tej tematycznej pory roku!
Ps2. Gosiarella zachorowała, więc bardzo chętnie obejrzy serial/film historyczny - polećcie coś! 

Śpiąca królewna w filmowej odsłonie

$
0
0

Ach! Historia pięknej dziewczyny, która zapada w sen, a przystojny królewicz budzi ją pocałunkiem może wydawać się niesamowicie romantyczna, jeśli nie znacie oryginalnej wersji (koniecznie przeczytajcie True Story!). Tworząc poniższe zestawienie zorientowałam się, że niewielu twórców filmów chce obsadzać narkoleptyczkę w roli głównej. Dobra żartuję, wszyscy lubią, gdy aktorka nie ma dużo pracy, więc naliczyłam ponad trzydzieści filmów i seriali nawiązujących do motywu Śpiącej Królewny, ale większość z nich nie nadaje się do oglądania lub jest erotyczna, więc może je Wam odpuszczę i przedstawię tylko kilka wybranych.


 Śpiąca Królewna (1959)

Podejrzewam, że bajki Disneya nie trzeba nikomu przedstawiać. Zwłaszcza, że jest chyba najbardziej rozpoznawalną odsłoną baśni o tej królewnie. Dodatkowo to jej zawdzięczamy tak cudowną odsłonę Maleficent! Więc zamiast opowiadać o fabule, podrzucę Wam ciekawostkę - ścieżka dźwiękowa do animacji w dużej mierze bazuje na baletowej wersji "Śpiącej królewny" Piotra Czajkowskiego.


Śpiąca Królewna (2008)

Przyznaję się - nie dałam rady tego obejrzeć w całości, jak zresztą każdej adaptacji baśni należącej do niemieckiego cyklu "Najpiękniejsze baśnie braci Grimm". To zwyczajnie nie na moje nerwy i nawet zarazki aktualnie zżerające mój biedny mózg nie pomogły wyłączyć się na tyle, by czerpać z filmu jakąkolwiek przyjemność. Wierzę jednak, że są ludzie, którzy lubią milusie filmy familijne, w które nic nie wnoszą do baśni Grimmów, a aktorzy mówią po niemiecku, prawda? Zwyczajnie ja się do nich nie zaliczam.


Śpiąca Królewna (2009)

Z poprzedniego filmu, chyba nawet Niemcy nie byli zadowoleni, bo już rok później przedstawili nową adaptację. Odrobinę lepszą. Fabuła ma niewielkie zmiany, bo klątwę rzuca czarownica Maruna, a królewna zapada w głęboki, trwający sto lat sen. Przez długi czas żadnemu z książąt nie udaje się obudzić dziewczyny, aż w końcu przybywa młody Fynn. Imiona trochę poplątane, jakby chcieli odnieść się do pierwszych liter bohaterów Disneya, co wyszło dziwnie. Daleka jestem od polecenia tej produkcji, ale strasznej tragedii nie ma.


Śpiąca królewna (2010)

Po stosunkowo przyjaznych wersjach dochodzimy do trochę bardziej niepokojących. Główną bohaterką filmu jest Anastazja - mała dziewczynka, która nagle budzi się jako szesnastoletnia kobieta, przeskakując tym samym cały etap dojrzewania. Po swoim przebudzeniu sprawdza własną seksualności oraz czy woli chłopców czy dziewczynki. I choć pomysł można uznać za oryginalny i mniej ekscentryczny od "Śpiącej Piękności" z 2011 roku (poważnie nie oglądajcie tego, bo słabe i nudne, jak na historię o śpiącej prostytutce), to jakoś mnie do siebie nie przekonał. 


Maleficent (2014)

Po 55 latach Disney postanowił opowiedzieć na nowo historię Śpiącej Królewny, a przy tym opowiedzieć ją z perspektywy Maleficent. I choć początkowo myślałam, że wszystkie przesłodzone motywy mnie zabiją, tak później film zaczął robić się całkiem przyzwoity. Ocieplił wizerunek głównego czarnego charakteru, więc nie mogę narzekać. Mimo, że nie jest to film najwyższych lotów to zdecydowanie powinno się go obejrzeć, choćby dla Angeliny z rogami i Diavala. 


Once Upon a Time (2011 - )

Oczywiście nie mogło zabraknąć serialu "Once Upon a Time", w którym pojawia się zarówno Aurora z Filipem, jak i Maleficent. Przy tym zarówno pozytywna, jak i negatywna bohaterka mają dość ciekawe wątki łączące je z innymi postaciami żyjącymi w Zaczarowanym Lesie i Storybrook. W dodatku zobaczenie na ekranie Sary Bolger i Kristin Bauer van Straten to prawdziwa przyjemność. Oglądać, oglądać i jeszcze raz oglądać!


Sprawdźcie inne filmowe adaptacje znanych bajek:
Jaś i Małgosia | Czerwony Kapturek Śnieżka | Piękna i Bestia | Piotruś Pan



Ps. Jaką baśń chcecie przy następnej okazji?
Ps2. Powiedzcie mi proszę, czy Wam również Sara Bolger w roli Aurory kojarzy się z elfem?
Ps3. W prawej kolumnie macie zapis na newsletter, który będzie działał niezależnie od RAZH (którą niebawem reanimuję).

Coś od Mikołaja, czyli poradnik prezentowy!

$
0
0

Napisaliście już listy do św. Mikołaja? Zostało mało czasu, a przecież nasz pulchny dobroczyńca musi zdążyć wszystko zamówić na czas, więc lepiej się śpieszcie. Tymczasem przygotowałam dla Mikołaja kilka pomysłów na tegoroczne prezenty, by mógł obdarować też tych leniwców, którzy listu nie wyślą. W końcu nie ma jednego uniwersalnego prezentu, który spodobałby się każdej osobie na świecie, więc najlepiej podzielić na kategorię. Mikołaju, rób notatki i szykuj worek (a przy tym nie zapomnij spakować czegoś specjalnego dla Gosiarelli za pomoc!)!


Prezenty dla Geeka

Moim skromnym zdaniem spośród wszystkich ludzi najłatwiej kupić idealny prezent geekom. Fani popkultury mają przeważnie dużą słabość do wszelakich gadżetów związanych z ich ulubionymi filmami, serialami, grami, czy czymkolwiek, czemu oddali serce. Przy łatwo ich zdiagnozować, by określić co lubią najbardziej. Przykładowo taka Gosiarella - pięć minut w moim towarzystwie wystarczy, by wiedzieć, że zombie, bajki i superbohaterowie są zawsze mile widziani, a przecież prezenty nie kupuje się osobą, które poznaliśmy przed chwilą, prawda? Właśnie! Gdy dowiemy się już jaka kategoria nas interesuje to trzeba wymyślić co kupić, bo raczej marne szansę, by ściągnąć komuś w prezencie Roberta Downey'a Jr. w zbroi Iron Mana (#smuteczek).

Figurki Funko są świetnym prezentem na każdą okazję i dla niemal każdego geeka, bo można wybierać przebierać w postaciach. Są dostępni bohaterowie bajek, seriali, filmów, komiksów, gier i na pewno czegoś jeszcze. Osobiście uwielbiam je, bo są przeurocze i nie wierzę, by ktoś mógł ich nie pokochać, jeśli wybierze się odpowiednią figurkę. Niestety nie spotkałam się z nimi w stacjonarnych sklepach, więc musicie powiedzieć Mikołajowi, aby zamówił w sklepie online np. w
 Dystrykt Zero. Tylko ostrożnie, bo oni mają bardzo bogatą ofertę wszelakich gadżetów i podkoszulków. Czujcie się ostrzeżeni! Uniwersalnym prezentem dla każdego fana są również kubki z motywem, który uwielbia (np. kubki Star Wars) lub pendrive w kształcie lubianego bohatera (przykłady). Przy okazji podrzucam dwa teksty, które mogą Wam pomóc znaleźć coś odpowiedniego dla fanów zombiaków i fanów komiksów


Prezent na chłodne dni


Przyznam się Wam, że jestem okropnym zmarzluchem, więc większość z proponowanych prezentów w tej kategorii już dawno mam, a reszta została wpisana na Mikołajową listę. Moim naj, naj, najbardziej uroczym prezentem był kigurumi, czyli piżama w formie kombinezonu przypominająca zwierzaka (ciekawe, czy uda się Wam zgadnąć jaką mam!). Jest cieplutka, milutka, słodka i wygląda się w niej uroczo, a przy tym nikt przy zdrowych zmysłach nie potrafi przestać się uśmiechać na jej widok, a tym samym Was w niej. Mały tip: jeśli zdecydujecie się ją kupić to tylko w polskich sklepach, bo nim paczka przyjdzie do Was z zagranicy to zastaną Was upały. Piżama kigurumi, czy normalna to i tak nie wszystko, bo jeszcze wypadałoby mieć ciepłe kapciuchy. Osobiście jestem fanką tych kudłatych i zabawnych, bo...no cóż... są zabawne, a w zimne wieczory każda rzecz wywołująca uśmiech jest mile widziana. Obecnie stópko-ludzko-jady są moimi faworytami, ale to kwestia gustu, więc wybierzcie mądrze! 

Czapki i słuchawki też są fajnym pomysłem, ale świetnym połączeniem są słuchawki w formie nauszników z mikrofonem, dzięki czemu można jest ciepło, jest muzyka i można odebrać rozmawiać przez telefon. Zakochałam się w kolekcji Winter i Fluffy marki Forever (tych ze zdjęcia), choć ostatecznie wylądowały u mnie z Wintery. Niemniej proponuję sprawdzić, czy działa przycisk odbierania połączenia, bo mają czasem problemy. Natomiast, z tych rzeczy, których nie mam, a chcę wypróbować podrzucam grzejące rękawiczki na USB. Brzmi dziwnie, prawda? W sumie sama nie jestem pewna, czy czułabym się komfortowo pisząc na klawiaturze w rękawiczkach, które są podłączone kablem do komputera, ale przynajmniej byłoby mi ciepło, więc chyba warto spróbować?


Prezent dla gadżeciarzy 
Smartfon już jest? Tablet też? X-box, Play, czy Nintendo, a nawet oldschoolowy Pegasus? Myślisz, że zostały Ci do kupienia tylko gry? W sumie nie głupi pomysł, ale może lepiej pójść w inną stronę? Taką, która zaprowadzi Cię do nowego świata wirtualnej rzeczywistości? Sama jestem ogromną fanką googli VR i moje różowe od Vrizzmo ciągle robi furorę wśród znajomych, którzy wolą się nimi bawić, niż ze mną rozmawiać (skandal!). Zwłaszcza, że lista nowych aplikacji (kiedyś robiłam listę moich ulubionych gier) ciągle się powiększa, więc chyba nigdy się nie znudzą. Zdecydowanie jest jeden z najlepszych prezentów, jakie można dostać, więc wyślijcie Mikołaja na stronę Vrizzmo, gdzie ciągle są jakieś nowości i promocje. Miałam Wam jeszcze wspomnieć o długopisach 3D, ale zrezygnowałam, bo nie wiem czy poza godzinną zabawą jest w nim coś bardziej pożytecznego. 


Prezent dla mola książkowego

Wychodzę z prostego założenia, że książka jest idealnym prezentem dla każdego, jeśli uda się wstrzelić w czyjś gust. Tak, nawet dla tych, którzy uważają, że książki gryzą! Fanów motoryzacji można sprezentować poradnik lub album (przykłady), a idąc tym samym tropem książki podróżnicze, kulinarne, czy wszelakie poradniki też nadadzą się jak znalazł. Gorzej jest z prawdziwymi molami książkowymi, którzy pochłaniają jedną powieść za drugą, bo ciężko się połapać, czy jakiś tytuł już czytał czy nie. W tak ciężkim przypadku pozostają dwie opcje. Pierwsza to kupić idealny, a przy tym uniwersalny gadżet przeznaczy dla moli. Druga to zapytanie w prost/inwigilacja przez strony takie jak lubimyczytać.pl lub kupienie w księgarni nowości, bo istnieje szansa, że osoba, dla której prezent jest przeznaczony jeszcze nie zdążyła jej kupić. Swoją drogą pamiętajcie, by trzymać się gatunku i jeśli ktoś lubi kryminały to może nie przepadać za romansami. Przy okazji podrzucam tekst o tym jak zaoszczędzić na kupowaniu książek, bo metoda sprawdza się również przy innych zakupach prezentowych.

Jeśli nie znaleźliście tu nic dla siebie to pozostała ostatnia deska ratunku - lista 4 idealnych prezentów. Jeśli to też nie pomoże to nie ma już nadziei!

Ps. A co Wy chcielibyście dostać od Mikołaja? Piszcie, bo może nasz uroczy prezentodawca właśnie to czyta!
Ps2. Gosiarellowy prezent Mikołajowy nie wpadnie Wam przez komin, ale przez newsletter, na którego możecie zapisać się na stronie (znajdziecie go w prawej kolumnie tuż nad zdjęciem psychopatki z nożem).
Ps3. No dobrze, już dobrze. Gosiarella kocha wszystkie Różowe Sałaty, więc możecie dać znać w komentarzach jaki temat przewodni chcecie, by pojawił się na Mikołaja, a postaram się do tego dostosować! 

Princess Power, czyli księżniczki z supermocami

$
0
0

Na pierwszy rzut oka księżniczki Disneya nie mają wiele wspólnego z superbohaterami. Jednak jest coś co ich łączy. Supermoce! Oficjalnie Elsa z "Krainy Lodu" jest pierwszą i na chwilę obecną jedyną pozytywną bohaterką wytwórni, która posiada moc. Trochę szkoda, prawda? W końcu pozostałe też pewnie by chciały, a nie potrafią robić nic specjalnego... a może jednak? Może zwyczajnie nie potrafiły ich w sobie odkryć. Puśćmy wodzę fantazji, by zastanowić się jakie moce mogłyby mieć bajkowe księżniczki, gdyby się wysiliły lub jakie najbardziej pasowałyby do nich. 


Królewna Śnieżka (i nie tylko)
To mi wygląda na niezbity dowód!
Ze Śnieżką nie ma większego problemu, bo chyba każdy z nas po zastanowieniu zorientowałby się, że Śnieżka od samego początku przejawiała pewne niezwykłe zdolności, które nie zostały zaprezentowane przez twórców jako pełnoprawna moc, choć zdecydowanie taką jest lub w taką mogłaby się rozwinąć. Mowa oczywiście o gadaniu z ptaszkami, czy tam ogólnie ze wszystkimi leśnymi futrzakami. W końcu nie ma szans, by przez sam ładny śpiew zniewalała zwierzaki, by te pomagały jej w obowiązkach domowych, prawda? Zdecydowanie Śnieżka potrafiła w czasie śpiewy wydawać z siebie dźwięki niesłyszalne dla ludzkiego ucha, a jedynie dla zwierzaków. Te 'melodie', z pewnością mają ukryty przekaz z instrukcjami (zapewne również z groźbami) zmuszającymi biedna małe zwierzątka do ciężkiej pracy! W końcu kto to widział, by takie malutkie wiewiórki, czy wróbelki dla przyjemności nosiły ciężkie naczynia zapewne cięższe niż one same?! Zresztą nie tylko Śnieżka potrafiła zaciągnąć małe ssaki do harowania w kuchni, sprzątania brudnej chałupy, czy szycia sukienek. Podobnymi niezwykłymi zdolnościami dysponuje również Kopciuszek, Pocahontas i Gissele.
Supermoc: Komunikacja ze zwierzętami.



Śpiąca Królewna
Tak działa tylko gaz usypiający albo supermoce!
Śpiącą Królewnę znacznie trudniej zdiagnozować. Najbardziej prawdopodobną supermocą jest empatia wsteczna (nie jestem pewna, czy to prawidłowa nazwa), czyli odwrotność normalnej empatii. Aurora zamiast odczuwać emocje innych sprawia, że to inni współodczuwają razem z nią. Dowód? Proszę bardzo! Gdy królewna zapada w sen wszyscy mieszkańcy Królestwa zasypiają razem z nią. Zarówno rodzina królewska, jak i dworzanie i pachoły są całkowicie uzależnieni od jej drzemki. Można to zwalić na klątwę, czy tam wróżki, ale to Disneyowska propaganda, bo jest jeszcze jeden przykład. Podczas śpiewania w środku lasu do Aurory przyłącza się królewicz, pamiętacie? Niby nic niezwykłego, ale powiedzcie mi kto z Was przejeżdżając przez las postanawia nagle zacząć tańczyć i śpiewać z zupełnie obcą osobą? I w ogóle skąd niby zna słowa piosenki, którą dopiero co wymyśliła królewna? Jak nic to super power, a skoro zasięg jej mocy jest duży to nic dziwnego, że rodzina przez 16 lat trzymała ją w odosobnieniu w chatce w lesie pośrodku niczego! Pewnie tylko wychowujące ją wróżki były na nią odporne!
Supermoc: Odwrotna empatia?

 Tiana/Naveen 
Gdy zastanawiam się co potrafi zrobić Tiana to nasuwają mi się dwie rzeczy - potrafi ciężko pracować i chyba całkiem nieźle gotować, ale przecież to nic niezwykłego. Niemniej dwa momenty wskazują, że jednak posiada pewną niezwykłą umiejętność - przemianę w zwierzę (a może tylko w płaza?). Moc Tiany jest bardzo praktyczna, ponieważ potrafi przemienić zarówno siebie, jak i innych. Co prawda w bajce widzimy dopiero moment, gdy odkrywa swoją zdolność i nie ma jej dobrze opanowanej, więc twórcy Disneya zamiast się skupić na tym aspekcie, postanowili przypisać to klątwie Voodoo. Chociaż istnieje spore prawdopodobieństwo, że to nie dziewczyna dysponuje tą mocą, a królewicz, bo w końcu to on przemienił się pierwszy.
Supermoc: Transformacja antropomorficzna?

Wydawać by się mogło, że tylko złoczyńcy w bajkach Disneya dysponują niezwykłymi zdolnościami, biegłością w rzucaniu klątw i ogólnie jako jedyni potrafią bawić się magią, a tu proszę! Sześć disneyowskich księżniczek z supermocami (siedem, jeśli liczyć Elsę) - to całkiem niezły wynik! Zwłaszcza, że jeszcze kilka minut temu wierzyliśmy jedynie w zdolności Elsy. Szkoda tylko, że komunikacja ze zwierzętami jest najbardziej popularna, bo moglibyśmy naliczyć więcej ciekawych zdolności. Może będzie ich więcej teraz, gdy Marvel stał się częścią Disneya? W końcu księżniczki z supermocami zawsze są bardziej super od normalnych, a zwłaszcza biernych księżniczek! Am I right or am I right?!

Ps. Macie pomysły na inne supermoce księżniczek Disneya? Może zauważyliście coś, co Gosiarella przegapiła?

[Edit] Jak zawsze nie zawiedliście i więcej supermocy księżniczek Disneya znalazło się w komentarzach. Jestem z Was niesamowicie dumna!

