Quantcast
Channel: Gosiarella
Viewing all 694 articles
Browse latest View live

Zróbmy z tego bajkę: Krzyk

$
0
0

Mam nadzieję, że wiecie czym jest "Zróbmy z tego bajkę", jeśli nie to w skrócie jest to próba przerobienia strasznej historii na bajkę (czyli to, co Disney robi od dziesięcioleci). W pierwszej kolejności padło na "Krzyk" (mam nadzieję, że obejrzeliście go, bo spoilerów nie sposób uniknąć) z Ghostfacem obsadzonym w roli głównej. Przygotujcie się psychiczne, bo zaczynamy!

Dawno, dawno temu istniały obok siebie dwa Królestwa, które oddzielał gęsty las. Jedno z nich - Slasherowice było rządzone przez potężnego króla Cravena, jednak ciążyła na nim klątwa - każdy z jego synów miał być prześladowany i zginąć z ręki ukochanej kobiety, a gdy każdy dziedzic korony umrze Slasherowice zostaną zapomniane. Król Craven nie mógł dopuścić, by przepowiednia się wypełniła, lecz ciągle nie mógł znaleźć wyjścia z tej okropnej sytuacji. Jednak król był niezwykle inteligentny, więc stosował wszystkie środki zapobiegawcze, jakie tylko przyszły mu do głowy. Każdy nowo narodzony syn otrzymywał od ojca unikatową maskę, którą musiał nosić dniami i nocami, dzięki czemu niemal nikt nie wiedział, jak naprawdę wyglądali. Gdy młodzi królewicze podrastali otrzymywali kolejny podarek - stworzoną specjalnie dla nich broń i przez lata trenowali, by jak najlepiej się nią posługiwać. Po zakończeniu szkolenia każdemu z królewiczów zostali przydzieleni strażnicy, których mundury stanowiły niemal takie same ubrania i maski, jakie nosili synowie króla. Po co zapytacie? Król wierzył, że dzięki temu zły los się pomyli i dosięgnie kogoś innego.

Najmłodszym synem Cravena był królewicz Ghostface. Mimo licznej obstawy czuł się on bardzo samotny.  Po osiągnięciu pełnoletności zamieszkał w mniejszym zamku sam ze swoimi strażnikami. Całe dni spędzali na oglądaniu horrorów, bo tylko na nie pozwalał jego ojciec. W końcu po obejrzeniu komedii romantycznej jego synowie mogliby poczuć silną potrzebę znalezienia sobie ukochanej, a po strasznych filmach wiedzieli, że każdego obcego należy przywitać nożem. Oczywiście, gdyby Ghostface w ogóle mógł spotykać obcych ludzi. Skąd! Nie wolno mu było opuszczać zamku! Ghostface wiedział o przepowiedni, ale jak dotąd jego starsi bracia mieli się dobrze i dalej byli w jednym kawałku, więc zaczął wątpić w sens chronienia życia za wszelką cenę. Postanowił zaryzykować i po kryjomu opuścić pałac.

Przenieśmy się teraz do drugiego Królestwa o wdzięcznej nazwie Filmoville, którym od wielu lat zarządzał król Oscar. Filmoville było typowym baśniowym królestwem, w którym wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Mieszkańcy wiedzieli, że nawet, jeśli przeżyją niebezpieczną przygodę to i tak czeka ich happy end. Ba! Oni specjalnie wyszukiwali niebezpieczeństw, by jak najszybciej móc cieszyć się błogą pewnością, że nic złego im się nie przydarzy... a może po części bali się, że jeśli w coś się nie wplatają to zostaną bohaterami drugoplanowymi? Sidney była inna. Jej rodzice byli bohaterami trzecioplanowymi i źle się to dla nich skończyło - matka zginęła, a ojciec co chwilę znikał (do szafy), dlatego dziewczyna nie wierzyła, że czeka ją coś niezwykłego. Chciała po prostu żyć w spokoju. Wiedziała, że aby to osiągnąć musiała uciec. Słyszała wcześniej o tajemniczej krainie znajdującej się po drugiej stronie lasu, ale nikt kogo znała nigdy stamtąd nie wrócił, więc nie wiedziała, jak tam się żyję. Postanowiła zaryzykować i przejść przez las. 