The Last Kingdom, czyli Sasi vs Wikingowie

$
0
0

Choć są niezwykle waleczni, Wikingowie nigdy nie potrafili zdobyć mojego serca. A Odyn im świadkiem, że nie raz próbowali. Nie pomogły im powieści, nie pomogły filmy, seriale, ani nawet mitologia. Niemniej dalej starają się mnie w sobie rozkochać i trzeba przyznać, że z każdą próbą kruszą moje zamarznięte serce. Tym razem szturm przypuściła stacja BBC ze swoją ekranizacją cyklu Wojny Wikingów Bernarda Cornwella, a pierwszy sezon serialu odpowiada dwóm pierwszym tomom Ostatniemu Królestwu oraz Zwiastunowi Burzy

Wyjątkowo Wikingowie nie wysłali Wikinga, by mnie oczarował, ale Sasa - Uhtreda z Bebbanburga, który w młodości był jednym z dwójki ocalałych dzieciaków po rzezi Duńczyków w jego rodzinny mieście. I tak Uhtred, syn Uhtreda (zawsze mnie bawi, jak to się wymawia) został adoptowanym synem wielkiego wojownika, Ragnara. Trzeba przyznać, że Ragnar okazał niezwykłą troskę względem małej sieroty, czego raczej się nie spodziewałam po tym, jak zamordował mu biologicznego ojca. A tu proszę - niespodzianka! I tak oto mały Sas wyrósł na dzielnego Wikinga, który być może już nigdy nie powróciłby do ojczyzny, gdyby wymordowano mu przybranej rodziny, a jego nie oskarżono o ten czyn, ale tak się stało, więc Uhtred powrócił. Los pchnął go do Wesseksu i króla Alfreda w czasie, gdy rozpoczął się okres jednego z najpoważniejszych najazdów Duńczyków.
Witaj w domu Uhtredzie, poznaj króla Alfreda i jego Boga.
Jeśli zastanawialiście się, dlaczego ostatnio pisałam o spoilerach w serialach historycznych (#NothingHappensWithoutAReason) to właśnie dlatego, że w ramach blogowej Historycznej Zimy będę często opisywała produkcje oparte na autentycznych wydarzeniach. "The Last Kingdom" jest jednym z nich, a akacja przenosi nas IX-wiecznej Brytanii, która dopiero jednoczy się pod przywództwem Alfreda Wielkiego. Niemniej należy pamiętać, że jest to adaptacja powieści, więc fikcja miesza się w serialu z wydarzeniami historycznymi i w pewnym stopniu je zniekształca. Niemniej wszyscy pasjonaci tego okresu rozwoju Anglii i/lub historii Wikingów nie powinni poczuć się zbytnio oszukani, bo Bernard Cornwell poświęcił sporo wysiłku, by oddać realia tamtych czasów, a stacja BBC doceniła jego wysiłki starając się widzą zapewnić to samo, co on swoim czytelnikom. Uznaję to za ogromny plus, ale jednocześnie to mnie najbardziej denerwuje. I nie chodzi mi o brutalność, bo choć jest jej w serialu sporo to przecież trzeba się z tym liczyć, gdy na scenę wchodzą Wikingowie, których ulubioną rozrywką jest mordowanie, chędożenie i rabowanie. Na to więc jestem przygotowana, jednak złości mnie mnie to samo, co irytuje Uhtreda, czyli że u Sasów nie ma sprawiedliwość, a tylko Bóg, więc nic dziwnego, że Duńczycy wygrywają, gdy Sasi chodzą na kolanach. I choć mnie to drażni i momentami odrzuca od oglądania to zdają sobie sprawę, że tak musi być, jeśli ma być realistycznie. 
Poznajcie Ragnara, syna Ragnara.
Ciężko oglądać (i pisać o) "The Last Kingdom" bez porównywania z "Wikingami" (choć dość często wymienia się również "Grę o tron", ale choć wizualnie podobne to moim zdaniem jest to zupełnie inna bajka) z dość prostych powodów. "Wikingowie" są obecnie najbardziej popularnym serialem poruszającym tematykę Wikingów, a dodatkowo w obu produkcjach widzimy najazdy na dawną Anglię, kruche przymierze z królem Wesseksu oraz w obu znaczącą rolę ma Ragnar. Warto jednak zaznaczyć, że akcja "Wikingów" rozrywa się mniej więcej pół wieku wcześniej, a na tronie Wesseksu zasiada inny władca. Jednak mimo tego, że w pełni zdaję sobie sprawę, że oba seriale opowiadają dwie różne historie to nie mogę przestać doszukiwać się podobieństw między nimi i czasami postrzegam braterską relację Uhtreda z Ragnarem przez pryzmat relacji między innymi braćmi, Ragnarem i Rollo. Zresztą niemal każdemu wikingowi z "The Last Kingdom" znalazłam bardziej lub mniej podobny odpowiednik z "Wikingów". Niemniej to akurat uznaję za plus, bo całkiem dobrze się przy tym bawię - zwłaszcza przy porównywaniu Storriego z Lokim. W ostatecznym rozrachunku wydaje mi się, że "The Last Kingdom" jest bardziej spójny, mniej brutalny, bardziej przemyślany i ma znacznie bardziej urzekającego głównego bohatera, jednak "Wikingowie" są bardziej dynamiczni, a przy tym mają więcej wątków oraz liczne nawiązania do mitologii nordyckiej. Nie napiszę Wam, który jest lepszy, bo jeszcze nie zdecydowałam. Za to, jeśli spytacie mnie którego z głównych bohaterów wolę to bez zastanowienia zawołam: Uhtreda (choć język sobie przy tym połamię).
Powiedzcie 'cześć' Uhtredowi!
Uhtreda łatwo polubić, bo zachowuje się tak, jak życzyłby sobie współczesny widz. Jest silny, odważny, sprawiedliwy, kochliwy, porywczy, lojalny, honorowy i świetnie wygląda zarówno w skórach, jak i bez nich (zdecydowanie zaklepuję!). Chociaż to ostatnie to zdecydowanie zasługa Alexandera Dreymona, który rewelacyjnie wcielił się w chojraka rozdartego między dwoma światami. Szczerze mówiąc nie jestem całkiem pewna w jakim stopniu ten bohater wpłyną na moje ciepłe uczucia względem serialu, ale domyślam się, że w znacznym. Swój udział miał również Adrian Bower grający Leofrica. Gdy Ci dwaj panowie wkraczali na scenę od razu się uśmiechałam. Kto by pomyślał, że taki serial potrafi mnie rozbawić? A widzicie, bawi! 

Nie jestem pewna, czy jestem gotowa otworzyć serce dla Wikingów, ale "The Last Kingdom" zdecydowanie narusza moje mury obronne. I choć normalnie tego typu seriale polecam fanom danej tematyki lub okresu historycznego, a przy tym określam je jako seriale męskie to w tym przypadku wydaje mi się, że tytuł mógłby bez większych problemów umilić czas większości i chyba warto zaryzykować, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że pierwszy sezon ma jedynie osiem odcinków.

Ps. Macie propozycję innych seriali historycznych, które Waszym zdaniem powinny się pojawić w ramach Historycznej Zimy? Piszcie!

Ps2. Pamiętajcie, że Gosiarellowy Mikołaj przychodzi do Was przez skrzynki mailowe, więc nie zapomnijcie zapisać się na newsletter (znajdziecie go w prawej kolumnie tuż nad zdjęciem Gosiarelli).

Co czytają księżniczki Disneya?

$
0
0

[Wpis gościnny - głos przejęła Martha Oakiss]
Książkoholicy są wśród nas. Czają się za każdym rogiem. Nigdy nie wiesz, czy pani siedząca obok Ciebie w autobusie nie wyciągnie za chwilę z torby 50 twarzy Greya.
Nie tylko w tym świecie czyta się książki. W bajkach Disney’a, które tak dobrze znamy, również czyta się różnorodne powieści i poradniki. Uwierzcie mi, gdyby nie to, że poszczególne postaci zaznajomiły się z danymi lekturami, ich historie zakończyłyby się zupełnie inaczej. Książki zmieniają ludzi! Trochę boli, że twórcy zazwyczaj wycinają sceny, w których księżniczki Disney’a zaszywają się w kącie i zaczytują w powieści, ale Martha nie byłaby sobą, gdyby specjalnie dla Was, nie dokopała się do niepublikowanych nigdzie wcześniej materiałów.


Kopciuszek

Mogę Wam zdradzić, że Kopciuszek, jeszcze do niedawna, nie chciał i nie umiał sprzątać. Zaczynała od mycia okien językiem i zamiatania drugą stroną miotły. Wszakże wytworne i dystyngowane siostry wraz z macochą trzymały się z dala od środków czystości i nie potrafiły wyprowadzić jej z błędu. Na szczęście Cinderella dorwała na targu, po promocyjnej cenie Magię Sprzątania Marie Kondo. Po tym nie dość, że czyściła wszystko rewelacyjnie (łącznie z segregowaniem grochu i maku), to jeszcze nauczyła się czerpać z tego satysfakcję i radość.


Śpiąca Królewna

To kolejna bajka, której twórcy chcą wpuścić nas w maliny poprzez wycięcie odpowiednich scen. Prawda jest taka, że Śpiąca Królewna nie spała cały czas. Ona naprawdę często się budziła. Pod poduszką ukrywała sennik i za każdym razem, po otwarciu oczu, sprawdzała sens swojego snu. Co więcej, często go kartkowała i chciała, by przyśniło jej się coś konkretnego – istniała szansa, że wróżba się wypełni. Od czasu do czasu podczytywała więc  Świadomy sen. Ćwiczenia poskutkowały, bo wreszcie sen się spełnił i pojawił się wymarzony książę.


Mała Syrenka

Arielka wiele razy zapuszczała się na nieznane tereny, do jaskiń czy wraków statków. W jednym z takich miejsc odnalazła powieść Percy Jackson. Jakież było jej zdziwienie, że nie tylko ona ma ojca panującego nad wodami. Tak bardzo chciała poznać Percy’ego, tak cieszyła się, że ktoś ją zrozumie. To właśnie wtedy po raz pierwszy zainteresowała się ludzkimi stworzeniami. To właśnie wtedy zaczęła marzyć o własnych nogach – i wiemy, do czego to doprowadziło.


Królewna Śnieżka

Myślicie, że ta delikatna Śnieżka w mig zaprzyjaźniła się z całą zgrają krasnoludków? Ha! Dobre żarty! Dziewczyna tak naprawdę, jeszcze zanim ruszyły zdjęcia do filmu, całe wieczory spędzała nad powieścią Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus. Tylko dzięki temu udało się jej zrozumieć siódemkę mężczyzn z kompleksem wyższości, nauczyła się z nimi rozmawiać i udało jej się przetrwać w oczekiwaniu na swego księcia z bajki.


Piękna i Bestia
Pamiętacie, że na końcu tej historii Bestia zmienia się w przystojnego mężczyznę? Cóż, nikt się wcześniej nie spodziewał, że magia się uaktywni. Nikt nie oczekiwał takiego zjawiska. Wśród niewykorzystanych w filmie scen widzimy fragmenty, gdy Bella czyta Tajniki Makijażu Red Lipstick Monster. Nie miała dostępu do YouTube, więc musiała zadowolić się książkową wersją poradnika wizażysty. Trenowała na Bestii różne kreski eyelinerem, testowała kolory szminek pasujące do jego ciepłej karnacji – z marnym skutkiem. Całe szczęście, że magia jednak się ujawniła.


Jak widzicie, bajki Disney’a nie są takie, jak myśleliście. A dokładniej – nie byłyby takie, jak je dziś oglądamy, gdyby nie książki. Morał? Puenta? Rada? Czytajcie książki! Bo źle skończycie.
~~~~
Muszę Marcie przyznać, że sama nie wpadłabym na to, że disneyowskie księżniczki czytają książki (poza Bellą oczywiście), więc duże brawa za wnikliwą obserwację! Sprawdźcie jej bloga Secret Book oraz kanał na YouTube, by zobaczyć czym jeszcze Martha Was zaskoczyć! 

Z poczwarki w motyla, czyli Dziedzictwo ognia

$
0
0

Po "Szklanym tronie" i "Koronie w mroku" nadeszła pora na "Dziedzictwo ognia", czyli trzecią część cyklu o... No właśnie o kim? Mam wrażenie, że nie potrafię opisać krótko i rzetelnie kim jest Celaena Sardothien. Najniebezpieczniejszym zabójcą w Adarlanie? Owszem. Dziewczyną po przejściach, która ma tyle samo ran i blizn na ciele, co na duszy? Niestety też. Nadzieją świata? Na nieszczęście dla niej także. Dla mnie jednak na tę chwilę jest (super bad assową, ale jednak) poczwarką, która dopiero zmienia się w pięknego i diabelsko niebezpiecznego motyla.


"Ten, kto wypełza z czeluści żalu i rozpaczy, nie jest już tą samą osobą, która w nią wpadła."

W pierwszym tomie poznajemy młodą zabójczynie, która dzięki swoim umiejętnością zyskała sławę i budziła strach. W wyniku pewnych sytuacji była zmuszona zostać Królewską Obrończynią, co zdecydowanie nie było lepsze od poprzedniego zajęcia, bo dalej musiała mordować, jednak tym razem na zlecenie złego króla. Jej najnowsza misja powiodła ją do Wendlyn, gdzie powinna zabić rodzinę królewską, która tak się składa jest z nią spokrewniona. Jednak Celaena i tak nie ma zamiaru wykonywać królewskiej misji, ani nawet własnej. Już pierwsze strony uświadamiają nam jakim wrakiem człowieka się stała, więc dobrze, że los pchnął ją z powrotem na właściwą ścieżkę, gdy postawił na jej drodze Rowana. Chciałabym napisać coś więcej na temat fabuły, ale jeśli spoilerować to z klasą, więc zajmijmy się wątkami romantycznymi.

Choć w "Szklanym tronie" nigdy nie chodzi o romans to on zawsze gdzieś tam przemyka w tle, lecz zawsze w formie trójkąta miłosnego. W nowelkach (sprawdź opinię o  "Zabójczyni i władcy piratów") mamy Sama, w pierwszym tomie Celaenę ciągnęło do księcia Doriana, w drugim do kapitana Gwardii Królewskiej Chaolea, który w "Koronie w mroku" podbił i moje serce. Jednak przy czytaniu "Dziedzictwa ognia" nie miałam ochoty chwytać pomponów w ręce i skandować jego imienia. Ba! Nawet rozważam wypisanie się z jego teamu, ale nie będę działać pochopnie i zobaczę co przyniesie kolejna część. W tej dostaliśmy Rowana i mam tu bardzo mieszane uczucia, bo niektóre sceny z jego udziałem naprawdę mnie wzruszyły, ale na chwilę obecną nie czuję żadnej chemii między nami...ehhhmm... chciałam napisać: między nimi tzn. Rowanem i Celaeną. Zresztą ich związek (pisałam już, że tu będą spoilery? Będą!) jak dla mnie wcale nie jest romantyczny i nie widzę jak miałoby to zadziałać później (a sądząc po reakcjach osób, które przeczytały 4 tom w oryginale coś się kroi). Za to strasznie urzekł mnie Aedion ze swoim tupetem i brawurą dorównującymi Celaenie (a przynajmniej tej Celaenie z poprzednich tomów), swoim oddaniem i miłością do ukochanej królowej. Niemniej z powodu jego pokrewieństwa z naszą główną bohaterką też nie widzę tu romansu. Zwyczajnie to rewelacyjnie wykreowana postać, o której mam nadzieję przeczytać więcej w przyszłości. Mam wrażenie, że poświęciłam więcej czasu na opisanie wątków romantycznych, niż Sarah J. Maas, więc jeśli nie przepadacie za scenami miłosnymi w książkach o zabójcach to będziecie zadowoleni. 
Może ja nie czuję chemii, ale internety i owszem!  Fan art by Ashleigh
Niesamowita jest przemiana Celaeny. Po pełnej brawury zabójczyni, która była dumna ze swoich wyczynów nie został już ślad. Nie wiele w niej też po wiecznie zakochanej nastolatce. Dziewczyna doszła do momentu, w którym jest cieniem samej siebie. Skrzywdzonym dzikim stworzeniem, który boi się budować więzi i wstydzi się swojej przeszłości. Od przeczytania "Korony w mroku" minęło półtora roku, więc nie jestem w stanie Wam szczerze powiedzieć, czy ta przemiana poszła gładko, ale wydaje się naturalnym następstwem wydarzeń, które ją spotkały. W tej części Celaena ponownie się zmienia. Przeobraża się z poczwarki w motyla, choć chyba bardziej pasuje porównanie do powstania niczym Feniks z popiołu. Sarah J. Maas naprawdę rewelacyjnie przedstawiła rozwój tej postaci. Zresztą pozostałych również, bo w książce dostajemy również rozdziały poświęcone Dorianowi i Cheolowi. Książę dojrzał i w końcu zaczyna przypominać mężczyznę, który kiedyś mógłby się okazać dobrym władcą. Niestety Cheole dalej jest niezdecydowany, rozdarty między dwoma światami. Przez to wiele traci. Mam wrażenie, że wraz z pisaniem kolejnych tomów autorka zaczęła się nim nudzić lub nie wiedziała co z nim dalej począć. W sumie może też starała się zniechęcić do niego czytelniczy, by zrobić odpowiedni grunt pod inny romans - nie wiem, ale to wydaje się najbardziej prawdopodobne, bo działa.
Przy okazji warto wspomnieć, że dostaliśmy nową postać, której autorka poświęca sporo rozdziałów, choć na chwilę obecną nie jest w żaden sposób powiązana z akcją główną. Mimo najszczerszych chęci nie potrafiłam jej nie lubić i jestem ciekawa co będzie dalej z nią i jej wywerną. 

Dawno nie miałam w rękach naprawdę dobrej książki, która nie pozwoliłaby mi się oderwać od czytania i nie była przy tym mało ambitnym romansem z wątkiem sf w tle. Od dawna również czytanie nie sprawiło mi tyle przyjemności. Mam wrażenie, że żadna z poprzednich części cyklu nie rozkochała mnie w sobie do tego stopnia, a już z pewnością nie wzruszyła (choć chyba emocje wzięły górę w nieodpowiednich momentach, przez co było to dziwnym zaskoczeniem). Najwyraźniej "Dziedzictwo ognia" jest dla mnie najbardziej udaną częścią, choć postrzegam je bardziej jako tom przejściowy, czyli akcja, choć teoretycznie wartka, niewiele wnosi do głównych wątków "Szklanego tronu". Autorka przede wszystkim skupiła się na rozwoju poszczególnych postaci i wprowadzeniu nowych. Odebrałam to bardziej jako robienie gruntu pod kolejną książkę z serii. Dlaczego więc akurat ta część rzuciła mnie na kolana? Hmmm... chyba to jedno z tych pytań, na które nie ma logicznej odpowiedzi. Tak po prostu jest i wiem, że poczujecie to samo pod czas czytania. Powiem tyle: zakochałam się! I w końcu coś staje się dla mnie godnym następcą "Jesiennych ogni" - swoją drogą to urocze, jak wszyscy opisują miłość Fea, którzy mogliby zniszczyć świat dla lub przez swoich ukochanych.

"Dziedzictwo ognia" jest trzecią częścią cyklu "Szklany tron" i bynajmniej nie ostatnim. Sarah j. Maas ciągle pisze, a ja ciągle czekam tylko od czasu do czasu zadowalając się pełnym tomem lub krótką nowelką. Tym razem mam dość tego masochizmu, ale znalazłam się w sytuacji patowej, bo gdy Uroboros wyda kolejna część i ją przeczytam to znów będę się męczyć na głodzie, zaś jeśli nie przeczytam od razu i poczekam na wydanie wszystkich to chyba zwariuję. Dlatego, jeśli dotąd nie czytaliście "Szklanego tronu" to mam dla Was radę: przed rozpoczęciem przygody z tym cyklem upewnijcie się, że macie wszystkie tomy pod ręką (o czas się nie martwcie, bo Celaena wyszarpie go z każdego napiętego kalendarza). I nie mówię tu jedynie o tych, które ukazały się do tej pory. Nie bądźcie masochistami i poczekajcie, aż w Polsce (albo chociaż w Stanach) wydadzą wszystkie części. Nie bierzcie ze mnie przykładu, bo naprawdę nie chcecie się męczyć tak jak ja to robię. To nie ludzkie! 

Ps. Jeśli należycie do grona masochistów, którzy książkę mają już za sobą to możecie polecić tytuł w podobnym klimacie - jestem na kacu książkowym, więc wiecie jak jest.
Ps2. Aby być na bieżąco wpadajcie na Gosiarellowego Facebooka! Dowiecie się tam m.in. dlaczego uważam, że mapka dołączona do książki jest błędem.


Piosenka a wizerunek, czyli jak śpiewają Złoczyńcy?

$
0
0

Z pewnością zauważyliście, że Złoczyńcy w bajkach Disneya rzadko śpiewają? Przynajmniej w porównaniu do księżniczek, królewiczów... i wszystkich innych pozytywnych, czy neutralnych bohaterów, którzy ciągle radośnie tańczą i śpiewają, a od ich słodziutkiego lukru atakującego zarówno oczy, jak i uszy widzów, aż momentami mózg się rozpuszcza (okey, nawet ja mam swoje ulubione piosenki z bajek). U czarnych charakterów muzyczne show wygląda jednak inaczej. Jeśli już decydują się śpiewać to maksymalnie jeden utwór w ciągu całej bajki, a i on musi spełniać pewne kryteria, jeśli łotr chce zachować swój image zła wcielonego.

Księżniczki są uosobieniem wszelkich cnót, więc takie słowa w śpiewanych przez nie piosenkach zazwyczaj ociekają optymizmem, a przy tym mają na celu nauczyć dzieci czegoś wartościowego, a przynajmniej wtedy, gdy nie mamroczą o jednodniowej miłości or something. Czarne charaktery mają trudniej, bo ta jedna jedyna piosenka, którą muszą wyśpiewać zazwyczaj odgrywa ważną rolę w tym, jak postrzegają ich widzowie. Poważnie, ta jedna piosenka może zaważyć na losie Złoczyńcy. Nie wierzycie? To posłuchajcie:


[Piosenka, która zmienia negatywnych w pozytywnych]

W "Zaplątanych" Roszpunka wchodzi do tawerny pełnej kryminalistów, którzy lada moment najpewniej zaszlachtowaliby zarówno ją, jak i Finna, ale wszystko zmienia jedna piosenka - "Marzenie mam". Muzyczne trzy i pół minuty zmieniają wszystko, w tym bandę łotrów w pozytywnych bohaterów, którzy później pomagają bohaterom. To nie jedyny przykład. Zdradzę Wam sekret: Elsa miała być czarnym charakterem w "Krainie Lodu" (pewnie dlatego tak ją wszyscy lubimy!), jednak po tym, jak twórcy usłyszeli piosenkę "Let it go" w wykonaniu Idiny Menzel doszli do wniosku, że utwór jest zbyt pozytywny, by śpiewał ją antagonista. Zamiast zmienić piosenkę woleli zmienić Elsę w pozytywną bohaterkę, a Annę zepchnąć z roli głównej księżniczki do księżniczki-siostry królowej. Te dwa przykłady pokazują, jak mocno jedna piosenka może zmienić wizerunek łotrów. Oni naprawdę powinni dwa razy się zastanowić nim otworzą usta! Właściwie najlepszą opcją dla nich jest pozwolenie, by ktoś inny układał i śpiewał o nich piosenki, jak na przykład o Cruelli:

[Piosenka pozytywnych o negatywnym]

Dzięki temu Złoczyńca nie musi się wysilać, bo inni zrobią to za niego, a przy tym wyśpiewany opis jego okropnych cech nie będzie postrzegany jako narcyzm, czy też rozbuchane ego, ale przedstawieniem prawdziwej grozy, jaką wzbudza w pozytywnych bohaterach. Tak, to zdecydowanie najlepsze rozwiązanie, jednak bądźmy szczerzy - księżniczki i cała reszta pozytywnych nudziarzy od Disneya są przeważnie zbyt zajęci swoimi miłostkami i samymi sobą, by znaleźć czas na nucenie o swoich przeciwnikach. Dlatego w sytuacji, w której czarny charakter chce mieć choć jeden utwór w całej bajce, który będzie dotyczył jego musi wziąć sprawy we własne ręce (choć w tym przypadku raczej nie o tę część ciała chodzi). 

Gaston ciekawie to rozegrał, bo jego piosenka wzbudza strach, ale nie przed nim, lecz przed Bestią (swoją drogą zawsze uważałam, że to Bestia jest prawdziwym łotrem bajki o "Pięknej i Bestii", ale trzymajmy się oficjalnego kanonu), którego on i mieszkańcy miasteczka uznali za Złoczyńcę, z którym należy się rozprawić. Złoczyńca śpiewający o innym Złoczyńcy to dopiero niezły twist!


 [Piosenka Złoczyńcy o Złoczyńcy]

Gaston jest jednak wyjątkiem, bo jako jedyny wpadł na to, by odwrócić kota/bestię ogonem. Pozostałe czarne charaktery muszą śpiewać same o sobie, gdy pragną zawrzeć w bajce piosenkę na swoją cześć, ale to niestety nie zawsze kończy się to dobrze. Niektórzy czasami nie do końca potrafi złapać rytm, a i z rymami ma problem. Dobrym przykładem jest tu piosenka Urszuli, która nie dość, że nie potrafiła stworzyć niczego, co wpadałoby w ucho to jeszcze nie przestraszyła Arielki. Zresztą sami posłuchajcie:




Urszula pewnie nie miała okazji poznać największych muzycznych przebojów, na których mogłaby się wzorować, ale to oczywiste, skoro żyła na dnie morza. Dlatego też nie wyszło jej to najlepiej, a szkoda, bo ta scena jest świetnym przedstawieniem jej wizerunku, a przy tym Urszula dokładnie wyjaśniła małej syrence zarówno warunki umowy, jaką zawarły (zupełnie inaczej w swojej scenie muzycznej postąpił dr Facilier z "Księżniczki i Żaby"), a także między słowami zasugerowała, że (statystyczny) mężczyzna nie jest wart takiego poświęcenia. I choć treść piosenki pasuje do Złoczyńcy to nie wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Może dlatego Arielka nie uciekła z krzykiem? Było za mało mrocznie? Zdecydowanie! Za to Matka Gothel opanowała do perfekcji tworzenie złowrogiej oprawy, która idealnie oddawałaby treść jej piosenki. W ciągu kilku sekund zmieniła osłonecznioną, kolorową w komnatę w ciemny, mroczny pokój, który idealnie nadaję się do operowania cieniami i straszenia Roszpunki tak, że ta ze zgrozy zwija się w kłębek. To się nazywa złowieszcza pieśń Złoczyńcy! 


 [Idealna piosenka Złoczyńcy]

Moim zdaniem piosenka Gothel jest idealnym przykładem tego, jak powinna wyglądać pieśń czarnych charakterów, bo zadbano zarówno o klimat, jak i o wizerunek łotra oraz wzbudzenie przerażenia w księżniczce. Tak, Gothel robi to dobrze i reszta powinna się od niej uczyć! Jednak nie jest ona jedynym czarnym charakterem, któremu udało się osiągnąć szczyt mroczności w scenie muzycznej u Disneya. Frollo z "Dzwonnika z Notre Dame", w który utworze "Z Dna Piekieł":

[Idealnie mroczna piosenka Złoczyńcy nr 2]

Frollo wyśpiewał najmroczniejszą piosenkę, jaką do tej pory wypuścił Disney, a przy tym w tej scenie pokazał jak opętała go żądza do cyganeczki, której początkowo starał się oprzeć, a gdy stała się silniejsza od niego całkiem odebrało mu zmysły i postanowił zamordować dziewczynę, jeśli tylko go odrzuci. Niech któryś spróbuje to przebić. Nie ma szans! Niemniej chciałam Wam podrzucić jeszcze jeden utwór, który jest bardzo dobry, ale odrobinę przesadzony, ale do tego dojdziemy. Najpierw kliknijcie play!


 [Idealnie mroczna piosenka Złoczyńcy nr 3]

Co my tu mamy? Strasznie upiorną scenerię z porozrzucanymi szkieletami i buchającymi zielonymi gazami, genialną grę cieni, a pod koniec kolorystyka zmienia się w czerwoną od lawy? Dobra, nie wiem co tam się dokładnie dzieje według twórców, ale wygląda świetnie! Skaza sprawdza się znakomicie - talent sceniczny pierwszej klasy! Opanował choreografię do perfekcji. Nawet muzyka i tekst są dopasowane, a melodia wpada w ucho! A treść? Szatański plan prosto z Hamleta - zabicie brata-króla, by przejąć tron! Mogłaby to być najlepsza scena muzyczna z udziałem czarnego charakteru, gdyby nie jedna drobnostka, która wydaje mi się odrobinę przesadzona. Moment, w którym Skaza obiecuje hienom, że po przejęciu władzy nie będą już głodować zapoczątkowało 25 sekundową scenę (1:43), w której maszerują zastępy hien. Serio? Brakuje tylko swastyki gdzieś w tle. Chyba to lekka przesada, by porównywać głodujące zwierzęta do nazistów, nie sądzicie? Jednak poza tym ogromne brawa!

Mimo tego i tak za najbardziej mroczną z mrocznych uważa się Maleficent, a czasami obok niej na podium staje Zła Królowa. Zastanówcie się przez chwilę, czy zgadzacie się z tym, a następnie pomyślcie dlaczego. Moim zdaniem powodów jest wiele, a jednym z nich może być fakt, że ani jednak ani druga nie śpiewały w swoich bajkach. Czyżby więc nawet najmroczniejsza piosenka była gorsza niż jej brak? Najwyraźniej! Niemniej jednak Disney popełnił błąd i w "Następcach" pozwolił Maleficent odśpiewać swój utwór, który okazał się totalną porażką:


 [Karykatura złowieszczej piosenki]

Reasumując piosenka ma ogromne znaczenie dla wizerunku bajkowego Złoczyńcy. Może sprawić, że przejdzie on na stronę pozytywnych bohaterów (np. zbiry z "Zaplątanych"), może porwać tłumy sprzymierzeńców przeciwko wspólnemu wrogowi (np. Gaston), a może także pokazać, że Złoczyńca nie ma talentu artystycznego (np. Urszula). To jak jest wyśpiewana też ma niebagatelne znaczenie. 
Cała sztuczka polega na tym, by muzyka wzbudziła strach, a nawet przerażenie. By zarówno dzieci (czy tam widzowie - whatever), jak i bohaterowie bajek drżeli przy każdej nucie. Czuli grozę płynącą ze słów, gestów i scenografii. To okropnie trudna sztuka, więc Złoczyńco, jeśli nie potrafisz wspiąć się na wyżyny perfekcji to lepiej daruj sobie śpiewanie, bo zaszkodzisz swojej mroczności. Lepiej skupić się na stworzeniu oraz realizacji doskonałego planu przejęcia władzy nad światem/Królestwem, czy tam niszczeniu nędznych księżniczek. 
A waszym zdaniem powinni śpiewać, czy lepiej niech sobie darują?

Ps. Przyznać się, który Złoczyńca waszym zdaniem najlepiej sprawdził się w roli super mrocznego muzyka?
Ps2. Po więcej Złoczyńców wpadnijcie na Gosiarellowe fb.

Zabijcie ich w końcu, czyli Scream Queens

$
0
0

Jeśli twórcom "Scream Queens" coś wyszło to z całą pewnością są to plakaty reklamujące serial. Powyższy nie jest ani najładniejszy, ani najlepiej nie oddaje tego, o czym jest serial. Zwyczajnie jest pierwszym, który zobaczyłam kilka miesięcy przed premierą. Pomyślałam wtedy fajna nazwa, jest różowo, jest nóż i przerażona blondynka. Może slasherowy morderca będzie biegał po bractwach? Nie mogę się doczekać! Gdy w końcu zaczęłam go oglądać okazał się przereklamowany - i jest to najłagodniejsze określenie "Scream Queens", jakie tu przeczytacie.