Ciemną nocą przez las przemykała postać. Widać było tylko ciemne szaty rozwiewane przez wiatr i białą maskę oświetlaną przez księżyc. Biegł, jakby od tego zależało jego życie. Mimo wieloletniego treningu z trudem przemieszczał się przez gęsto zalesiony las, zaś maska na twarzy ograniczała pole widzenia. Aż do zderzenia nie widział dziewczyny w białej koszuli nocnej, która na niego wpadła. Przewrócili się na ziemię. Ghostface podniósł się pierwszy i zauważył, że dziewczyna, która na niego wpadła leżała teraz nieprzytomna. Nigdy wcześniej nie widział prawdziwej (czyli nie aktorki z horroru), obcej dziewczyny, więc nie wiedział co ma zrobić. Horrory i trening nauczyły go, że najbezpieczniej byłoby ją zaszlachtować na miejscu, jednak on jedynie w osłupieniu przyglądał się jej skórze bladej, jak u trupaśnieg i włosach czarnych, jak smoła. Przyglądał się jej oczarowany i już wiedział, że nie potrafiłby jej skrzywdzić. Chciał ją poznać, dlatego usiadł przy niej cierpliwie czekając, aż się zbudzi. Niestety nim to się stało odnaleźli go jego strażnicy. Nie zastanawiając się długo postanowili wypruć dziewczynie flaki, a królewicza zaciągnąć siłą do zamku, jednak Ghostface miał inny plan. 
- Jeśli zostawicie ją w spokoju, pójdę z Wam - powiedział królewicz. 
- I tak z nami pójdziesz! - odpowiedział Billy, najbardziej obślizgły z jego strażników.
- Owszem, ale wtedy wielu z was zginie od mojego noża, a mój ojciec dowie się, że nie potrafiliście mnie upilnować! - najwyraźniej Ghostface odziedziczył spryt króla Cravena.
Strażnicy niechętnie zgodzili się na ten układ i wspólnie z królewiczem wrócili do zamku, pozostawiając nieprzytomną dziewczynę w lesie. 



Po przebudzeniu Sidney była przerażona. Nie wiedziała co się stało i dlaczego była nieprzytomna. Postanowiła wrócić do domu i na jakiś czas zapomnieć o ucieczce. Ghostface zaś nie potrafił o niej zapomnieć. Poprosił swojego najbardziej zaufanego strażnika, Stuarta, by udał się do Filmoville ze specjalną, ściśle tajną misją polegającą na odnalezieniu i pilnowaniu Sid. Stuart niechętnie się zgodził i szybko znalazł się w kręgu najbliższych przyjaciół Sid. Prawdę powiedziawszy posłużył się jej przyjaciółką, z którą związał się, by wypełnić zadanie powierzone przez królewicza. Dzięki temu udało mu się również przekazać numer telefonu dziewczyny. Niestety nie udało im się zachować dyskrecji i niebawem Billy dowiedział się o fascynacji Ghostface. Moje drogie dzieciaczki, po tym, co za moment usłyszycie możecie mieć złe zdanie o Billy'm, jednak musicie zrozumieć, że on nie kierował się złymi, czy też okrutnymi intencjami. Billy kochał swoje Królestwo, swojego króla i królewicza. Jego życiem była służba monarchii, a przy tym rozumiał, co się stanie, jeśli strażnicy zawiodą i przepowiednia się spełni. To właśnie dlatego poprosił swojego władcę o urlop. Nie powiedział jednak gdzie się wybiera, a jak zapewne się domyślacie celem jego podróży było Filmoville. Dzięki Stuartowi udało mu się zbliżyć do Sidney i zyskać jej zaufanie. 