Zaczęło się niewinnie, a raczej w stylu całkiem normalnym dla slasherów - odrobinę krwawa i absurdalna retrospekcja przenosząca widzów do 1995 roku, gdy w trakcie imprezy bractwa KKT jedna z sióstr rodzi w wannie dziecko. Ot zwykłe wprowadzenie z trochę podkoloryzowanym brakiem empatii ze strony członkiń bractwa. Następnie przedstawiono współczesną przewodniczącą KKT - Jej Sukowatość Chanel Oberlin. Emma Roberts idealnie odegrała rolę rozpuszczonej bogatej mean girl, która obraża ludzi wystrzeliwując z siebie słowa z prędkością błyskawicy. W amerykańskich produkcjach, których akcja rozgrywa się w szkołach średnich, czy bractwach niemal zawsze pojawia się powalająco wredna blondynka (tak, w 99% przypadku to blondynka) odgrywająca królową otaczającą się swoimi dwórkami, więc nie byłam zdziwiona pojawieniem się również Chanelek - Chanel #2 (Ariana Grande), Chanel #3 (Billie Lourd) oraz Chanel #5 (Abigail Breslin). Spodziewacie się, że dziewczyny będą typowymi próżnymi, rozpieszczonymi ślicznotkami? W takim razie zgadliście! Oczywiście schemat przewiduje, że pojawi się w bractwie urocza, szlachetna i w ogóle pełna zalet bohaterka, która swoją postawą będzie stanowiła dla nich kontrast i da początek zmianom w bractwie, więc przywitajcie Grace (Skyler Samuels) i jej przyjaciółkę Zayday (Keke Palmer).Nie zgadniecie w jakich okolicznościach dziewczyny trafiły do bractwa! Tak, przy okazji rekrutacji nowych członkiń. Naprawdę szokujące! Okey, nie muszę Wam pisać do czego zmierzam, bo już chyba zrozumieliście, że produkcja jest bardzo schematyczna, a przynajmniej do czasu, gdy na scenę wkracza Czerwony Diabeł.
morderca ze Scream Queeens
Kto jest mordercą, a kto ofiarą?
Teoretycznie Czerwony Diabeł spełnia kryteria slasherowego mordercy ukrywa się za maską i przebraniem, poluje na ofiary zabijając je różnego typu ostrzami, a sceny zbrodni ociekają krwią. Może nawet mógłby usiąść w barze z takimi gwiazdami jak Ghostface, czy Freddy, gdyby w takiej sytuacji najkrwawsi z krwawych morderców nie zabili go śmiechem przez to, że jest ich karykaturą. I bynajmniej nie chodzi o to, że kostium Czerwonego Diabła jest zły, albo on sam za bardzo kiczowaty. No cóż po części też, ale problem tkwi głównie w sposobie zabijania. Uwierzcie mi, że gdy zobaczyłam zakończenie pierwszego odcinka i akcję z kosiarką byłam wkurzona i zniesmaczona żenującym poziomem. Dopiero po pewnym czasie udało mi się znaleźć w sobie wystarczające pokłady masochizmu, by wrócić do oglądania. Przez to dotarło do mnie, że to nie wina mordercy, ale wszystkich postaci wykreowanych przez twórców. Poważnie, nie dość, że mordercy w serialu nie potrafią zabijać z klasą to w dodatku ofiary nie rozumieją, że spektakularna scena śmierci nie wygląda tak:



O zgrozo, litości! Powiedzcie, że Wy też właśnie nabraliście ogromnej ochoty na lobotomię, byle tylko wymazać ten shit z pamięci. Chociaż najgorsze jest to, że ta scena nawet mnie nie zaskoczyła, ponieważ okazało się, że mój zwichrowany mózg tak nastawił się na kicz, że aż zaczął podpowiadać mi najbardziej beznadziejne i żenujące scenariusze, które niebawem urzeczywistniały się na ekranie. Nawet tożsamość mordercy odgadłam w połowie sezonu. Tak, też mi jest za mnie wstyd, bo liczyłam na to, że mój uroczy różowy mózg nie będzie w stanie dochodzić do wniosków, do których wcześniej doszli twórcy tej padaki. Naprawdę rozumiem, że od początku  "Scream Queens" planowano utrzymać w klimacie horroru połączonego z komedią (obrażając przy tym oba gatunki), ale nie spodziewałam się parodii, czy też raczej kiczowatej karykatury, która powala absurdem, bo z pewnością nie humorem. No to jakie to połączenie, skoro ani się nie boję, ani się nie śmieję, ani nawet dobrze się nie bawię? Obiecałam sobie nie rzucać wiązanek publicznie, więc nie odpowiem na to pytanie.

Bawił to mnie "Krzyk",  w którym była idealnie wyważona dawka grozy i horroru. Bawił mnie "Straszny film", który choć w większości wypełniony absurdalnymi scenami potrafił perfekcyjnie wyśmiać oryginalne filmy, z których czerpał. A "Scream Queens" jedynie ośmiesza siebie, gatunek i widzów. How dare you FOX?! Robisz nam siekę z mózgów, mamisz lubianymi aktorami i czerpaniem ze schematu gatunku, ale ja się nie dam! Bo co z tego, że jest różowo, krwawo i amerykańsko, skoro ciężko nakręcić większego gniota. I co z tego, że nie brakuje nawiązań do dorobku popkultury, skoro tylko ją kala? Tylko Ci aktorzy kuszą, bo mimo gównianego scenariusza potrafią stworzyć intrygujące postacie, które mimo wszystko całkiem przyjemnie się ogląda.
Rozumiem Cię Chanel, też jestem przerażona poziomem serialu.
Mimo wszystkich wad (#niedopowiedzenieroku) udało mi się skończyć oglądanie pierwszego sezonu bez wwiercenia sobie wiertła w głowę, więc pewnie myślicie, że nie mogło być aż tak źle? Bzdura! Było! Jedynie po pewnym czasie widz zyskuje odporność, a serial robi się przewidywalny do granic możliwości. Powiem szczerze, jako fanka slasherów - jestem rozczarowana. Jako osoba z niepokojącą fascynacją socjopatami i krwawymi scenami - jestem zażenowana. Jako osoba, której daleko do powszechnie uznawanej normalności psychicznej - jestem zniesmaczona. Zaś jako osoba wierząca, że twory popkultury mają wpływ na nasz rozwój - jestem zdruzgotana. Ten serial jest kiczem, a kiczem się brzydzę. 

Ps. Uwierzycie, że znalazłam gorszy serial, ale o tym może innym razem? W między czasie możecie podzielić się tytułami, które Was zawiodły najbardziej, choć zapowiadały się dobrze.

Dlaczego dorośli oglądają seriale o nastolatkach?

$
0
0

Teen Dramy to seriale o nastolatkach przeznaczone dla nastolatków. Nie jestem nastolatką, więc dlaczego oglądam coś, co nie jest przeznaczone dla mnie? Ten temat poruszaliśmy na Serialkonie, jednak czuję niedosyt (no dobra, prawda jest taka, że chyba nikt nie jest w stanie skupić się na naszej dyskusji, gdy ciągle kręcę się na krześle jak opętana, więc najrozsądniej napisać tekst bez rozpraszaczy), więc postanowiłam poświęcić temu chwilę, by ponownie się tym zająć.

Czy dorosłych w ogóle mogą jeszcze interesować problemy nastolatków? Ciężkie pytanie. Teoretycznie tak z dwóch powodów. Pierwszym, bardzo mało prawdopodobnym może być chęć spojrzenia na świat i współczesne rozterki oczami nastolatków (myślałby kto, że takie seriale mają się w jakikolwiek sposób do rzeczywistości, pyf!), by lepiej zrozumieć swoje dziecko. Tylko nigdy nie przyłapałam na oglądaniu teen dram żadnego rodzica mającego w domu nastolatka. Jednak żywego dziobaka też nie widziałam, a to nie znaczy, że nie istnieje, prawda? Drugim i zarazem bardziej realnym powodem jest to miłe uczucie związane z oglądaniem na ekranie pierwszych miłości i burzliwych związków, które w pewnym stopniu potrafią nam przypomnieć, jak sami je nie tak dawno przeżywaliśmy. Lekka nostalgia, z której nie zawsze zdajemy sobie w pełni sprawę to chyba jedyna w miarę logiczna odpowiedź, która wyjaśniałaby, dlaczego interesują nas problemy bohaterów. 



Niemniej wydaje mi się, że oglądamy Teen Dramy nie dlatego, że te problemy nas interesują, ale przez to, w jaki sposób działa na nas ten typ serialu. Przykładowo ja oglądam je w celach stricte relaksacyjnych, bo gwarantują pełne odmóżdżenie. Nie muszę drżeć o los ulubionego bohatera, bo są marne szansę, że go zaszlachtują, jak w np. "Grze o tron". Nie muszę irytować się, że twórcy wykazują kompletny brak znajomości historii (albo mają ją w wiadomo gdzie!), jak w "Reign". Nie próbuję rozwikłać tajemnic zagadkowego morderstwa, jak często robię przy oglądaniu seriali kryminalnych. Zwyczajnie mogę sobie odpocząć przy podziwianiu pięknych sukienek, prostych intryg i przystojnych aktorów. Przy tym jak często w naszym życiu możemy zobaczyć wspaniałe bale maskowe, na które aż chciałoby się wybrać, a dla bohaterów wydają się codziennością? Nazwijcie mnie płytką, ale chyba każdy potrzebuję czasami chwili prostego, nieskomplikowanego relaksu połączonego z przyjemnym, przyciągającym wzrok rozpraszaczem. Zresztą Teen Dramy są wylęgarnią wszelkiej maści zaklepańców (tj fikcyjnych bohaterów, do których bez cienia wyrzutów można robić maślane oczy, a raczej do ekranu, gdy zaklepańcy się pojawiają).



Dodatkowo wiele Teen Dram to seriale fantastyczne... właściwie to wiele seriali z wątkami fantastycznymi jest teen dramami, więc siłą rzeczy czuję się zobligowana do oglądania. Pomyślcie tylko co czuje człowiek, który ma ochotę obejrzeć serial o istotach nadprzyrodzonych lub w klimacie post-apo. Wygląda to mniej więcej tak.
Wśród seriali o wampirach, które nie są teen dramami mamy do dyspozycji m.in. True Blood (baaaardzo zły serial), 
Being Human (nope!) i Draculę (ech...), zaś wśród nastoletnich wampirów The Vampire Diaries (Z Damonem!) i The Originals (Gosiarella approved!). Seriale owilkołakach ogólnie są słabe, ale i tak lepszyTeen Wolf od Bitten. Zaś seriali post-apo (nie liczyć zombiaków) poza The 100 nie znam. Prawda jest taka, że fani supernaturalnej tematyki są skazani na oglądanie Teen Dram.

Poza tym kto powiedział, że osoby dorosłe nie należą do grupy docelowej Teen Dram? Przecież stacja The CW i ABC Family zajmuje się masowym wypuszczaniem tego typu seriali. W końcu pierwsza stacja odpowiada za takie tytuły, jak Plotkara, 90210, Tajemny krąg, Pamiętniki Carrie, Pamiętniki wampirów, 
The Originals, Star Crossed, czy The 100. Zaś druga dała nam choćby Pretty Little Liars, Switched at Birth, The Lying Game, Dziewięć żyć Chloe King i Greek. A gdy ostatnio sprawdzałam głównym targetem The CW były kobiety w wieku od 18 do 34 lat (wiadomo, że część widzów jest poza główną grupą docelową), czyli wcale nie takie nastolatki. Niemniej najlepszą odpowiedzią na pytanie dlaczego dorośli oglądają Teen Dramy jest: a dlaczego nie? W końcu kto nam zabroni?

Ps. A dlaczego wy oglądacie Teen Dramy i jakie są wasze ulubione tytuły?

Nie wybaczę Ci, Leonardzie! Ani Tobie, Matthew Quick!

$
0
0

Czuję w kościach uderzenia bicza, które spadną na mnie za poniższy tekst. Wiem, że tak będzie, bo wszyscy wydają się zakochani w „Wybacz mi, Leonardzie” i tylko jedna, biedna Gosiarella ma zupełnie inne uczucia względem tej książki. Dlatego najlepiej będzie ostrzec Was na starcie, że ten tytuł naprawdę mi się nie podobał i mam ochotę się wyżyć na blogu za zmarnowane godziny czytania. Przy okazji to jeden z tych tekstów, w których spoilery wesoło kicają i nikogo nie ostrzegają (może to zniechęci Was bardziej do sięgnięcia po tę książkę).

O czym jest to wybitne dzieło? O nastoletnim Leonardzie, który w dniu swoich urodzin postanawia zabrać ze sobą do szkoły pistolet z czasów II Wojny Światowej, by zabić parę osób. Poprzednie zdanie w zupełności wystarczy do opisania fabuły. Wyobraźcie sobie, że przez kilkaset stron czytacie o przemyśleniach osiemnastolatka, który opisuje krok po kroku dzień, w którym zabije wroga, a następnie popełni samobójstwo, po czym [SPOILER] okazuje się, że nie wystrzelił żadnej kuli. Nie żebym była niewrażliwa, ale jeśli bohater obiecuje mi coś na wstępie to czuję się zawiedziona, gdy nie dotrzymuje słowa. I tak zamiast opisów krwawej jatki czytelnik musi męczyć się z masą retrospekcji przerywanych odnośnikami do przemyśleń bohatera, a w międzyczasie czytać o jego żenujących zdolnościach interpersonalnych.

Leonard ma beznadziejną matkę, która w konkursie na matkę roku zbiera same punkty ujemne. Ma też równie beznadziejnego ojca, ale jego nie ma już w życiu naszego bohatera. Właściwie Leo jest sam. Nie ma nikogo na świecie, kto zainteresowałby się nim na tyle, by wiedzieć kiedy chłopak ma urodziny, pamiętać o tej dacie i złożyć mu życzenia. To chyba wiele mówi o człowieku, prawda? Niemniej w dniu, w którym Leonard postanawia umrzeć chce wręczyć prezenty czwórce swoich przyjaciół, by należycie się z nimi pożegnać. Gdy o tym przeczytałam to pomyślałam, że może nie jest tak źle. Było gorzej! Jego pierwszym 'przyjacielem' jest stary sąsiad z obsesją na punkcie filmów Bogarta. Nie jestem przekonana, czy kiedykolwiek odbyli rozmowę niezwiązaną z Bogartem, co jest okropnie smutne biorąc pod uwagę, że to właśnie z nim Leo ma najbliższą relację. Drugim 'przyjacielem' jest chłopak, z którym nasz bohater właściwie nie rozmawia, choć spędził z nim niemal każdą przerwę obiadową przez ostatnie trzy lata. Praktycznie nic o sobie nie wiedzą, a my szybko orientujemy się, że również niewiele dla siebie znaczą (nic dziwnego, skoro się prawie nie znają). Trzecim jest nauczyciel, który faktycznie przejmuje się swoimi uczniami i widać, że jest naprawdę dobry i troskliwy, ale i tak wydaje mi się, że ciężko zaliczyć go do grona przyjaciół Leo. Ostatnią osobą, z którą Leo chce się pożegnać jest dziewczyna rozdająca ulotki zachęcające do oddania swojego serca Jezusowi, i którą na pożegnanie chłopak postanowił napastować seksualnie, a co! Naprawdę rozumiem, że wprowadzenie takich zróżnicowanych osób, które niby miałyby być najbliższe dla bohatera miało na celu pokazanie, jaki wyjątkowy jest nasz Leonard, ale odebrałam to zupełnie inaczej. [ Uważacie, że powyższy tekst niewiele wnosi do całości? To spróbujcie przeczytać książkę, która niemal w całości składa się z fragmentów z nie wiadomo skąd wziętych i o niczym, a przy nich moje podsumowanie jest naprawdę intrygujące i zasługuje na literackiego Nobla].

Nie będę mu umniejszać, bo naszego głównego bohatera spotkała w dzieciństwie prawdziwa krzywda (tym razem konkretów Wam nie zdradzę), która musiała zostawić ślad na jego psychice. Żaden człowiek, a zwłaszcza dziecko nie powinno się mierzyć z takimi potwornościami, jakie go spotkały. Smutne jest również to, że nie miał on nikogo, kto zapewniłby mu odpowiednią pomoc i wsparcie. Ciężko mi go oceniać, bo nie potrafię sobie nawet wyobrazić jak zachowywałabym się po takich przejściach, jednak czy to okropne wydarzenie musi zmuszać czytelnika do sympatii względem Leonarda? Odczuwam współczucie i złości mnie niesprawiedliwość, z jakimi się spotyka. Denerwuje mnie, że nie ma nikogo bliskiego, a wszyscy wokół niego zachowują się okropnie, ale to wcale nie sprawia, że lubię Leonarda. Zwyczajnie nie lubię zarówno jego, jak i całej reszty. Beznadziejnie czyta się powieść, w której żaden bohater nie wzbudza w czytelniku większych emocji, a pozytywnych wcale. Pocieszała mnie jedynie myśl, że Leonard w końcu się zabije i pociągnie kogoś ze sobą. Selekcja niemal naturalna i przynajmniej książka, by się w końcu skończyła.

Teraz, gdy to piszę zaczynam rozumieć, dlaczego nie mam ani odrobiny ciepłych uczuć względem Leo. Zwyczajnie nie znoszę samobójców. Zabrzmiało okropnie? Pewnie tak, bo w społeczeństwie dopuszczalne jest jedynie współczucie dla ludzi, którzy nie potrafią sobie poradzić z własnym życie i wybierają najbardziej tchórzliwe i egoistyczne wyjście, zostawiając swoich bliskich, by sami musieli sobie radzić z całym syfem tego świata. Właściwie jeszcze im dodają cierpienia, gdy odbierają sobie życie, ale współczujmy biednym samobójcom. Przerabiałam to, więc wybaczcie, ale ja się wypisuję. Sorry, no sorry.

Z tyłu książki, na czwartej stronie okładki jest przytoczona wypowiedź psycholog Marii Rotkiel, która brzmi tak „Książka dla wszystkich samotników, wrażliwców, artystów i tych, którzy nie boją się stawiać trudnych pytań. Dla tych, którzy są inni i wiedzą, jak trudno być innym. Książka, która pomaga wierzyć, że wrażliwych ludzi jest więcej, niż nam się wydaje.” Chyba czytałam inną książkę, bo wydaje mi się, że do pewnego stopnia wpisuję się w target, a tytuł kompletnie nie dla mnie. Nie tak dawno temu, gdy byłam nastolatką może i zadawałam podobne pytania. Może zadaję je sobie również teraz, ale „Wybacz mi, Leonardzie” w żaden sposób mnie nie pociesza. Wręcz przeciwnie jeszcze dołuje. W dodatku zwyczajnie uważam, że to zła książka. Biorąc pod uwagę powszechne uwielbienie dla tej powieści chyba jestem bardziej inna od tych wszystkich 'innych', o których wspomina Maria Rotkiel.

Ps. I na bloga! Rzucę klątwę na każdą osobę, która mi napisze, że nie zrozumiałam książki! (Wszystkie inne argumenty są dopuszczalne)

Bajer na gwiazdkę, czyli pies na prezent

$
0
0
Co kupić na gwiazdkę?

"Pies to nie zabawka" - okey, fajny slogan, ale nie lubię wyświechtanych frazesów. Wy też ciągle słyszycie, by nie kupować psa na prezent? To bardzo popularny temat w okresie świątecznym, bo niby ludzie są za mało kreatywni, by wymyślić lepszy prezent dla najbliższych. Nie wierzę w to, że z braku lepszego pomysłu ktoś jest w stanie kupić psa, czy innego zwierzaka. Przecież nie ma tak bezmyślnych osób! C'mon! Najgorsze w tej całej propagandzie jest to, że wpiera się wszystkim, że nikogo nie uszczęśliwi żywy prezent. Co za bzdura! Nie widzieliście na YouTubie płaczących ze szczęścia dzieci, gdy widziały słodkiego szczeniaczka ozdobionego kokardką? Przecież każdy widział jaką reakcję wywołują żywe prezenty! 

Od dziecka wpaja się nam, że dawanie w prezencie zwierzaka to najlepszy pomysł EVER! W końcu każdy z nas widział "Zakochanego Kundla" i słodką Lady z przypiętą czerwoną kokardką. I co się stało? Gdy ten pies dorósł stał się opiekunem domu i nowo narodzonego dziecka swych panów. Takie wzruszające! Powiedzmy sobie szczerze nie ma osoby (poza socjopatami), która nie ucieszyłaby się z małego kociaka/szczeniaka/króliczka, czy innego małego stworka, bo takie małe puchate kulki zwyczajnie wywołują czystą radość i rozczulają! A ja? Nie potrafię zliczyć lat, ile upłynęło odkąd pierwszy raz zobaczyłam uroczego małego pieska, który bardziej przypominał zabawkę, niż żywe zwierze. Od tego momentu wiedziałam, że chcę zostać szczęśliwą właścicielką małego Yorka. One są takie małe i słodkie! W dodatku mogłabym go ozdabiać kokardkami i ubierać w te dziwne psie ubranka! Tak, jestem złośliwa i chętnie trollowałabym tego małego Yorka! Jednak skoro od tak dawna chciałabym go mieć to dlaczego do nie mam? Przecież jestem dorosła i mogłabym sobie otworzyć nawet małą hodowlę Yorków, gdybym tylko chciała! 

Niech mi ktoś powie, że to nie jest super słodziak! 