W tym samym czasie Ghostface od wielu godzin patrzył się bezradnie w telefon, zastanawiając się przy tym, o czym mógłby z porozmawiać z Sid. Stwierdził, że nie będzie z siebie robił idioty i spróbuje najpierw przetestować telefoniczny podryw na innej dziewczynie. Wybrał numer na chybił trafił, a po odebraniu połączenia powiedział pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy:
- Jaki jest Twój ulubiony horror? - zapytał. 
Zresztą sami zobaczcie, jak to wyglądało:

O dziwo, rozmowa szła całkiem dobrze dopóki połączenie nie zostało przerwane. Zdziwiony Ghostface nie wiedział, że to Billy włamał się do sieci telefonicznej, by przejąć połączenie, nastraszyć dziewczynę, a w końcu ją zneutralizować, by ta nikomu nie powiedziała, że o rozmowie z królewiczem. Nieświadomy niczego Ghostface co jakiś czas dzwonił do mieszkańców Filmoville, a biedny Billy musiał szybko reagować, by chronić tożsamość królewicza. I tak oto w Królestwie ludzie padali trupem za każdym razem, gdy w słuchawce usłyszeli pytanie o swój ulubiony horror. W końcu królewicz postanowił zadzwonić do dziewczyny, z którą zderzył się w lesie. Jednak słysząc przerażenie w jej głosie czuł się zraniony. Rozmowa nie poszła dobrze. Zrozpaczony chłopak pomyślał, że nie może dalej tkwić w zamku. Postanowił działać. 
[Źródło]
W środku nocy ponownie wymknął się ze swojego Królestwa i tym razem udało mu się bez problemów dotrzeć do domu Sindey. Niestety przez brak obycia wśród obcych ludzi brakowało mu podstawowych zasad kultury i zamiast zapukać postanowił sam się wpuścić do jej domu, by jak najszybciej ją znaleźć i wyznać, że ma obsesje na jej punkcie. Sid zaczęła uciekać, lecz królewicz był nieustępliwy - gonił ją po całym domu, a gdy zatrzasnęła się w pokoju wdarł się oknem. W końcu, gdy Sid nie miała już gdzie uciec Ghostface powalił ją na ziemię i unieruchomił. Patrząc w jej przerażone oczy zrozumiał, że nadszedł czas, by w końcu się ujawnić. Odrzucił nóż, ściągnął z głowy kaptur i powoli zdjął maskę. Serce Sidney zamarło, gdy mężczyzna, którego podejrzewała o nieodpartą chęć zabicia jej pokazał swe prawdziwe oblicze. Okazał się przystojniakiem o mocno zarysowanej szczęce, błękitnych oczach i pięknych ciemnych włosach. W najśmielszych snach nie podejrzewała, że maska ducha skrywa przystojne oblicze księcia z bajki i jak to w bajkach bywa zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. To nic, że dalej podejrzewała go o zamordowanie połowy jej miasteczka - w końcu był niczym animowany Adonis. 

Wtem stało się coś niezwykłego! Sidney nie mogła wykrztusić z siebie słowa, więc postanowiła wyśpiewać swoje uczucia, a po chwili do niezwykle melodyjnego utworu pełnego ochów i achów dołączył głos Ghostface'a. Gdy niesamowicie przystojny królewicz rozpoczął swą pieśń wyjaśniającą kim jest (czyli o swoim pochodzeniu, klątwie, pierwszym spotkaniu Sid w lesie oraz próbach nawiązaniu z nią kontaktu) zleciały się wszystkie okoliczne nietoperze (w końcu była noc, więc wszystkie ptaki smacznie spały), by wirować radośnie nad ich głowami. W oczach Sidney zalśniły łzy wzruszenia, gdy już normalnym głosem wyznał jej miłość i wyjątkowo rozczuliło ją, gdy szepnął jej do ucha, że chce zobaczyć jej wnętrze. Planowali wspólnie uciec następnej nocy.

Wieczorem zorganizowano imprezę pożegnalną Sidney. Pewnie sądzicie, że to głupie, skoro okoliczni mieszkańcy dalej wierzyli, że na wolności grasuje psychopatyczny morderca, jednak pamiętajcie, że akcja naszej bajki rozgrywa się w Królestwie, w którym każdy chce przeżyć przygodę życia. Nawet w trakcie imprezy przeprowadzono szkolenie, jak dożyć swojego happy endu. Jednak niektórzy goście okazali się niezbyt pojętnymi uczniami, gdy dwóch zamaskowanych morderców cięła ich nożami. Aaa tak! Radosne świętowanie zostało przerwane przez Billy'ego i Stuarta, którzy chcieli znaleźć i sprowadzić królewicza do domu, a przy okazji zabić dziewczynę, która mogła przyczynić się do jego zguby. Nie wiedzieli jednak, że Ghostface był w tym czasie w innym miejscu (przygotowywał karetę dla swojej księżniczki). Biedna Sid teoretycznie nie miała szans przeciwko dwóm wyszkolonym królewskim strażnikom, ale w decydującym momencie zjawiła się Filmovillowska Matka Chrzestna, która zmieniła parasolki do drinków w ostre noże. To właśnie dzięki nim Sidney udało się ocalić życie i zlikwidować prześladowców. Gdy na miejsce krwawej jatki dotarła policja, nasza rezolutna bohaterka wymyśliła bardzo wiarygodne wyjaśnienie. Powiedziała strażnikom prawa, że Billy jest królewiczem z sąsiedniego Królestwa, który dostał obsesji na jej punkcie. Stuart - jego strażnik pomagał mu przez cały czas. 

Jeśli zastanawiacie się po co to kłamstwo to śpieszę z wyjaśnieniem. Przez to, że prawdziwy królewicz nigdy nie ściągał maski, nikt by go nie rozpoznał. Zresztą nikt też nie wiedział jak w rzeczywistości wyglądają jego strażnicy, więc król Craven uwierzył, że jego najmłodszy syn umarł z ręki ukochanej. Prawdziwy Ghostface nie musiał się już obawiać, że strażnicy będą go szukać. Sfingowanie śmierci królewicza nie rozwiązywało jednak problemu klątwy ciążącej na jego rodzie, jednak i na to dwójka zakochanych znalazła sposób. Gdy sprawa ucichła postanowili się wyprowadzić na rancho pośrodku niczego - oddalone o wiele kilometrów od ludzkich siedzib. Jednak owe rancho znajdowało się na terenach Królestwa Filmoville, więc zgodnie z obowiązującymi tam magicznymi prawami po przeżyciu niezwykłej przygody musieli teraz żyć długo i szczęśliwie, a co za tym idzie klątwa ze Slasherowic została zneutralizowana. I tak oto Sidney i Ghostface wzięli ślub i mieli swój happy end. The End!

[Jeśli martwicie się o dziedziców korony Slasherowic to nie potrzebnie - Ghostface był najmłodszym synem i dopiero trzecim w kolejce do tronu, więc jeśli jego bracia znajdą sposób na złamanie klątwy będzie okey. Może kiedyś opowiem Wam ich historię, jeśli będziecie chcieli.]

Ps. Nawet nie wiecie, jak ciężko było nie zrobić z tego parodii - niemal ponad moje siły! 

15 debiutów serialowych 2015 roku

$
0
0

2015 minął, a Gosiarella oczywiście nie wyrobiła się z podsumowaniem najciekawszych jesiennych premier, chociaż zabierała się do tekstu kilkukrotnie. Postanowiłam to w końcu nadrobić, bo w przeciwnym wypadku opublikowałabym ten tekst dopiero w 2017 roku i byłby jaja. Wybrałam piętnastkę, bo jestem zbyt leniwa, by opisywać WSZYSTKIE premiery ubiegłego roku - zresztą to byłoby nieludzkie. Dlatego ograniczę się do najlepszych, najgorszych oraz tych, o których wcześniej pisałam (#leniwiecstyle).