Powód jest prosty - nigdy nie miałam okazji, bo mam już psy. Takie nieplanowane wpadki. Mojego Bajera możecie kojarzyć, bo nieraz przewijał się na blogu, a jeszcze częściej na instagramie (bydle ma nawet własny hashtag!). Przystojny, rasowy i zabawny, choć odrobinę za duży, by ubierać go w słodkie ubranka. W dodatku to pies, a nie suczka, więc obraża się strasznie, gdy próbuję założyć mu kokardkę. Kiedyś obiecałam na blogu opowiedzieć jego historię, więc proszę bardzo. Zjawił się w moim życiu, gdy miał rok i nie mogłam mu nawet zmienić imienia, bo tylko na nie reagował. Był chodzącą kupką nieszczęścia. Był prezentem dla kogoś innego - dziewczynki, która z tego co słyszałam od weterynarza dwa razy złamała mu łapę drzwiami (tak, tą samą w przeciągu jego pierwszego roku życia), i która według relacji osoby, która Bajera mi dostarczyła przywiązywała psa do ławy, by wraz z nią oglądał całymi dniami bajki, a gdy znudziła się oglądaniem szła robić inne rzeczy zapominając o nim. I tak spędzał całe dnie przywiązany smyczą w pokoju, gdy miska z jedzeniem, czy wodą była poza jego zasięgiem. Uwalniali go dopiero rodzice dziewczynki, gdy zauważyli, że go znowu zostawiła. W końcu przekonano rodziców, że dziewczynka nie potrzebuję Bajera i wypadałoby go komuś wcisnąć, a my się napatoczyliśmy i mieliśmy reputacje ludzi, którzy lubią zbierać skrzywdzone zwierzęta. Pierwszą noc, którą spędziliśmy razem  z Bajką była okropna - z sikał się ze strachu dwa razy, a zasypiał tylko wtedy, gdy głaskałam go ręką spuszczoną z łóżka. Nie wyspałam się. Nie było też lekko, gdy wychodziłam z domu. Nigdy nie zostawał sam, bo mieliśmy jeszcze innego zwierzaka, a i w domu zawsze ktoś jest, ale i tak długo witał mnie po powrocie zawodzeniem, pretensjami i sikaniem pod siebie ze szczęścia (nawet wtedy, gdy według zeznań domowników był na spacerze kilka minut wcześniej). I tak przez kilka dni, a może tygodni pierwszą czynnością po powrocie było ścieranie sików mojego nowego psa. Cudownie. Dobrze, że w końcu zrozumiał, że zawsze wracam, ale i tak chodzi za mną krok w krok sprawiając, że co chwilę się o niego potykam (ale całkiem możliwe, że jego życiowym celem jest patrzenie jak spadam ze schodów, a misją zabicie mnie). W dodatku z jakiegoś niezrozumiałego powodu suchy chleb był jego przysmakiem. W sumie do dzisiaj nim jest.


Najlepszy prezent dla dziecka
Bajer The Dog - wersja letnia, ubłocona
Od mojego pierwszego spotkania z Bajerem minęły lata i nikt nie uwierzyłby, że tak wyglądały nasze początki, ani jak przebiegł pierwszy rok jego życia, ale do dziś nie mogę go zamknąć w pokoju samego. Bajer jest najlepszym darem jaki dostałam od życia, ale nie był moim prezentem. I choć ta biała kupka sierści sama uwielbia dostawać prezenty to nie jestem pewna, czy patrząc na swoją pierwszą właścicielkę popierałby rozdawanie zwierząt w formie nieprzemyślanego podarunku. 

Aktualnie jest jeszcze Luna, która pojawiła się dwa dni po tym, gdy zaginął pies mojej mamy. Szukaliśmy go wszędzie, ale ślad po nim zaginął, jednak trafiła się osoba, która znalazła identycznego psa tylko suczkę i w dodatku jeszcze bardzo młodą. Był chyba początek stycznia, a więc całkiem możliwe, że była czyimś gwiazdkowym prezentem, który po nowym roku skończył przywiązany do jakiegoś płotu na kompletnym zadupiu. W roli ścisłości przywiązanym za szyję do płotu cienkim drutem, być może w nadziei, że gdy pobiegnie to się udusi. I tak trafiła do nas, by zająć miejsce swojego poprzednika. Co prawda do dziś jest strasznym tchórzem, ale przynajmniej szczęśliwym. Nie będę przedstawiać Wam historię każdego zwierzaka, który trafił do mojej rodziny, bo jeśli jesteście wrażliwi to szybko skończą Wam się chusteczki. 


Tylko skończony idiota pozbyłby się takiego prezentu! 

Ograniczę się do małej prośby: Jeśli znacie kogoś kto byłby w stanie dać komuś zwierzaka w formie nieprzemyślanego prezentu to kopnijcie go ode mnie porządnie! Bo, gdy ten dar się znudzi to ktoś się później nim zajmuje i poświęca wiele czasu i wysiłku, by naprawić 'popsuty' prezent i nauczyć go ponownie ufać ludziom. Bo ja też chciałabym w końcu dostać w prezencie szczeniaka. I chociaż nie wymieniłabym Bajera na żadnego innego psa, ani na górę pieniędzy, czy nawet na władzę nad światem to chciałabym przy okazji mieć Yorka, którego nawet teraz mając dwa inne zwierzaki mogłabym mieć, gdyby nie to, że obawiam się, że ponownie trafię na czyjś niechciany prezent i będę musiała się nim zaopiekować. Więc dopóki ludzie dają sobie słodkie zwierzaki przewiązane kokardkami jestem zmuszona trzymać miejsce zapasowe. Dlatego kopcie tych ludzi mocno! A jeśli sami zastanawiacie się nad sprezentowaniem słodkiego szczeniaczka to upewnijcie się, że osoba, której jest on przeznaczony jest na tyle odpowiedzialna, by należycie się nim zajmować - do końca życia!

Ps. No dobra, a teraz przyznajcie się kto dostał w prezencie zwierzaka!
Ps2. Bajer chyba wyczuł, że o nim piszę, bo po raz pierwszy nie próbował odciągnąć mnie od klawiatury #wygrałamżycie.


Fringe, czyli skrajnie dziwny serial

$
0
0
Fringe opinia o serialu

Światy alternatywne, bioterroryzm, dzielenie świadomości, niezwykłe zdolności, podróże w czasie, kieszonkowe wszechświaty i paranauka pozwalająca ludziom bawić się w Boga - to tylko część zagadnień, które porusza "Fringe". Polska nazwa serialu to "Fringe - na granicy światów", choć jak dla mnie powinien brzmieć "Fringe - na granicy dziwności", bo to chyba jedna z najdziwniejszych i najbardziej skomplikowanych produkcji telewizyjnych, jakie oglądałam. Zresztą sami się przekonajcie.

Olivia Dunham (Anna Torv) jest agentką FBI, która pewnego dnia trafia na sprawę tak dziwną, że aby ją rozwiązać musi prosić o pomoc szalonego naukowca przebywającego od siedemnastu lat w szpitalu psychiatrycznym. Uwolnienie doktora Waltera Bishopa (John Noble) staje się początkiem powołania nowego oddziału Fringe, którego zadaniem jest badanie 'dziwnych' zjawisk - przez nas uznawane za paranormalne, jednak w serialu raczej zahaczające o bardzo zaawansowaną technologię oraz teorie naukowe, które nie zostały jeszcze powszechnie uznane i potwierdzone. Mogłabym Wam opowiedzieć coś więcej o bohaterach, ich przygodach, romansach i rozterkach, ale nie wiem, na którą ich wersję się zdecydować, bo widzicie taka Olivia jest [To chyba będzie spoiler] a) normalną Olivią, którą poznajemy w pierwszym odcinku b) Olivią ze świata alternatywnego c) Olivią z 'innej linii czasu' d) Olivią z przyszłości nr 1 e) Olivią z przyszłości nr 2 i jestem prawie pewna, że jakąś Olivię pominęłam. Tak mniej więcej wygląda w przypadku wszystkich głównych bohaterów. Także tego...chyba sobie daruję.
Olivia i Olivia, a kilka Olivii jeszcze gdzieś hasa.
"Fringe" składa się z pięciu sezonów, a każdy z nich skupia się wokół innego zagadnienia. Początkowo zespół bada tzw. 'wzór', czyli anaturalne wydarzenia, które są ekstremalnie dziwne. Wygląda to trochę tak, jakby jakiś szalony naukowiec postanowił przeprowadzić szereg eksperymentów, ale zamiast męczyć biedne szczury w laboratorium,  postanowił bawić się ludźmi na całym świecie (no dobra, głównie w Bostonie). Pierwszy sezon pozwala się przyzwyczaić zarówno bohaterom, jak i widzom do niezwykłych zagadek, które trzeba rozwiązać. W drugim twórcy postanowili zaszaleć i pokazać alternatywny wszechświat, jednak dopiero w trzecim sezonie odcinki z jednego i drugiego świata zostały emitowane na przemian. Innymi słowy raz bohaterowie są w naszym świecie, a następnym razem oglądamy przygody alternatywnych wersji głównych postaci w drugim uniwersum. Jeśli myślicie, że to jest skomplikowane to czekajcie, bo dopiero teraz poziom trudności wzrasta, ponieważ w czwartym sezonie pojawia się inna linia czasu, przez co nie mamy już nie tylko podwójnych bohaterów, ale także ich nową/zmienioną przeszłość, przez co spora część spraw, z jakimi mieli wcześniej do czynienia zwyczajnie nie miała miejsca. Nie mam pojęcia, czy nadążacie, ale teraz do tego wszystkiego dodajmy skok w przyszłość, okey? Aaaa! I do tego dochodzą retrospekcje - masa retrospekcji z każdej możliwej linii czasu i uniwersum. Super, więc o tym mniej więcej jest serial. Brzmi zachęcająco, czy zniechęcająco? 
Nie śmiem się sprzeczać.
Tak, zdecydowanie "Fringe" jest dziwnym i skomplikowanym serialem. Przy okazji też ciężkim do opisania i ocenienia, ponieważ z jednej strony widać, że twórcy przemyśleli fabułę i wątki pięknie się ze sobą wiążą, a z drugiej nie da się nie zauważyć całej masy nieścisłości i braku logiki, ale najlepiej to wyjaśnię. Oglądając sezony hurtem nie sposób nie dostrzec, że każdy nowy sezon jest konsekwencją działań w poprzednim, a przynajmniej oglądając piąty widać wyraźnie, że twórcy od samego początku wiedzieli jak serial się skończy, a nie improwizowali. Główne wątki są ładnie ciągnięte, a przez to, że widzimy co dzieje się w alternatywnej rzeczywistość, alternatywnej przeszłości i przeszłości, a także w innej linii czasu i różnych wersjach przyszłości (to musi dla Was brzmieć dziwnie, prawda?) dowiadujemy się jak mogły się potoczyć wydarzenia, gdyby bohaterowie (Ci z teoretycznie naszej rzeczywistości) podjęli inne decyzje, a to z kolei sprawia, że rozumiemy, że mamy do czynienia z ich najlepszą wersją. Niby wszystko wydaje się dzięki temu rozsądne i logiczne, ale nie jest, a przynajmniej nie do końca. O ile główne wątki są ładnie poprowadzone przez scenarzystów to poboczne całkowicie wymknęły im się spod kontroli. Przykładowo nigdy nie dowiedzieliśmy się, co miał na myśli John Scott, gdy powiedział Olivii, że nie przypadkowo powołano ją do wydziału Fringe (a raczej wysłano do magazynu, od którego wszystko się zaczęło). Przy okazji całe kontinuum czasoprzestrzenne ma błędy. Najbardziej zabolało mnie jednak zakończenie serialu [MEGA SPOILER], w którym to zresetowano czas tak, by Obserwatorzy nigdy nie powstali. Ostatnie minuty finału pokazują widzom, że się udało, bo Peter (Joshua Jackson) z Olivią i małą Ettą bawią się radośnie. Problem polega na tym, że gdyby Obserwatorzy nie powstali to w tym świecie Peter nie istniałby. Dlaczego? Bo Walternator (tj. Walter w alternatywnym świecie) nie zostałby rozproszony przez Września i uratował swojego syna, przez co nasz Walter nie musiałby przechodzić do równoległego wszechświata po Petera, a jego syn dalej byłby martwy. Innymi słowy wszystko, co widzieliśmy w serialu powinno zostać zresetowane. WSZYSTKO!
Peter, nawet nie wiesz jak bardzo!
Pomijając czasoprzestrzeń i alternatywną rzeczywistość nie jest źle (chociaż alternatywny świat podobał mi się bardzo!). Eksperymenty Waltera i sprawy, które musi rozwiązać Fringe są zazwyczaj rewelacyjne. Nie potrafię wymienić paranormalnej rzeczy z pogranicza nauki, która by mnie interesowała i nie została poruszona w serialu. Mamy cudowny lek cortexiphan, który pobudza wrodzone psioniczne zdolności, mamy łączenie świadomości, problem energii duszy, tworzenie własnych wszechświatów, projekcje ostatnich obrazów zarejestrowanych na siatkówce oka, chimery, zmiennokształtnych i całą masę innych cudów. Przy tym nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pierwszy odcinek serialu, w który pojawiło się przenikanie świadomości głównej bohaterki do mózgu prawie martwego loverboya dało początek innemu serialowi - "Stitchers", w którym jest to głównym wątkiem (pisałam o tym przy okazji tekstu o wakacyjnych premierach serialowych). Zresztą motywy z "Fringe" są często wykorzystywane w innych serialach, które miały swoje premiery po zakończeniu emisji tej produkcji.

Wypadałoby wspomnieć jeszcze o bohaterach. O ile Olivia jest dla mnie jedną z najnudniejszych bohaterek serialów, jakie w życiu widziałam, a Anna Torv ma gorszą mimikę twarzy i grę aktorska od Kristen Stewart, a Joshua Jackson w roli Petera jest niemal równie porywający, tak są bohaterowie, którzy naprawdę potrafią urzec widza. Prawdziwym skarbem jest tu doktor Bishop - idealnie połączenie szalonego, genialnego naukowca, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych z nieprzystosowanym, zniszczonym przez życie człowiekiem zachowującym się jak dziecko. Jego ulubionym zajęciem poza niszczeniem świata jest ćpanie, a połączenie obu hobby daje nieraz rozbrajające rezultaty. Poza Walterem ciekawy jest jeszcze Lincoln (Seth Gabel), jednak na mój gust nie poświęcono mu wystarczającej uwagi i został zepchnięty w cień przez Petera.
W końcu czym jest szalony naukowiec, który nie nie lata na LSD?
Czas na najważniejsze pytanie: czy w ogóle warto oglądać serial? Szczerze mówiąc nie mam bladego pojęcia. Sama za pierwszym podejściem potrafiłam zdzierżyć jedynie dwa, może trzy odcinki, a później się poddałam. Przy drugiej próbie było łatwiej, ale pewnie dlatego, że byłam chora i nie miałam nic lepszego pod ręką. Ciężko było się przyzwyczaić do dużej dawki obrzydliwości, która później śniła mi się po nocach. Dla ścisłości wolę wyjaśnić, że uwielbiam slasherowych morderców wypruwających flaki swoim ofiarom oraz jestem uzależniona od oglądania na ekranie zombiaków pożerających ludzkie mózgi i inne wnętrzności, ale strasznie brzydzą mnie sceny wycinania gałki ocznej, czy ogromne robaki, które zjadają ludzi od środka. To zdecydowanie nie mój poziom makabry. Dodatkowo serial nie jest jakoś specjalnie porywający, a już na pewno nie jest w moim klimacie. Niemniej daleko mi do tego, by napisać, że jest zły lub niegodny polecenia. Zwyczajnie taką tematykę trzeba lubić albo przekonać się, czy Wam podejdzie. 

Ps. A jaki jest Wasz poziom makabry? Gdzie leży granica?

Prawdziwa historia carówny Anastazji

$
0
0

Anastazja jest jedną z moich ulubionych bajek. Oglądam ją regularnie, raz w roku, w okresie świątecznym. Możecie pomyśleć, że przez to potraktuję ją łagodniej, ale to nie prawda. Przedstawię Wam okrutną historię, która stała się inspiracją do powstania tej bajki, a to, że ją przy tym nie zjadę wynika tylko i wyłącznie z tego, że jest bardzo, ale to bardzo dobra! Swoją drogą zdradzę, że dziwnie piszę się True Story, do którego wszystkie informacje są na wyciągnięcie ręki. Innymi słowy czeka Was wiele literek do przeczytania. 

Rasputin i upadek Romanowów w kontekście historycznym


Przy bajkach wzorowanych na prawdziwych historiach nie sposób nie odnieść się do rzeczywistych wydarzeń. Przyjrzyjmy się im z bliska. Na samym początku wytwórnia 20th Century Fox zabiera do 1916 roku nas na bal z okazji trzechsetnej rocznicy panowania dynastii Romanowów, na którym to Rosyjski złoczyńca, Rasputin, obiecując carskiej rodzinie zemstę. Klątwa w ciągu dwóch tygodni miała przynieść koniec ich panowania i życia.
Rzeczywistość wyglądała trochę inaczej (nie mówię, że klątwy nie było, bo w Rosji wszystko może się stać) i było znacznie bardziej skomplikowane. Nie będę się wdawać w szczegóły, jednak warto zaznaczyć, że problemy Romanowów zaczęły się na początku XX wieku, a nie od momentu rzucenia klątwy. Rosjanie byli niezadowoleni z anachronicznego systemu władzy, słabej sytuacji gospodarczej i skorumpowanej administracji. Do tego wszystkiego doszła I Wojna Światowa, a wraz pogorszyła się sytuacja rosyjskiego społeczeństwa. Brakowało żywności, rąk do pracy, a w dodatku wszystko drożało. Dodajmy do tego serię klęsk armii rosyjskiej, w tym utracenie m.in. Królestwa Polskiego. W sierpniu 1915 roku car Mikołaj II, pomyślał, że świetnym rozwiązaniem będzie objęcie naczelnego dowództwa nad armią, w końcu na co komuś kwalifikacje czy doświadczenie, gdy jest carem, prawda? Jednak Rosja to duży kraj i ktoś nią rządzić musiał. Padło na carycę Aleksandrę, której bardzo chętnie szeptał do uszka Rasputin. Dokładnie ten sam, który w bajce robi za złoczyńcę. Zastanawiacie się skąd się wziął tak blisko carycy? Śpieszę z wyjaśnieniem.

Nasz wielki i zły czarny charakter, Grigorij Jefimowicz Rasputin, już od dzieciństwa nie był wzorowym chłopcem, jednak co ciekawe znalazła się kobieta, która chciała mieć go za męża. Ba! Urodziła mu czwórkę dzieci. Rasputin nie był jednak typem domownika, wolał się włóczyć po klasztorach, pustelniach i biegać na pielgrzymki, w trakcie których zyskał opinię jasnowidza, egzorcysty, uzdrowiciela i przenikliwego kaznodziei. Mniej więcej w tym samym czasie powstało „kółko rasputinowskie”, skupiające ludzi zafascynowanych tym brodatym człowieczkiem. Co ciekawe poza gorliwym modlitwą oddawali się jeszcze gorliwszym uciechom cielesnym, oczywiście jako ku Bożej czci (w imię Boga tyle różnych rzeczy już robiono, że może ja też spróbuję: Na Boga czytajcie tego bloga!). Powiedzmy sobie wprost, Rasputin miał opinię okropnego rozpustnika i pijaka. Po latach, a konkretnie w listopadzie 1905 roku zaprezentowano Rasputina na dworze carskim. Miał za zadanie pomóc carewiczowi Aleksemu (w bajce to ten mały chłopiec, który zachęcał "śpiącą" Anastazję do wyskoczenia za burtę), który był chory na hemofilię. Rasputin podawał się za uzdrowiciela, pamiętacie? Nawet kilka razy udało mu się zatamować krwotok młodego carewicza. W nagrodę caryca Aleksandra Fiodorowna uhonorowała go specjalnym miejscem na dworze carskim, dzięki czemu mógł bez przeszkód przebywać w otoczeniu carskiej rodziny i ich leczyć. Co ciekawe Rasputin był w bardzo przyjacielskich relacjach z wielkimi księżnymi (tj, Marią, Tatianą, Olgą i Anastazją) oraz młodym Aleksym. W końcu stał się jej faworytem, z którego zdaniem bardzo się liczyła. Byli sobie tak bliscy, że w Petersburgu pojawiły się plotki o ich romansie. W każdym razie Rasputin miał szansę wpływać na polityczne sprawy Rosji, a przez szeptanie do uszka carycy Aleksandrze, wybierał osoby obsadzane w rosyjskim rządzie. Tym samym zyskał okazję do niszczenia swoich wrogów. Zapewne domyślacie się, że efektem jego wyborów rząd tworzyli niemal sami nieudacznicy i nikomu, poza nim, się to nie podobało. Niemal wszystkie warstwy społeczne nienawidziły Rasputina, a jego obecność na dworze tylko pogłębiała antycarskie nastroje. W końcu postanowiono się go pozbyć. 

Dotychczas Rasputin nie zasłuż sobie na obraz, jaki zaprezentowali twórcy "Anastazji", jednak to co za moment przeczytacie sprawi, że zrozumiecie skąd wzięła się wizja wytwórni 20th Century Fox. Gotowi? W takim razie lecimy! Jak już wspominałam powstał plan zamordowania Rasputina. Spisek zawiązali młodzi monarchiści z księciem Feliksem Jusupowem na czele. Mieli nadzieje, że likwidacja wroga, a przede wszystkim odcięcie go od Romanowów, poprawi wizerunek carskiej rodziny i ostudzi nastroje w Rosji. 30 grudnia 1916 r. zaproszono Rasputina do pałacu Jusupowa. Przez ponad dwie godziny wlewano w niego zatrute wino, a także częstowano ciastem (tak, też zatrutym). Efekt był marny, prawdopodobnie ciastek jeść nie chciał, a trucizna z wina na niego nie działała. Prawdopodobnie użyty cyjanek potasu stracił na mocy przez złe przechowywanie. Może w pucharach z winem zrobiono za słaby roztwór. A może był diabłem odpornym na truciznę. W każdym razie wkurzony książę Feliks wyszedł z pokoju, by naradzić się z pozostałymi spiskowcami, po czym wrócił z pistoletem. Strzelił Rasputinowi w pierś. Zamachowcy ucieszyli się bardzo stwierdzając zgon, jednak się pomylili. Po pewnym czasie starzec odzyskał przytomność na tyle by otruty i z kulą w piersi, rzucić się na Jusupowa. Ba! Udało mu się nawet wydostać na zewnątrz, jednak na podwórzu zaczął do niego strzelać Puryszkiewicz. Jedna kula trafiła Rasputina w plecy, druga w głowę. Nawet to nie zdołało pozbawić go życia, dlatego Jusupow postanowił masakrować go gumową pałką, aż wyzionie ducha. Gdy się zmęczył, jego ofiara wciąż jeszcze oddychała. Pozostało im tylko związanie Rasputina, wrzucenie do bagażnika, wywiezienie na most na Newie i wrzucili do rzeki, w miejscu w którym nie była skuta lodem. Dla pewności wcześniej obciążono ciało łańcuchami i odważnikami, aby zatonęły. Szybko go jednak odnaleziono. Pozwólcie, że podsumuję: Rasputina otruto, strzelono mu w pierś, plecy i w głowę, następnie porządnie poturbowano, miażdżąc mu przy tym czaszkę, a na koniec wrzucono do lodowatej rzeki. Naprawdę rozumiem, że Rosjanie się nie do zdarcia, ale czy to nie jest lekką przesadą, że jemu w tej rzece udało się jeszcze oswobodzić ręce z więzów? Jak?!

W każdym razie, jak widzicie, Rasputin nie miał powodu by mścić się na Romanowach, którzy notabene uczestniczyli w jego pogrzebie, lecz na swoich oprawcach owszem. Cała historia wielkiej zemsty i klątwy wzięła się z pseudoproroctwa, które wygłosił, a konkretnie, że wraz ze jego śmiercią, upadnie także dynastia. 

Zamordowanie Rasputina nie przyniosło zamierzonego efektu. Rosjanie wciąż mieli mnóstwo zastrzeżeń do cara, a zwłaszcza do carycy. Coraz częściej wybuchały strajki, aż w końcu w 23 lutego 1917 roku (według kalendarza juliańskiego) wybuchła rewolucja lutowa, która doprowadziła do abdykacji cara Mikołaja II, a tym samym 304 letnie panowanie dynastii Romanowów w Rosji dobiegło końca. Niemniej abdykacja nie jest równoznaczna ze śmiercią, więc kiedy i w jakich okolicznościach zginęła rodzina Anastazji? Po abdykacji Mikołaja II, skonfiskowano majątek Romanowów, a carska rodzina została umieszczona w areszcie domowym. Warunki były tragiczne, sposób traktowania więźniów przyprawia mnie o gęsią skórkę. Ogólnie było porównywalnie, jak w więzieniu Diyarbakir, tylko kaci nie musieli dzielić czasu na masę ofiar, lecz ich okrucieństwo skupiało się na jednej rodzinie. W nocy z 16 na 17 lipca 1918 roku w Jekaterynburgu rozpoczęła się rzeź. Carska rodzina została brutalnie zamordowana przez bolszewików. Daruję wam opis, jednak możecie wierzyć mi na słowo, że nie wyglądało to tak humanitarnie, jak na bajce. Zamordowano wszystkich: cara, carycę, ich dzieci, a nawet służbę. Później ich zwłoki zostały przewiezione do lasu, poćwiartowane (dodatkowo wykonano kilka innych paskudztw) i wrzucone do nieczynnego szybu opuszczonej kopalni. W 1991 roku odnaleziono ich szczątki, a raczej większości z nich, ponieważ brakowało w niej ciał Aleksego i Anastazji lub Marii. Stąd pewnie wzięła się legenda o przetrwaniu małej Anastazji. Niestety to tylko legenda, ponieważ w 2007 roku odnaleziono także ich szczątki, co udowodniły badania DNA przeprowadzone w USA, jednak gdy Anastazja zadebiutowała na ekranach w 1997 roku wytwórnia 20th Century nie mogła jeszcze o tym wiedzieć. Podejrzewam, że gdyby teraz zabrano się za tworzenie tej bajki, w studiu toczyłyby się gorące dyskusję na temat wybrania odpowiedniego czarnego charakteru, czy Rasputina, który 'przepowiedział' upadek Romanowów, czy bolszewików z Leninem na czele, którzy wydali wyrok śmierci na całą rodzinę, czy może Jakowa Jurowskiego, który osobiście zastrzelił cara i jego dzieci, a także głównym organizatorem całej rzezi. Pierwszy z nich zdecydowanie ma w sobie to coś, przez co ciężko go lubić, a dodatkowo bajkowa klątwa pasuje do niego, jak ulał. Z kolei wykorzystanie Lenina mogłoby się spotkać ze sprzeciwem współczesnych Rosjan. Tak, zdecydowanie nie byłby najlepszym wyborem z powodów politycznych i społecznych. Jeśli zaś ja miałabym na któregoś z nich oddać głos to zdecydowanie na Jurowskiego, który naprawdę rewelacyjnie nadaje się na bajkowego złoczyńcę i to takiego, którego nawet ja nie chciałabym bronić. 

Mała Wielka Księżna i jej podróby


Uwierzycie, że przerobiliśmy dopiero pierwsze pięć minut bajki. Aż ciężko uwierzyć, ale obiecują, że teraz pójdzie szybciej. Wróćmy do bajkowych wydarzeń, według których dwa tygodnie po rzuceniu Rasputinowej klątwy, bolszewicy wtargnęli do pałacu by wymordować carską rodzinę. Maria Fiodorowa wraz ze swoją wnuczką Anastazją, wydostały się z rąk oprawców. Niestety na peronie zostały rozdzielone. Babcia ruszyła pociągiem do Paryża (tak właściwie to schroniła się na Krymnie, ale kto przejmowałby się szczegółami), zaś mała wielka księżna została na peronie sama, nieprzytomna. Która kochająca babunia ratowałaby własną skórę porzucając ukochaną wnuczkę? Na pewno nie moja! Pewnie Maria też by tego nie zrobiła, bo kto normalny zostawiłby ośmiolatkę na pastwę losu i porąbanych rosyjskich morderców? No dobrze, może Anastazja nie miała w rzeczywistości ośmiu lat, tylko około 15 lat w dacie przedstawionej przez 20th Century (tj w 1916 r.), zaś w chwili śmierci miała 17 lat. Wyobraźcie sobie scenę z peronu, uwzględniając prawdziwy wiek Anastazji. Czy sądzicie, że dalszy ciąg historii mógłby mieć teraz jakikolwiek sens? Dziewczyna raczej nie trafiłaby sierocińca, a jeśli nawet to wyszłaby z niego po roku. A casting na 'zaginioną księżniczkę' (swoją drogą żadną księżniczkę tylko Wielką Księżną, bo taki tytuł nosiły córki cara! W ostateczności może też być carówna, ale nie księżniczka!)? Przecież po roku, dziewczyna nie mogła się aż tak bardzo zmienić by nie rozpoznały ją bliskie osoby, więc trochę to bez sensu, ale od kiedy tak argument kogokolwiek powstrzymał. Cudem uratowani potomkowie cara Mikołaja II wyskakiwali, jak z kapelusza. 

Za uratowanego carewicza podawali się: Michał Goleniewski, Heino Tammet, Georgi Żudin, Aleksy Pucjato, Joseph Veres i Wasilij Fiłatow. Za wielką księżnę Olgę podszyła się kobieta nazwiskiem Marga Boodts. Tatiana podobno żyła w Anglii jako Larissa Tudor (przynajmniej nazwisko godne), a po jej (ponownej) śmierci jako Maddess Aiort. Maria po rzekomym cudowny przeżyciu swojej egzekucji, uciekła do Włoch, gdzie żyła jako Ceclava Czapska. Większość z 'wielkich ocalałych' ma ciekawą historię, jednak skoro mowa o Anastazji to wypada na niej skupić całą uwagę. Swoją drogą zastanawiam się dlaczego to cudowne ocalenie Anastazji wywołało najwięcej zamieszania? Bo była najmłodszą z córek? Bo jej szczątków (podobnie, jak carewicza) nie można było odnaleźć przez dziesięciolecia? Bo podobno pojawiło się około 80 potencjalnych Anastazji? Czy może dlatego, że jej imię oznacza "wskrzeszenie" i ktoś potraktował to zbyt dosłownie? Tak czy inaczej Anastazji nie brakowało, a nawet teraz jakaś nowa się ujawnia. Jednak najbardziej znaną była Anna Anderson, posłuchajcie jej historii. 

17 lutego 1920 roku, czyli ponad półtorej roku po kaźni Romanowów, w Berlinie wyłowiono z wody niedoszłą samobójczynię. Przewieziono ją do najbliższego szpitala, a następnie do szpitala psychiatrycznego Dalldorf. Początkowo zyskała przydomek "Fräulein Unbekannt", czyli "Panna niewiadoma", ponieważ przez miesiące nie odezwała się do nikogo. [Mam przeczucie, że to właśnie na historii Anny Anderson, wytwórnia 20th Century oparła postać bajkowej Anastazji. Może to trochę naciągane, ale Anastazja w bajce także trafiła do placówki zamkniętej i jej prawdziwa tożsamość była niewiadomą, choć w animacji tłumaczono to amnezją dziewczyny. W końcu obie dostają nowe imię Anna/Anya.] W końcu przemówiła słowami: Nazywam się Anastazja Nikołajewna Romanowa, jestem cudownie uratowaną córką cara Mikołaja II. Wiecie, normalnie po szpitalach psychiatrycznych kręci się wielu Napoleonów, Jezusów i Kleopatr, ale tym razem potraktowano sprawę poważnie przez niezwykłe podobieństwo pacjentki do carówny. Obie miały błękitne oczy, rudo-blond włosy, a nawet zniekształconą lewą stopę. Doktor Otto Reche, niemiecki specjalista od anatomii patologicznej, po porównaniu dawnych portretów Anastazji i Anny Andersen uznał iż "takie podobieństwo możliwe jest tylko, gdy mamy do czynienia z twarzą jednego i tego samego człowieka lub bliźniąt jednojajowych". Doktor Minna Becker przeprowadziła ekspertyzę grafologiczną, którą miała dowieść, że "pani Anna Andersen i Anastazja to jedna i ta sama osoba". A co z krewnymi i przyjaciółmi prawdziwej Anastazji? Część z nich odwiedziła dziewczynę, lecz nic konkretnego z tego nie wynikło. Najpierw mówili, że to nie ona, później zmieniali zdanie. Inni z kolei od razu ją rozpoznawali by później zaprzeczać jej autentyczności. W końcu Annę podano testowi opracowanemu przez jednego z kuzynów prawdziwej carówny. Test składał się z wielu pytań, na które jego zdaniem tylko córka Mikołaja II i  Aleksandry, mogłaby znać odpowiedzi (wiecie o co chodzi, przecież test był na bajce). Muszę mówić, że test został zaliczony przez większość prawidłowych odpowiedzi?

Gdy Andersen postanowiła zwrócić się do sądu o uznanie jej, jako wielkiej księżnej Anastazji, a co za tym idzie prawa do majątku cara, Romanowowie postanowili walczyć. Wynajęli detektywa Martina Knopfa, którego zdaniem dziewczyna w rzeczywistości nazywała się Franciszka Szankowska, robotnicą fabryczną spod Gdańska (cóż... nikt tak dobrze nie udaje zaginionych carskich dzieci, jak Polacy. Pamiętacie Dymitriady?), ale nikogo to specjalnie nie obeszło. Ani nawet to, że Anna Andersen nie potrafiła mówić po rosyjsku, czy francusku, ponieważ tłumaczono to traumą. Nikt nie potrafił dostarczyć jednoznacznych dowodów, że Anna nie jest Anastazją, lecz ona także nie potrafiła bezsprzecznie dowieść, że nią jest. Sądowa batalia ciągła się do momentu jej śmierci w 1984 roku, jednak nie jest końcem tej historii. Po odnalezieniu szczątków Romanowów, porównano ich DNA z materiałem Anny Anderson. Nie zgadzało się. Przy okazji porównano także jej DNA z próbką pobraną od krewnej Szankowskiej i tym razem wykazano pokrewieństwo. To by było na tyle w temacie, ale nie martwcie się, bo Anna i tak miała fascynujące życie i umarła u boku kochającego historyka milionera. 

Ciężko oprzeć się wrażeniu, że Anna Andersen była inspiracją do stworzenia bajkowej wersji carówny, prawda? Ogólnie trzeba przyznać, że wytwórnia naprawdę wiele zaczerpnęła z historii. Choćby przedmioty pojawiające się w bajce. Obraz przedstawiający koronację Mikołaja i Aleksandry z sali balowej pałacu w Sankt Petersburgu (chociaż w momencie akcji bajki, miasto nazywało się Leningrad), czy też portret przedstawiający całą rodzinę Romanowów wraz z psem, istniały naprawdę. Podobnie, jak pozytywka, którą Anya dostała od babci. W rzeczywistości była srebrna i na wierzchu znajdowała się baletnica, a dziewczynka dostała ją od babci na swoje trzynaste urodziny. Pamiętacie rysunek, który w bajce trzyma babcia, gdy wraz z Anyą wspominają dawne czasy? Podobno prawdziwa Anastazja narysowała dla swojego ojca w 1914 roku. 

Najlepiej jednak sprawdzili się przy odtworzeniu charakteru Anastazji, którą damy dworu i nauczyciele opisywali jako żywą, złośliwą i utalentowaną aktorkę. Jej ostre, dowcipne uwagi czasem trafiały w czułe punkty. Nie jestem przekonana czy na ich miejscu nie użyłabym bardziej dobitnych słów na opisanie dziecka, które jest w stanie z premedytacją rzucać w siostrę śnieżkami z ukrytymi kamieniami, czy kopać nauczycieli. Bajkowa Anya miała cięty język, była dumna i nie pozwalała sobą dyrygować. Chociaż mała diablica Romanowów mogła równie dobrze wyrosnąć na złośliwą kobietę, jak niektórzy opisywali Annę Andersen. Swoją drogą dlaczego właśnie takie nazwisko przyjęła? Ku czci jednego z największych bajkopisarzy, bo sama opowiadała bajki?

Zajmijmy się teraz babcią, czyli Marią Fiodorową. Warto zaznaczyć, że po rewolucji nie przebywała w Paryżu. Schroniła się na Krymie, a później zrobiła krótki postój w Londynie, skąd udała się do rodzinnej Danii. Gdy wyszły na jaw rewelacje o Annie Andersen przysłała do niej swoją damę dworu, która stwierdziła, że Anna jest oszustką. Podobno później cofnęła swój wyrok, ale nie wiele to zmieniło. 

Jeszcze tylko jedna ciekawostka! Wiecie, że Anastazja, jak i jej rodzina, zostali uznanych za świętych przez Rosyjski Kościół Prawosławny?! Ciekawe jest też, że nie uznają oni szczątków znalezionych w 1991 i 2007 roku, więc nie są one relikwiami. 

Gosiarella o Anastazji

Mówi się, że Rosja to stan umysłu i czasami naprawdę utwierdzam się w przekonaniu, że tam obowiązują zupełnie inne prawa. Jakby tam zaginała się rzeczywistość i przestawały działać prawa naszego świata. Wierzyć się nie chcę w niektóre fakty z życia Romanowów, a jeszcze gorzej przebrnąć przez wszystkie teorie spiskowe. No dobrze, część scenariuszy cudownego przetrwania Romanowów lub jednego z nich, czasami brzmią całkiem rozsądnie i przez to jeszcze ciężej było oddzielić prawdę od fikcji. Nie chciałam Wam jednak mieszać w głowie, więc starałam się jak mogłam by wszystkie informacje zamieszczone powyżej były tylko i wyłącznie prawdą. Nie wątpię, że znajdą się wśród Was tacy, którzy zapragną je poznać i być może uwierzą w jedną ocaloną. Osobiście polecam przeczytać Ceclavie Czapskiej, która ponoć miała być ocaloną siostrą Anastazji. Odnoszę wrażenie, że ludzie chcą wierzyć w te historie uzurpatorów, bo ciężko jest nam się pogodzić z myślą, że ludzkość potrafi się dopuścić takiego barbarzyństwa. Choć w wiadomościach słyszy się o większych okropieństwach to mimo wszystko wielu z nas ma w sobie zakorzeniony szacunek do monarchów. Postrzegamy ich inaczej, co jest zupełnie normalne, w końcu przez wieki starali się to w nas i naszych przodkach zaszczepić takie myślenie. Dlatego jest nam przykro, że ktoś dla głupiej idei wymordował carską rodzinę. Dlatego jest nam żal, że szlachetne urodzenie i życie niewinnych dzieci przestało mieć znaczenie. 

Z kolei jeśli chcecie znać moje zdanie na temat bajki to jestem jej fanką. Jest ku temu wiele powodów i mam zamiar wymienić je wszystkie (tak, to zdecydowanie będzie najdłuższe True Story w historii Różowego bloga). Główną zaletą jest główna bohaterka, która ma silny charakter, na wszystko przygotowaną celną odpowiedź, a także dobre serce. Jak często w bajce można trafić na księżniczkę (tfu! Carównę!), która byłaby tak zaradna? Wiecie czego to uczy małe dziewczynki? By realizować swoje cele, korzystać z okazji, jakie podrzuca los i walczyć o swoje. Całkiem rozsądne kobiety mogą z nich wyrosnąć (spójrzcie tylko na Gosiarellę!). Do tego oglądając animację naprawdę ciężko jest pamiętać, że nie pochodzi ona od Disneya. Głównie przez trzy zasadnicze kwestie: piosenki (notabene absolutnie cudowne! Jestem zakochana w "Once upon a December" oraz w "At the beginning"), sposób przedstawienia fabuły (dostajemy zagubioną księżniczkę, która u boku animowanego przystojniaka walczy o Happy End, zwalczając przy tym złoczyńcę) i styl animacji (wypisz, wymaluj, Disney). Całość ogólnie średnio pasuje do reszty bajek wypuszczonych przez wytwórnie, ale Fox zazwyczaj bawi się formą. Mimo wszystko najbardziej bawi mnie wytykanie twórcom wprowadzenie pomocnika-zwierzaka. U Disneya niemal zawsze występują mali pomocnicy, często w absurdalnej formie np. bałwan w Krainie Lodu, kameleon w Zaplątanych, ryba i mewa w Małej Syrence. Czy jednak pies jest taki dziwny? Lubię myśleć, że to miłe upamiętnienie psiaków Romanowów, które często im towarzyszyły. Zwłaszcza, że pies Anastazji, Jimmy, nie przeżył kaźni Romanowów (bolszewicy to nawet psu nie potrafią odpuścić!). Chociaż do roli Muchy (bajkowego psa) pasowałby też Joy, pies małego cara, który podobno po wydarzeniach z tej okropnej nocy, został znaleziony żywy.

Ps. Gosiarella pewnie ogląda Anastazje, gdy czytacie ten tekst, dlatego ograniczę się do życzenia Wam Wesołych Świąt (moje są udane, skoro mam bajkę!).
Ps2. Miałam Wam wrzucić zdjęcie martwego Rasputina, ale jakoś tak bałam się, że uciekniecie z krzykiem... wrzucić w komentarzach?


Filmowa 10-tka 2015 roku

$
0
0

Nie jestem pewna, który  filmów mających premierę podobał mi się najbardziej i bynajmniej nie dlatego, że wszystkie są takie dobre. Skąd! W tym roku miałam wybitnego pecha, ponieważ większość obejrzanych przeze mnie tytułów to średniaki, a i nie zabrakło też spektakularnych porażek. W każdym razie przed Wami lista dziesięciu tegorocznych filmów, które w pewien sposób najbardziej zapadły mi w pamięć. Zacznijmy od tytułów, których zdecydowanie powinniście się wystrzegać. 


Najnudniejszy film 2015