UnReal


UnRealto zdecydowanie jedna z dwóch moich ulubionych premier. Dlaczego? Bo ciężko znaleźć podobny serial, a także dlatego, że w rewelacyjny sposób pokazuje, jak wygląda tworzenie programów reality show zza kulis. Byłam, widziałam i potwierdzam, że nie jest to ładne, miłe, ani bajeczne. Jeśli jesteście ciekawi, ale nie do końca przekonani do oglądania to kliknijcie w tytuł serialu oznaczony na różowa, a dowiecie się o nim więcej.

Heroes Reborn 

Mój drugi faworyt skupia się na osobach Evosach - osobach obdarzonych niezwykłymi zdolnościami, których jest na świecie coraz więcej. Zwykli ludzie nie ufają im, boją się ich i chcą ich zniszczyć. Jest to kontynuacja "Heroesów", w której ponownie trzeba uratować świat przed totalną zagładą! 
Przyznam się bez bicia, że od pierwszego odcinka byłam zakochana w oryginalnej serii, więc od początku miałam problem z tą produkcją, ponieważ z jednej strony cieszyłam się, że pojawi się ciąg dalszy, a z drugiej bałam się jak to wyjdzie (ale nic nie mogłoby być gorsze od 4 sezonu Heroesów). Na razie nie jest źle, ale zobaczymy co dalej. Ważnym jest abyście wpierw obejrzeli sześć kilkuminutowych odcinków "Heroes Reborn Dark Matters"łączących oba seriale, a dopiero później "Heroes Reborn". Na pierwszy rzut oka powiem Wam, że podoba mi się, że zachowano klimat oryginalnych Heroesów w stylu "ale co się tam dzieje? Na co patrzę? O co chodzi?! WTF?!", czyli widz ogląda serial, którego fabuły kompletnie nie da się ogarnąć. Szczerze mówiąc wydaje mi się, że osoby nieoglądające oryginalnej serii mogą mieć łatwiej, bo sama ciągle zachodzę w głowę jak to wszystko może się tam dziać, skoro w "Heroesach" było tak i tak (czyt. nie zgadzają mi się niektóre rzeczy). Najchętniej już teraz poświęciłabym cały wpis temu serialowi, ale postaram się grzecznie poczekać do końca emisji pierwszego sezonu. 

Supergirl


Jako wierna fanka Marvela nie potrafię nawiązać dłuższej relacji z bohaterami DC Comics. Superman nigdy mnie do siebie nie przekonał, więc Supergirl miała pod górę. Nie będę kłamać pisząc Wam, że to dobry serial, ale zdecydowanie nie jest zły. Niemniej to serial o superbohaterce, więc czy mogę narzekać? Niektóre wątki są momentami nawet interesujące, ale osobiście oglądam od niechcenia. Jeśli to się zmieni to obiecuję, że poświęcę Supergirl osobny tekst na blogu.


Scream Queens


Jeśli czytaliście wcześniejszy tekst o Scream Queens to wiecie, że serial naprawdę mi się nie podobał i moim zdaniem twórcom nie wyszło parodiowanie slasherów. Szkoda, bo teoretycznie miał wszystko, co zapewniłoby mu sukces - świetną obsadę aktorską, interesujący pomysł, wysoki budżet i rewelacyjną kampanię reklamową, a jednak nie podołał. Chociaż i tak nie jest najgorszym serialem, jaki widziałam w tym roku, bo jest nim...