Sądzę, że o tym tytule słyszał każdy. W końcu "Pięćdziesiąt twarzy Greya" była jedną z najlepiej sprzedających się książek 2012 roku, a kobiety całego świata jakimś cudem oszalały na jej punkcie (może nie wiedziały, że istnieją inne powieści erotyczne?). Gdy ekranizacja trafiła do kin chyba każda osoba, która ma profil w social media pochwaliła się obejrzeniem tego filmu - tylko czym tu się chwalić? Film zdecydowanie nie należy do tych wartych polecenia. Nie liczcie na dobry lub nawet szokujący film erotyczny, bo komedie romantyczne bywają ostrzejsze i mają odważniejsze sceny. "Pięćdziesiąt twarzy Greya" nie jest zły. Jest zwyczajnie nudny i słaby (nawet bardziej miałki od książki), ale ma dwie zalety: 1. dobra ścieżka dźwiękowa i 2. w końcu się kończy.


Jupiter: Intronizacja
Największa filmowa porażka roku 2015
Jednozdaniowy opis tego filmu brzmi tak: "Genetycznie zmodyfikowany były łowca przybywa na Ziemię, by odnaleźć młodą dziewczynę, której przeznaczone jest niezwykłe dziedzictwo". Wybaczcie, ale naprawdę nie potrafię opisać o czym jest ten film. Zwiastun na wiele miesięcy przed premierą i nie mogłam się go doczekać! Zakochałam się w pięknych scenach, wspaniałych kostiumach, scenografii i pomyśle. Zresztą dobór aktorów też by niezły, więc co mogło pójść nie tak?! Jak się okazało wszystko! Film okazał się całkowitą porażką. Potencjał miał ogromny i z pewnością dałoby się go przedstawić w dobry sposób, ale tu postawiono na tragiczne efekty, nudne sceny walki, dziwne stwory, brak jakiejkolwiek logiki oraz sceny, które w zamyśle powinny być śmieszne, a są żenujące. Mogli ten czas poświęcić na wyjaśnienie fabuły i rozwinięcie jej, ponieważ pomysł był zachwycający i gdyby tylko się na tym skupili wyszedłby im cudowny film na miarę klasyków, ale spartolili, bo chcieli wszystkiego wrzucić wszystko na raz. Ogólnie  nie oglądajcie tego, choćby to był ostatni film w telewizji/internecie.
Najbardziej bajeczny film 2015
Disney postanowił zaprezentować nam film aktorski, w którym pokazał nam co się działo w bajkowym świecie po dobrze nam znanym "i żyli długo i szczęśliwie". Co prawda minęło wiele lat od zakończeń znanych bajek, a pozytywni bohaterowie zdążyli już stworzyć Zjednoczone Stany Auradonu, w którym władze sprawuje Bestia i Bella. Niemniej głównymi bohaterami nie są postacie, które dobrze znamy, lecz ich potomstwo, a zwłaszcza dzieci Złoczyńców (więcej o filmowych "Następcach"). Dlaczego akurat ten jest wart zapamiętania? Z powodu tego, że wytwórnia Disneya w końcu złamała swoje tabu i pokazała to, co się dzieje w bajkach po happy endzie. Co prawda nie tak sobie to wyobrażałam, a film jest mocno średni, ale jednak bazowanie na dalszych losach postaci z bajek to ogromny krok dla studia, więc należy go docenić.


Piksele 


Dawno, dawno temu, gdy gry komputerowe były jeszcze kanciaste (w każdym możliwym znaczeniu) władze USA wysyłali je w kosmos, a tam trafiły do rąk (macek?) kosmitów, którzy uznali agresywne gry za wypowiedzenie wojny. To spowodowało serię wydarzeń, przed które Pac-Man, Donkey Kong i inni bohaterowie gier z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych powrócili na Ziemię w gigantycznym formacie. 
Przyznam, że już samo zobaczenie gigantycznej buźki Pac-Mana na plakacie wystarczyło, żebym obejrzała "Piksele". I choć film nie jest ambitny, jak to mają w zwyczaju komedie z Adamem Sandlerem to klimat retro jest uroczy, a film momentami zabawny. 



"Wiek Adaline" opowiada historię Adaline Bowman urodzonej w 1908 roku. 
Pod koniec 1937 roku przydarzył jej się wypadek, przez który jej ciało wprowadziło się w stan hipoksji, przez co przestała się starzeć. Młoda, piękna i dziewięćdziesięcioletnia Adaline ciągle ukrywa siebie i swój sekret przed światem, aż pojawia się ON. Skoro jest "ON" to wiadomo, że film ma wątek romantyczny, choć został zakwalifikowany jako dramat, a sama chyba wrzuciłabym go do jeszcze innej kategorii. Niemniej ma w sobie uroczy klimat i opowiada magiczną historię, a przy tym jest naprawdę dobry, więc warto zapamiętać ten tytuł.

Wielkie oczy

Film oparto na historii amerykańskiej artystki Margaret Keane, która zasłynęła z portretów ludzi o wielkich oczach. Nie potrafię się oprzeć filmom Tima Burtona, więc i "Wielkich oczów" nie mogłam sobie odpuścić, co ciekawe to nie jest produkcja utrzymana w typowym klimacie reżysera. Wręcz jest tak niepodobny do pozostałych jego prac, że gdybym wcześniej nie wiedziała kto jest twórcą zapewne nie zgadłabym. A sam film? Odrobinę irytujący (może niepokojący bardziej pasuje?), ale w dobrym sensie. Wciągający i ciekawy. Z pewnością nie jest to najlepszy film, jaki widziałam w tym roku, ale z pewnością zapada w pamięć.

Klucz do wieczności


Gdybym miała wymienić wszystkie niedociągnięcia oraz dziury tej produkcji mogłabym nie skończyć do nowego roku. Niemniej "Klucz do wieczności" bardzo mi się podobał. Stawiam, że główną przyczyną jest temat, który poruszono z pewnych względów tak podobny do "Starter", czy "Dollhouse". Głównym bohaterem umierający miliarder, który postanawia przenieść swoją świadomość do ciała młodego mężczyzny, by przedłużyć swoje życie zaczynając je od nowa. 


Najlepsza bajka 2015
"W głowie się nie mieści" było dla mnie bajką obowiązkową do obejrzenia od momentu, gdy o niej usłyszałam. Ludziki odpowiedzialne za nasze czyny wydają się idealnym tematem, na animację, a jednak w najśmielszych wyobrażeniach nie spodziewałam się, że będzie to aż tak dobre. Najnowsza animacja od Pixara rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. W jednej obserwujemy życie jedenastoletniej Riley, która nagle przeprowadza się do  San Francisco. Na drugiej płaszczyźnie możemy obserwować jak wygląda wszystko zza kulis tj. od czego uzależnione są reakcje dziewczynki. Konkretnie chodzi o piątkę kolorowych ludzików, którzy naciskają odpowiednie guziczki. Mowa tu o emocjach: Gniewie, Odrazie, Strachu, Smutku i głównodowodzącej Radości, które wspólnie muszą przeprowadzić dziewczynkę przez życie (przeczytajcie więcej o "W głowie się nie mieści")

Igrzyska śmierci: Kosogłos. Część 2 

Osobiście nie jestem zachwycona "Kosogłosem" (zarówno pierwszą, jak i drugą częścią), bo moim zdaniem film dużo stracił przez podzielenie na dwie części. Zeszłoroczny do dziś sprawia, że czuję niesmak, a tegoroczny mimo braku rozsądnych zarzutów moim zdaniem też nie do końca się sprawdził. Wiadomo, że nie mogę wymagać, by ekranizacja dorównywała książce, ale i tak czułam się zawiedziona. Niemniej i tak każda z części "Igrzysk Śmierci" jest lepsza od większości filmów i zdecydowanie warto odnotować ten tytuł, skoro filmowcy w końcu skończyli męczyć trylogię Collins.

Avengers: Czas Ultrona

Nie mogłabym spać po nocach, gdybym nie umieściła tu ani jednego filmu z Uniwersum Marvela. "Avengersi" stoczyli zaciekły bój z "Ant-Manem" i wygrali miejsce na liście. Przy okazji warto wspomnieć, że to właśnie te dwie produkcje kończą 2 fazę i już niebawem nadejdzie 3 - sprawdźcie jak oglądać filmy Marvela, bo ciężko będzie się połapać bez znajomości poprzednich części. "Czas Ultrona" bardzo mi się podobał i takiego Marvela właśnie lubię. Zdecydowanie powinniście obejrzeć niemal równie udanego "Ant-Mana".

Jestem przekonana, że w zestawieniu zabrakło Wam najnowszych "Gwiezdnych Wojen", ale musicie mi wybaczyć, bo jeszcze ich nie obejrzałam. Zastanawiałam się również nad umieszczeniem "Mad Max: Na drodze gniewu", ale mimo iż jest stosunkowo dobrym filmem to mógłby się załapać co najwyżej na 11 miejsce, bo mimo że na liście znalazły się okropnie złe filmy to przynajmniej zapadły mi w pamięć. Chociaż mógłby go wyprzedzić "THE DUFF [#ta brzydka i gruba]", którego premiera była równie nagłośniona, a przy tym całkiem ciekawa z niego komedia. Przy okazji sprawdźcie filmy z roku 2014.

Ps. Jeśli komuś nie chciało się czytać wstępu to powtórzę: to nie jest lista najlepszych filmów 2015 roku!
Ps2. A jakie tegoroczne filmy Wam zapadły najbardziej w pamięć?

2015: Gosiarellowa spowiedź

$
0
0

Robię się smutna, gdy coś dobiega końca. Nie lubię rozstawać się z nikim i niczym. Nie lubię zamykania danego etapu. Z jakiegoś nie do końca zrozumiałego dla mnie powodu czuję się wtedy niekomfortowo. Gdy kończy się rok, a ja jestem zmuszona go ocenić czuję, jakbym mogła go przeżyć lepiej, intensywniej, mocniej! Niestety życie nie jest wpisem na bloga, który mogłabym poprawić, gdy już skończę pisać, ponieważ czasu nie da się cofnąć. Za moment opowiem Wam, jak Gosiarella spisała się w 2015 roku i nie mogę pozbyć się niepokojącego wrażenia, że nie będę z siebie w pełni zadowolona. Na szczęście mam pod ręką maskę narcyza, więc jakoś to przetrwam. A nuż będzie lepiej niż się spodziewam? 

Przeglądając pobieżnie archiwum mam wrażenie, że największe zmiany na blogu dokonały się rok temu (zresztą sami sprawdźcie), ale może się jeszcze zaskoczę. W końcu rok zaczął się całkiem nieźle i zamiast księżniczek pojawili się na blogu Złoczyńcy. Rozpoczęta w styczniu mini-seriaCzarne Charaktery była formą uczczenia rocznicy powstania True Story (w kolejną rocznicę też możecie się czegoś fajnego spodziewać!). Śmiem twierdzić, że sprawdziło się to bardzo dobrze i posty poświęcone antagonistą weszły do stałej puli tematycznej, a Gosiarella już całkiem poddała się mrokowi (pamiętajcie - Muhahahahahaha to złowieszczy śmiech!). Co ciekawe dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że już w TS-ach stawiałam pierwsze kroki, by zasłużyć na tytuł specjalistki od ocieplania wizerunków Czarnych Charakterów! Ha! Zresztą Jesień Złoczyńców była tego efektem. I kto by pomyślał, że większość Różowych Sałat też przejdzie na ciemną stronę mocy?! #Imsoproud
Niemniej wypadałoby napisać dlaczego True Story praktycznie zniknęło z bloga. W końcu w tym roku opublikowałam jedynie trzy typowe TSy (nie licząc tego, który newsletterem przyniósł Mikołaj), a prawdziwe historie kryjące się za najbardziej rozpoznawalnymi bajkami przedstawiam najczęściej za pomocą zestawień danego motywu (np. Pocałunek Prawdziwej Miłości). Okey, sprawa wygląda tak: Gosiarella naprawdę pisze TSy. Niemal nieustannie siedzę z nosem w źródłach, ale nie publikuję. Ubzdurałam sobie, że True Story 2.0 ujrzy światło dzienne dopiero, gdy skończę opisywać wszystkie bajki. Wydawać by się mogło, że zajmie mi to wieki, ale jeśli mam być całkiem szczera to wielkie odsłonięcie będzie za kilka miesięcy. Raczej w pierwszej połowie roku, ale musicie mocno trzymać za to kciuki (przyda mi się to)! Czuję w kościach, że gdy kurtyna opadnie będziecie zadowoleni i stwierdzicie, że warto było tyle czekać, ponieważ zastosowałam się do wielu wskazówek, które zostawiliście w komentarzach! Jednak mieliśmy omawiać przeszłość, a nie przyszłość, więc lepiej wrócę do tematu.

Luty był fajny! Pewnie dlatego, że większość czasu spędziłam testując wirtualną rzeczywistość w moich cudownych różowych okularach od Vrizzmo. Jaram się nimi do tej pory, bo jakżeby inaczej! Przy okazji właśnie wtedy nagrałam pierwsze wideo z Agatą z Bałaganu Kontrolowanego, co kilka miesięcy później zaowocowało Sabatem. Jeśli nie wiecie o co takiego to nie wpadajcie w panikę, bo nie pisałam o tym do tej pory. Właściwie dalej uważam, że jeszcze nie ma za bardzo o czym, bo dopiero się bawimy w Youtuba. Wiecie jak jest, blog to ja - Gosiarella to moje wirtualne oblicze i sama decyduję o czym sobie danego dnia napisać. Mogę zrobić z siebie wariatkę i jest okey. Mogę mieć wisielczy nastrój i jest okey. Sama sobie jestem Panią i Władcą, Sterem i Okrętem etc. Jednak nagrywanie na YT jest zupełnie inną sprawą. Mam wrażenie, że tam ciągle się wszyscy uśmiechają i są wręcz nienaturalnie szczęśliwi (poważnie, ja też chce te tabletki szczęścia, które łykają!). Przecież tak się nie da! Okey, dla mnie też uśmiech to naturalny wyraz twarzy, ale dziki entuzjazm już do mnie nie pasuje. Ciężko się przestawić. Zwłaszcza, gdy jest się we dwie i trzeba znaleźć idealny kompromis względem treści i formy (dobrze, że zazwyczaj z Agatą jesteśmy jednomyślne i walczyć musimy tylko ze złośliwymi przedmiotami martwymi, jak programy do montowania, oświetlenie etc. Istna walka!), a przy tym znaleźć czas, by fizycznie stawić się w określonym miejscu o określonym czasie, a nasze kalendarze jakoś się gryzą. W każdym razie pod koniec czerwca pojawił się pierwszy filmik z logiem Sabatu, potem wykluły się jeszcze dwa, trzeci się montuje u Agaty, a kolejne będą nagrywane w bardziej przemyślany sposób i wtedy opowiem Wam więcej o naszym wspólnym projekcie. 

Zaczynam dochodzić do wniosku, że wszystko co się dzieje na blogu zaczyna później ewoluować w coś bardziej ambitnego, a ja ciągle skacze między miesiącami, by to rozsądnie przedstawić. Był styczeń, był luty (o dziwo również czerwiec), więc co dobrego blogowego zdarzyło się w marcu? Share week, czyli akcja organizowana przez 
Andrzeja z jestkultura.pl, która polega na tym, że w ciągu kilku tygodni blogerzy polecają u siebie swoje ulubione blogi, a po wyznaczonym czasie pojawia się ranking. Lubię to, bo dzięki temu znajduję dużo wartościowych blogów, a przy okazji fajnie jest Wam polecić te, które sama namiętnie czytam. W tym roku nim sprawdziłam podsumowanie zdążyłam odebrać dwa telefony i kilka wiadomości od znajomych blogerek, że Gosiarella załapała się na listę najchętniej polecanych blogów. I jak tego nie serduszkować? Ktoś mnie jednak lubi!! Ha!

Kwiecień blogowo nie był zły, ale nie chcę poświęcać mu czasu, bo prywatnie był dla mnie koszmarem. Chciałabym wyciąć ten miesiąc ze swojego życia, pamięci i udawać, że nigdy go nie przeżyłam. Szkoda, że się nie da. Na szczęście na blogu mi wolno, więc zajmijmy się majem! Wiosna, ptaszki, a może śnieg? Kurcze, teraz tak się pomieszały pory roku, że najpewniej trwało wtedy upalne lato albo szalała śnieżyca, więc odpuszczę sobie budowanie wiosennego nastroju. Wystarczy, że w wyglądzie bloga zaszły poważne zmiany! Nowy szablon i to śmieszne logo z mózgiem i koroną - trochę pokręcone, ale kto tu szuka normalności? No powiedzcie mi proszę, że herb z mózgiem i czapeczką Mikołaja w świątecznej odsłonie nie jest uroczy! Nie ma odważnych, prawda?! W między czasie trwały prace nad Różową Akademią Zombie Hunterów. Po kilku lekcjach nastąpiła cisza, jednak nie cieszcie się, bo mam zamiar wrócić z nową dawką wykładów! Okey, później Gosiarella spotkała się z Różowymi Sałatami i tam po raz pierwszy zaprezentowałyśmy z Agatą filmik z Sabatu. Śmiesznie było oglądać reakcje na żywo na nasz wspólny projekt. Także tego... kto nie był na spotkaniu powinien dostać po nosie (!) albo nadrobić swój karygodny błąd w przyszłym roku! 
 Ej, a przy okazji to chyba dobra okazja, by pochwalić się Gosiarellowymi portretami sporządzonymi przez Różowe Sałaty. 

W koronie zawsze i do twarzy!
I tak oto nadeszły upragnione wakacje. Uwielbiam lato! Pewnie dlatego, że zarówno ja, jak i blog obchodzimy wtedy urodziny, a słońce ciągle się z tego powodu uśmiecha! Wtedy też zaczęłam prace nad Mega Ważnym Ściśle Tajnym Projektem, który do tej pory spędza mi sen z powiek. Co prawda kilka blogerek już o nim wie, a biedna Magda ze Stulecia Literatury pilnuje, by był bezbłędny (chciałam jej za to wystawić pomnik, ale nie była zainteresowana. Dziwne.). Tak bardzo chciałabym Wam o nim opowiedzieć, by się od czasu do czasu pochwalić, a czasami również wyżalić, ale niestety wszyscy mi mówią, że powinnam choć raz się zatkać i poczekać, aż wszystko będzie zapięte na ostatni guzik. Przebieram nóżkami w oczekiwaniu na tę chwilę, ale mam wrażenie, że jest jeszcze poza moim zasięgiem. Obiecałam sobie jednak, że choćby się waliło i paliło dowiecie się o tym za parę miesięcy. A gdy wszystko w końcu wyjdzie według planu to ruszy wielka machina! Szczerze mówiąc to taki mój pierwszy krok prowadzący do przejęcia władzy nad światem, więc mocno trzymajcie kciuki, bo w dużej mierze to właśnie Wy będziecie odpowiedzialni za ewentualny sukces. Pokładam w Was wiarę moje szalone Różowe Sałaty! #obywszystkosięudałoObywszystkosięudałoOby!

Na blogu ciągle trwają tematyczne pory roku, ale za cholerę nie potrafię sobie przypomnieć jaka panowała w lecie. Ktoś podpowie? Sama pamiętam, że wtedy objawiłam w internetach moje bardziej psychopatyczną i krwawą fascynację slasherami. Krzyk z Ghostfacem dosłownie się wylewał z Różowego Bloga! Fajnie było mieć wymówkę, by ponownie obejrzeć horrory Wesa Cravena. 


Fani slasherów
Psychopatyczna wersja Gosiarelli
Pojawiła się również ankieta, a gdy zobaczyłam wyniki to... Oooo Geez! Jak ja Was kocham to sobie nawet sprawy nie zdajecie! Na Różowego Kucyka! Jesteście super! Zresztą, by się o tym przekonać wystarczy zajrzeć w komentarze! Ostatnio usłyszałam od znajomej, że mogę już w spokoju przestać pisać i oddać bloga w ręce komentatorów, bo godnie mnie zastąpią. Jako narcyz czuję się dotknięta, ale także mile połechtana, że potrafiłam ściągnąć tu taką pokręconą zgraję. Wirtualne High Five! 

Pod koniec lata Gosiarella objęła patronat nad powieścią "Cena naszych pragnień" napisaną przez Dominikę Smoleń (możliwe, że znacie ją z bloga Nasz Książkowir). Jestem blogerką, więc wydaje mi się oczywiste, by ze wszystkich sił wspierać blogerów (zwłaszcza książkowych), gdy wydają własną książkę i zawsze cieszę się z ich sukcesów. Niby kojarzymy się tylko z internetów, a jednak kibicuje im z całej siły! Mam nadzieję, że jeszcze nie raz dane mi będzie objąć patronat nad ich książkami. Także blogerzy, piszcie dobre powieści! 


Bodajże zaraz po wakacjach uruchomiłam na blogu newsletter dla wszystkich czytelników (nie tylko fanów zombiaków). To przez niego trafiają do Was prezenty, dodatkowe treści i informacje, których nie publikuję na blogu (zapisy znajdziecie w prawej kolumnie bloga, ale dla ułatwienia wrzucę tutaj). 




Jak choćby informację o tym, na jakich wydarzeniach możecie dorwać Gosiarellę, bo bardzo lubię się z Wami spotykać! Krakowskie Targi Książki były świetną okazją do tego i strasznie się cieszę, że niemal za każdym rogiem udało mi się na kogoś z Was trafić <3 ! A na Serialkonie serce całkiem mi się roztopiło, gdy okazaliście tak ogromne wsparcie (SERDUSZKUJĘ!). Zdecydowanie na Różowym Blogu można spotkać najbardziej wartościowych ludzi świata! Nim zrobię się zbyt ckliwa to nadmienię, że właśnie z listopadowego popisu jestem najbardziej dumna w tym roku. Prelekcja na Serialkonie o Once Upon a Time, czyli "Nikt nie rodzi się zły" była okropnie stresująca, a jednak zapamiętałam ją jako moje najlepsze wystąpienie publiczne. Pozytywną energię z tamtej chwili czuję do teraz. Genialne przeżycie! Chciałabym je powtórzyć w przyszłym roku! A co? W końcu jestem masochistką, więc fajnie będzie znów się trochę postresować. 


Wychodzi na to, że w końcu doszłam do grudnia! Nareszcie! Nie jestem pewna, czy daliście radę przebić się przez tę ścianę tekstu. Sama mam już po woli dość, bo piszę to już trzy godziny (trochę trwa ta podróż w przeszłość!). Zastanawiam się, jak najlepiej podsumować ten rok. Ubiegły okazał się dla Gosiarelli przełomowy pod wieloma względami, w tym zmiany nazwy i tematyki. Ten wydaje się być całkiem godnym następcą, bo pozwolił się rozwinąć, ewoluować, a także kontynuować to co było udane.
A jak wyglądał ten rok pod względem współprac? Parę ciekawych akcji wyszło z czego ogromnie się cieszę, ale ku własnemu zaskoczeniu więcej ofert odrzuciłam. Ech, Ci blogerzy, tacy rozbestwieni, skoro pieniądze odrzucają tylko dlatego, że do bloga nie pasują. Szok! Może to głupie, ale wolę tworzyć coś wartościowego, a przy tym zabawnego, co mogłoby się w jakimś stopniu przydać lub poprawić Wam dzień. Przy tym marzę o kilku wspaniałych akcjach, które z pewnością by się Wam spodobały, ale by po nie sięgnąć Gosiarella musi jeszcze odrobinkę podrosnąć, bo na razie nie dosięga (im Was tu więcej tym Gosiarella większa!).

Niemniej jestem zachwycona, jak wiele nowych czytelników się pojawiło i pozwoliło się poznać. Pewnie wydaje się Wam, że komentarze to coś nieistotnego, bo i tak autor bloga Was nie zapamięta. Totalna bzdura! A przynajmniej w moim przypadku. Dzięki nim się Was uczę. Pamiętam co kto lubi, jak długo ze mną jest i kim jest. Czasami, gdy wracam do starszego tekstu i sprawdzam komentarze mam wrażenie, że dla kogoś z zewnątrz prowadzone tam rozmowy wyglądają, jakbyśmy się znali prywatnie. To dziwne, ale fajne. Mam nadzieję, że przy tym nie wygląda to hermetycznie. Do czego to ja zmierzałam? A tak! Chciałam Wam podziękować za to, że postanowiliście poznać Różową Blogerkę oraz sami daliście się poznać jej/mi. Wypadałoby Was uświadomić, że to przez Was piszę. W końcu kto normalny pisałby co dwa dni teksty, gdyby nikt nie chciał ich czytać. Gdyby nikt ich nie lajkował, a tym bardziej nie komentował. Rozmowy z Wami strasznie mnie bawią oraz dają motywację do dalszego pisania bloga (tak, sami jesteście sobie winni!). Dlatego chciałabym Wam podziękować za kolejny rok, w którym byliście ze mną. W którym okazywaliście wsparcie, podzielaliście mój idealizm, dokarmialiście narcyza, sprawialiście, że turlałam się ze śmiechu przed monitorem i dawaliście masę inspiracji! Może gdzieś na świecie są lepsi blogerzy od Gosiarelli (jako narcyz śmiem wątpić), ale z pewnością żaden inny bloger nie ma lepszych czytelników! Serduszkuję Was całym swoim różowym serduszkiem i mam nadzieję, że wspólnie stworzymy rzeczy, o których będę mogła napisać w przyszłorocznej Gosiarellowej spowiedzi.

Ps. Ech... zrobiło się nazbyt ckliwie, więc dodam tylko, że życzę Wam wspaniałego roku 2016. Niech będzie on rokiem niezwykłych przygód i spełnionych marzeń! 


Ps2. A tak całkiem serio kto przebrnął przez cały tekst?!

5+5 najlepszych Gosiarellowych tekstów 2015

$
0
0

Pierwszy opublikowany tekst w nowym roku będzie składał się ze starych wpisów. Ogólnie dziwne rozpoczęcie nowego, blogowego sezonu, ale jak zaczynać to dobrze, a tu znajdziecie 10 najlepszych tekstów 2015 roku. Tak jak w ubiegłorocznej notce pierwsza piątka składa się z tytułów najchętniej czytanych, czyli najpopularniejsza pod względem wyświetleń, zaś druga piątka to moi osobiści ulubieńcy. 

Najpopularniejsza piątka:


Najwięcej osób sięgnęło po "Kolejność oglądania filmów Marvela". Zaskakujące, chociaż zdecydowanie jestem mega dumna, że tak wiele osób postanowiło obejrzeć filmy z MCU w jedynej słusznej kolejności. Chyba częściej powinnam pisać teksty, które mogą okazać się przydatne, zamiast wciąż przelewać na bloga swoje przemyślenia. 

Prawda jest taka, że True Story o Herkulesie nie jest najpopularniejszym TS na blogu w tym roku, ale pozostałe były opublikowane rok wcześniej, więc nie mogą wskoczyć do tej listy. Zresztą, gdyby TS Anastazji nie było opublikowane na Gwiazdkę pewnie przebiłoby popularność Greckiego Herosa, ale i tak tekst jest (ku mojej radości) ogromnie popularny i dobry, więc go tutaj Wam zostawię.

Trzecie miejsce należy się notce o serialach emitowanych przez stacje The CW. Z całej serii tekstów o amerykańskich stacjach telewizyjnych cieszę się, że padło akurat na The CW, która jest moją faworytką. Także oglądajcie seriale z uroczym klimatem, prostą fabułą, pięknymi sukienkami i przystojnymi facetami! A skoro o przystojniakach mowa - czas na miejsce czwarte:

Mam Was łobuziaki! Czuję w kościach, że Heroes Collection było często odwiedzane przez damską część Różowych Sałat, które po ciężkim dniu chciały zerknąć na lepsze wydanie bajkowych królewiczów. Nie osądzam, bo doskonale rozumiem. Zdecydowanie jestem zadowolona, że mogłam przypomnieć Wam ten tekst w nowym roku!

Oczywiście, że musiało paść na Zaczarowaną, bo wśród najchętniej czytanych tekstów ZAWSZE są True Story. Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej! To nawet urocze, że TSy wywołują takie zamieszanie! To dobrze wróży, skoro ostatnim czasem pracuję głównie nad nimi, a efekty mam nadzieję niebawem zaprezentować! 

Moja ulubiona piątka:

Gdybym dalej trzymała się popularnych tekstów to i tak Bajkowy sąd Złoczyńców znalazłby się na tej liście. Fajnie, bo znaczy to, że nie tylko ja bawiłam się świetnie podczas pisania, ale także Wy nie najgorzej podczas czytania. Chociaż muszę przyznać, że trochę czasu zajęło mi przebrnięcie przez kodeks prawny i cywilny, a przy tym musiałam znaleźć kogoś to skonsultowania moich przewidywać. Oczywiście miny 'doradców' były bezcenne, gdy dowiedzieli się komu chcę postawić zarzuty.


Z kolei tekst o słowach zmieniających świat nie był tak popularny, jakbym sobie tego życzyła. Dlaczego więc go tu umieściłam? Cóż... jest dla mnie ważny. Od dłuższego czasu staram się trzymać na blogu (i ogólnie w Internetach) tej prostej zasady, dzięki której coś co puszczam w obieg powinno mieć pozytywny przekaz. Mogą wywołać uśmiech w szary dzień, wlać do serca trochę wiary, że są na świecie ludzie podobni do nas lub zrobić cokolwiek innego dobrego zamiast dobijać. W końcu na świecie jest wystarczająco dużo złych rzeczy, więc nie muszę dorzucać do tego bagna kolejnych. Wiem, że lepiej działają teksty kontrowersyjne, bo więcej osób przyciągają, ale nie chcę oglądać w lustrze osoby uciekającej się do takich rzeczy i Wy też nie powinniście.


Zabawne, zupełnie zapomniałam, że napisałam tekst o miłości w disneyowskim stylu. Wręcz byłam zaskoczona, gdy znalazłam go w archiwum, a gdy z ciekawości przeczytałam to po każdym zdaniu kiwałam głową z uśmiechem i myślą 'tak, dokładnie tak sama bym to napisała' i szybko orientowałam się, że przecież to zrobiłam. Tak, zdecydowanie to najbardziej zapomniany tekst (zapomniany przeze mnie), a należy mu się odświeżenie. Przy okazji naprawdę dobrze pasują do niego wpisy: Prawdziwa Historia Aktów Prawdziwej Miłości oraz Nie chcesz być księżniczką Disneya.


Jak wyglądałaby Zombie Apokalipsa to zdecydowanie mój ulubiony tegoroczny wpis o zombiakach. Chociaż była spora konkurencja. Niemniej w idealny sposób wyraża moją frustracje wynikającą z oglądania reakcji fikcyjnych bohaterów na powstanie martwych pożeraczy mózgów. Poważnie, czemu nikt w tych filmach, książkach i serialach nigdy nie słyszał o zombiakach?! Przecież my - współcześni jesteśmy zalewni tą tematyką, więc w jakiś sposób wydaje mi się, że dzięki temu jesteśmy lepiej przygotowani i mogłoby to wyglądać inaczej. Tak tylko mówię...


O ostatnie miejsce pojedynkowały się dwa teksty, ale ostatecznie wygrał ten o mojej wewnętrznej sówce, czyli dlaczego noc jest dla mnie (drugim było Dlaczego nie chcielibyście się urodzić w rodzinie królewskiej). Szalę zwycięstwa przechyliły dwie rzeczy: 1. Wywołał niesamowicie pozytywną reakcję wśród moich znajomych 2. Idealnie oddaje to co czuję codziennie. Nawet te słowa piszę do Was w środku nocy, bo w dzień nie potrafię się skupić. Także ten tekst niech leci z dedykacją dla wszystkich sówek!

Ps. Jestem ciekawa czy macie może swój ulubiony tekst z Różowego Bloga? A może grupę tematyczną? Ciekawi mnie niezmiernie o czym najbardziej lubicie czytać. 

Zróbmy z tego bajkę!

$
0
0

Moje kochane Różowe Sałaty! Na dobre rozpoczęcie nowego roku przychodzę do Was z prezentem z okazji drugiej rocznicy powstania True Story! Jak już wiecie jeszcze nie jestem gotowa do zaprezentowania Wam True Story 2.0, więc jedynym słusznym rozwiązaniem jest odciągnięcie Waszej uwagi nowym, błyszczącym mini cyklem, który mam nadzieję podbije Wasze serca! Zwłaszcza, że sama uśmiecham się od miesiąca na myśl o pisaniu tej serii tekstów! Aż się trzęsę z radochy, by Wam opowiedzieć o tym! 

Jak dobrze wiecie zeszłorocznym prezentem była seria Czarne Charaktery, co było fajne, ale ile można wybielać wizerunek bajkowych Złoczyńców, skoro wszyscy się już do nich przekonali? Czas na kolejny krok i zdobywanie kolejnych zasług, dzięki którym w końcu doczekam się wizytówek z podpisem Specjalistka od ocieplania wizerunków Czarnych Charakterów


Jak już dobrze wiecie z True Story najbardziej znane wersje bajek są przesłodzone i ugrzecznione. Powstały z przerażających historii, które opowiadali sobie dawno, dawno temu ludzie, by przeczekać nudne lata, aż w końcu ktoś stworzy telewizje. Aż w końcu się doczekali, a wszystkie creepy opowieści przejął Disney i pozostali giganci animacji, by przerobić je na słodkie bajeczki dla dzieci. I tak oto brutalnych Herakles z greckich mitów zmienił się w niezwyciężonego Herkulesa (mitologiczne True Story). A brutalnie zamordowana Anastazja została ocalona i znalazła miłość swojego życia (TS Romanowów)! Nawet Talia nie została zgwałcona przez Króla, lecz jako Aurora została obudzona przez pocałunek królewicza (sprawdźcie Śpiące True Story). Ach, jakie te współczesne historie są piękne i delikatne. Nie to co te wstrętne pierwowzory, w których matki są złem wcielonym, a na końcu i tak wszystkim odechciewa się żyć - czy to fikcyjnym bohaterom, czy to jak najbardziej prawdziwym słuchaczom! Współcześni już się nie boją tych opowieści, które zostały obdarte ze skóry, polane lukrem i posypane brokatem. 

Mimo, że co jakiś czas podrzucam Wam ich prawdziwe, brutalne oblicze to zdaje sobie sprawę, że groźny klimat tych przemaglowanych prawdziwych historii nie wywołuje już strachu. Nie zwróci się im już honoru, a zła matka wyrzucająca Jasia i Małgosię do lasu nie będzie mogła z podniesioną głową wejść do ulubionej knajpy czarnych charakterów i usiąść obok takich sław jak Ghostface, Krwawa Marry czy Freddy Kruger. No way! Chyba, że... zrobimy z nimi to samo, co filmy animowane zrobiły z bajkowymi/legendarnymi Złoczyńcami. I tu wkracza "Zróbmy z tego bajkę". W planach jest wybranie kilku przerażających historii z legend, czy horrorów, by przedstawić je w bajecznej odsłonie. Brzmi, jak profanacja, ale Gosiarella ma zamiar pobawić się w Disneya i świetnie się przy tym bawić!

Mam w planach opowiedzieć Wam pięć bajek, które będą publikowane w odstępach dwutygodniowych. Przyznaję, że już nie mogę się doczekać, gdy na blogu w jednej serii połączą się bajki i psychopatyczni mordercy. O geez... właśnie zrozumiałam jak upiornie to brzmi i nie świadczy o mnie najlepiej... W każdym razie mam ogromną nadzieję, że prezent Wam się spodoba! 

Ps. Mam nadzieję, że przy okazji tej serii mi pomożecie! Napiszcie jaką historię chcielibyście widzieć w tej serii. Może to być na przykład horror, upiorna legenda, historyczna makabra, czy co tam Wam przyjdzie do głowy. Mam tylko prośbę - niech to będzie w miarę znane, by wszyscy mniej więcej kojarzyli oryginalną wersję.
Ps2. Niestety nie mogę się powstrzymać, by nie zacząć od "Krzyku", a skoro odebrałam Wam możliwość wybrania pierwszego tematu to pozwolę Wam obsadzić rolę główną. Chcecie by naszą nową bajkową książniczką został Ghostface, Sydney, czy inny bohater, który przeżył przynajmniej pierwszą część filmowej trylogii?

Czy w Tobie też płynie błękitna krew?

$
0
0
Blog o historii i monarchii

Na świecie od zawsze wydaje się istnieć niewidzialna granica dzieląca ludzi na lepszych i gorszych. Ci pierwsi, w których żyłach płynie błękitna krew, dzięki swoim arystokratycznym korzeniom byli (w niektórych rejonach świata dalej są) zrodzeni po to, by rządzić czerwono krwistym plebsem. Problem polega jednak na tym, że ten podział jest fikcyjny i istnieje tylko dlatego, że pozwalamy, by istniał. W końcu nie trzeba być psychopatą biegającym z nożem, by wiedzieć, że każdy człowiek krwawi na czerwono. Skąd więc wziął się ten przedziwny związek frazeologiczny określający przynależność do rodziny arystokratycznej i czym w rzeczywistości jest błękitna krew?

Zacznijmy od tego co by było, gdyby w naszych żyłach naprawdę płynęła błękitna krew. Przede wszystkim na poważnie zaczęłabym się zastanawiać, czy jakiś szalony naukowiec nie wpadł na pomysł stworzenia hybrydy człowieka z ośmiornicą, czy innym mięczakiem, u których faktycznie krew ma niebieską barwę. Jeśli błękitno krwisty człowieczek nie byłby wynikiem takiego eksperymentu, a przy tym nie byłby przyczajonym kosmitą to najpewniej zyskałby zdolność przeżycia w skrajnych warunkach temperaturowych (a przynajmniej tak jest u wspomnianych ośmiornic, które mogą żyć nawet w temperaturze zamarzania, dzięki hemocyjaninie, czyli niebieskiemu barwnikowi krwi). Z lekcji historii wiemy, że członkowie rodzin królewskich, czy arystokratycznych raczej nie byli specjalnie wytrzymali. 

Ursula mogła być wynikiem takiego eksperymentu. Pierwszą hybrydą człowieka z ośmiornicą.
Skąd więc się wziął podział ze względu na kolor krwi? Gdy byłam młodsza i próbowałam się tego dowiedzieć uzyskałam odpowiedź w formie uproszczonej. Wyobraźcie sobie, że kiedyś istniała tylko garstka ludzi, która nie musiała pracować. Mieszkali oni w zamkach i wspaniałych dworach. Na spacery chodzili elegancko ubrani, a damy często miały parasolki, które chroniły ich delikatną skórę przed słońcem. W tym samym czasie większość ludu musiała ciężko harować, by ta elita miała co jeść,  w co się ubrać etc. Tym sposobem plebs całymi dniami pracował w pocie czoła, często na polu, a słońce grzało ich nagą skórę (widzieliście kiedyś chłopa z kosą ubranego w kurtkę? No właśnie!). Promienie słoneczne zaczęły opalać ich skórkę na brązowo, a arystokracja była blada jak mleko. Teraz zróbmy eksperyment. Jest zima, więc najprawdopodobniej od dawna się nie opalaliście, prawda? Wyciągnijcie przed siebie rękę, podwińcie rękaw i przyjrzyjcie się dokładnie swojej skórze. Widzicie pod nią długą błękitną żyłę? Patrząc na nią ciężko uwierzyć, że płynie nią czerwona krew. Plebs też tak myślał, gdy porównywał swoją rączkę do arystokratycznej. 

Zresztą kiedyś kobiety o mlecznej skórze były ideałem piękna. Wybielanie swojego ciała przez damy było szalenie popularne i nawet angielska królowa Elżbieta I (córka Henia i Anny Boleyn) uległa tej modzie. Zresztą wybielanie to pół biedy! Wyobraźcie sobie, że niektóre panie były na diecie octowej, dzięki której ich twarz stawała się tru­pio blada. I pomyśleć, że my - współczesne kobiety spędzamy czas na leżakach, czy w solarium, by być pięknie opalone. Głupie my! W każdym razie niegdyś już na pierwszy rzut oka można było wskazać kto jest szlachetnie urodzony, a kto nie. Nawet, gdyby cała grupa testowa stała przed Wami golusieńka. Niemniej warto nadmienić, że mało który chłop miał okazję dokładnie zbadać nagą rękę, czy skórę szlachetnie urodzonego arystokraty, więc teraz czas na wyjaśnienie skąd pochodzi to sformułowanie.

Błękitna krew, a czerwona
Takie blade, a pod gilotyną i tak było czerwono...
Widzicie to wszystko przez IX wiecznych Hiszpanów! Tego pewnie się nie spodziewaliście, bo przecież kto jak kto, ale Hiszpanie kojarzą nam się z osobami obdarzonymi piękną opalenizną, a tu proszę - niespodzianka! Co prawda ich celem nie było jedynie postawienie granicy między szlachcicami, a parobkami, ale przede wszystkim między nimi, a Maurami, czyli muzułmanów zamieszkujących Półwysep Iberyjski. Jak się domyślacie te dwie nacje nie pałały do siebie miłością i w końcu to właśnie Hiszpanie przegonili muzułmanów z Europy, ale to temat na inną okazję. W każdym razie Hiszpanie zaczęli pokazywać swoją błękitną krew, czy też żyłę na dowód, że ich krew nie dość, że jest arystokratyczna to jeszcze niezmieszana z muzułmańską. Jak dobrze wiemy ta moda i dbałość o blade lico szybko przyjęły się w Europie i choć podział na opaleniznę i jej brak między klasami społecznymi już dawno się zatarł to mogę z uniesioną głową pokazać Wam, że płynie we mnie błękitna krew. Wszakże mamy zimę. 

Ps. Pamiętajcie o tym, bo w wakacje, jeśli nie zdążycie nacieszyć się słoneczkiem to będziecie mogli dokuczać bardziej opalonym znajomym!
Ps2. Patrząc na obrazek z Urszulą dochodzę do wniosku, że jednam mam supermoc - potrafię wszędzie wepchnąć zombiaka lub złoczyńcę. Możecie być ze mnie dumni!
Viewing all 694 articles
Browse latest View live