Ash vs Evil Dead


O zgrozo! Miałam napisać na jego temat osobny tekst. Właściwie miał dotyczyć tylko pilotażowego odcinka, ale poległam. I to poległam na całej linii, bo nawet tytuł królowej masochizmu nie pomógł w obejrzeniu tej masakry, ale może wyjaśnię o co chodzi. Głównym bohaterem jest Ash, czyli stary pierdziel z przerośniętym ego i IQ Homera Simpsona, który przed wieloma lata przywołał jakieś pradawne zło w stylu Constantina (no dobra, tak naprawdę serial jest kontynuacją filmów Armia ciemności i Martwe zło), a teraz robi niestworzone rzeczy i klepie po tyłkach dziewczyny, które mogłyby być jego córkami lub wnuczkami. Najgorsze jest to, że chyba na całym świecie tylko mnie ten serial załamuje swoim uwłaczającym poziomem. W każdym razie nie, nie i jeszcze raz nie!

Scream


Nie będę ukrywać, że przerobienie "Krzyku" na serial mnie zabolało. Od pierwszej minuty byłam jego wrogiem, ale nie potrafiłam przestać oglądać. I tak o to w końcu doszłam do momentu, w którym przestało być źle i zaczęło być całkiem ciekawie. Nawet czekam na kolejny sezon. W przeciwieństwie do dwóch wcześniej opisanych slasherowych seriali Scream nie idzie w parodię i chyba dlatego jest od nich lepszy. 


Zoo

W skrócie Zoo pokazuje, jak mogłoby dojść do zwierzęcej apokalipsy, czyli co by się stało, gdy zwierzaki w końcu postanowiły nam oddać za wszystkie okrucieństwa, jakie im wyrządziliśmy. Wierzcie mi (i twórcom serialu), że nie byłoby wcale milusio - zwłaszcza, że mają nad nami liczebną przewagę. Ta produkcja może nie jest najlepsza, ale ma w sobie coś interesującego, a przy tym zmusza, by dwa razy się zastanowić nad tym, jak traktujemy zwierzęta. Za to plus!

You, Me and the Apocalypse


Brytyjski serial - to ważna informacja, bo zazwyczaj za nimi nie przepadam, a w tym przypadku obejrzałam kilka odcinków i zamierzam do niego niebawem wrócić (nawet opisać go w osobnym poście). Skrócając fabułę ludzie dowiadują się, że niebawem w Ziemię uderzy kometa, która rozwali nam planetę. Nie fajnie! Mimo początkowej paniki, w końcu wracają do swoich codziennych zajęć, a my - widzowie próbujemy zorientować się, dlaczego dziwna banda pomyleńców znalazła się w prawdopodobnie jedynym schronie, który przetrwał zderzenie.

Wayward Pines


Wayward Pines jest ekranizacją książkowej trylogii Blake'a Crouch'a. Głównym bohaterem jest agent Ethan Burke, który po wypadku samochodowym budzi się w dziwnym, wręcz tajemniczym miasteczku, z którego nie ma powrotu do normalnego świata. Wszystko owiane jest tajemnicą, a my nie możemy być pewni, ani tego kto jest dobry a kto zły, ani czy nowo odkryta prawda w istocie jest prawdą. Sądzę, że bez wyrzutów sumienia mogę Wam napisać, że jest interesujący, a przy tym 10 odcinków tworzy zamkniętą całość.

Blood and Oil


Amerykańska opera mydlana skupiająca się na młodym małżeństwie marzycieli, które trafia do  Północnej Dakoty w czasie odkrycia potężnych złóż ropy naftowej. Pełni pasji i zapału starają się spełnić amerykański sen, jednak muszą stawić czoło potężnemu i wychowanemu baronowi naftowemu. Nie jestem pewna, co sądzić o tej produkcji. Z jednej strony to opera mydlana, a z drugiej bywa momentami interesująca i miło popatrzeć na lubianych aktorów.  

Telenovela


Serial wystartował w grudniu, więc obejrzałam dopiero trzy odcinki trwające po 20 minut, więc nie wiele mogę o nim napisać poza tym, że wydaje się skrzyżowaniem UnReal z Jane the Virgin. Innymi słowy akcja rozgrywa się za kulisami popularnej telenoweli i chyba ma być to serial komediowy (jeszcze nie jestem pewna, czy faktycznie mnie bawi). Niemniej jest pozytywny i zapowiada się nieźle, a przy tym gra w nim Eva Longoria, więc czy można go pominąć?

The Royals


Jesteście ciekawi, jak wyglądałaby Angielska rodzina królewska, gdyby była mniej...hmmm... dostojna za to bardziej patologiczna? The Royals wystartowali na początku roku i momentalnie podbili moje serce. Aktualnie emitowany jest drugi sezon, który jest jeszcze lepszy od poprzedniego! Pamiętajcie tylko, by nie brać ich całkiem na poważnie!

The Last Kingdom

The Last Kingdom jest ekranizacją cyklu Wojny Wikingów Bernarda Cornwella. Opowiada historię najazdów Wikingów/Duńczyków na IX-wieczną Brytanię, która jednoczy się pod przywództwem Alfreda Wielkiego. Nie jestem fanką tego okresu historycznego, jednak serial wyjątkowo przypadł mi do gustu. Możliwe, że przystojny Uhtred miał z tym coś wspólnego.

Into the Badlands


Serial jest adaptacją powieści chińskiej literatury Wędrówka na Zachód. Przenosimy się do świata postapo, jednak klimatem przypomina raczej serial historyczny, niż futurystyczny. Może to przez to, że akcja rozgrywa się w krainie władanej przez władców feudalnych? Może dlatego, że zamiast nowoczesnej technologii i zaawansowanej broni, twórcy prezentują nam masę scen skupiający się na sztukach walki i wywijaniu samurajskimi mieczami? W każdym razie został utrzymany w klimacie typowy dla stacji AMCPierwszy sezon specjalnie mnie nie poruszył, ale nie wykluczam, że kiedyś zainteresuję się drugim, bo ma swoje mocne strony.

Quantico

Każdy odcinek rozgrywa się w dwóch liniach czasowych. Jedną jest czas szkolenia nowych rekrutów na agentów FBI w Quantico, zaś druga ma miejsce po zakończeniu szkolenia, gdy któryś z nich okazuje się zamachowce, który podłożył bombę na stacji metra. Od samego początku serial mnie urzekł i nie mogę się doczekać rozwiązania zagadki. Uwielbiam!

Ps. Miało być 15 premier, więc jeśli zastanawiacie się, gdzie zginęły niektóre ciekawe tytuły z ubiegłego roku to przyjrzyjcie się liście serialowych premier sezonu letniego. Jeśli dalej czegoś brakuje to możecie podrzucić.
Ps2. A jaki jest Wasz ulubiony serial, który zadebiutował w 2015 roku?

Jak Zmierzch, czyli książka do książki podobna

$
0
0
Co znaczy, że książka jest jak Zmierzch

Cześć, nazywam się Gosiarella i jestem nieanonimowym książkoholikiem.  Zresztą tak, jak i Wy, więc doskonale zdajecie sobie sprawę co to oznacza i jakie są tego symptomy. Jednym z nich jest potrzeba rozmawiania, słuchania i czytania o książkach, a podczas tego ciągle natykam się na trzy słowa "jest jak Zmierzch". To chyba najbardziej nadużywane porównanie przy omawianiu młodzieżówek, więc poświęćmy chwilę na zastanowienie się co to właściwie znaczy i jak powinno się wykazywać podobieństwo między książkami.

Powiedzmy sobie szczerze Stephenie Meyer przy pisaniu sagi "Zmierzch" nie wysilała się specjalnie, przez co książki są nafaszerowane wcześniej wykorzystanymi motywami (jeśli kiedyś będę się wybitnie nudzić to Wam opiszę z jakich powieści czerpała Meyer).  Tak, zdecydowanie "Zmierzch" nie jest wybitnie oryginalną historią, jednak co by o nim nie mówić podbił świat. Książkoholicy całego świata o nim słyszeli, a większość pewnie przeczytała. Później pojawiła się ekranizacja, która jeszcze bardziej podbiła mu fejma. Każdy wie o co mniej więcej tam chodzi, zna imiona bohaterów, ich historię i wydarzenia, które przedstawiła Meyer. Z tego powodu, gdy widzimy coś o podobnym schemacie mówimy 'jest jak Zmierzch', a wszyscy wiedzą o co chodzi. A przynajmniej powinno tak być, gdyby ten tekst nie był tak nadużywany i za każdym razem używany właściwie. Nie jest!

Nie zliczę ile razy ktoś użył tego porównania, gdy chodziło mu tylko i wyłącznie o to, że w książce, serialu, czy filmie są wampiry. I to byłoby w porządku, gdyby książka faktycznie była jak "Zmierzch", a nie przez samo występowanie krwiopijców i jakiś tam wątek romantyczny. Wybaczcie, ale "True Blood" nawet nie stało obok "Zmierzchu" i nie są do siebie w żaden sposób podobne. A o "Underwoldzie" i "Wywiadzie z wampirem" nawet nie chcę wspominać, bo krew mnie zaleje! Tworów o wampirach jest cała masa i wierzcie mi, one naprawdę nie powstały po to, by kopiować "Zmierzch". Jasne, można uprościć porównanie bohaterów przez porównanie i ciężko nie wspomnieć Edwarda, gdy spotykamy innego fikcyjnego wampira, który jest na wegetariańskiej diecie, a na słońcu świeci się jak obsypana brokatem striptizerka w klubie go-go (swoją drogą podrzucam filmową ewolucję wampira). Takie życie, ale samo to, że bohaterowie są do siebie w pewien sposób podobni nie oznacza, że książka przypomina inną. Nie, to tak nie działa. Przy takim porównaniu liczy się każdy aspekt (w tym oczywiście też bohaterowie), ale przede wszystkim opisywana historia. Schemat!


To po lewej to nie to samo, co to po prawej!
Nawet porównanie "Pamiętników Wampirów" ze "Zmierzchem" to delikatna przesada, choć kilka elementów w pewien sposób się pokrywa. Są wampiry, w tym jeden na diecie, jest trójkąt miłosny i są wilkołaki. Jest nawet liceum! Ale to by było na tyle. Prawdziwe podobieństwo wygląda inaczej i powinno być więcej pokrywających się szczegółów. Posłużę się przykładem i opowiem Wam o książce, którą ostatnio przeczytałam:

Do zapomnianego przez świat miasteczka wprowadza się nastolatka mieszkająca z jednym rodzicem, którego praktycznie nigdy nie ma w domu, więc nie będzie miał pojęcia o przyszłych szaleńczych przygodach swojej córeczki. Dziewczyna spotyka chłopaka. Chłopak jest zabójczo przystojny i nie chce mieć z nią nic wspólnego. Odpycha ją, ale i tak nie może się jej pozbyć. Działają na zasadzie przyciąganie-odpychanie-przyciąganie. Chłopak jest dziwny i zdecydowanie skrywa jakąś tajemnicę. W szkole trzyma się tylko ze swoją rodziną i zaprzyjaźnionymi dzieciakami, które wprowadziły się do miasta w tym samym czasie co oni. Wszyscy są zabójczo piękni i jacyś tacy złowieszczy. Ich stolik w stołówce jest vipowski - plebs może tylko patrzeć z oddali i wzdychać. Część mieszkańców miasteczka się ich boi. Nasza bohaterka zaprzyjaźnia się z siostrą naczelnego przystojniaka, która jest radosna niczym chochlik. W końcu pojawia się auto, które zabiłoby naszą bohaterkę, gdyby ta nie została uratowana przez przystojniaka. Wtedy wychodzi na jaw, że przystojniak ma niezwykłe zdolności i zdecydowanie nie jest człowiekiem. Ona nie może nikomu wyjawić jego tajemnicy przez co jest odizolowana od normalnych ludzi, choć zdarza się jej spędzać z nimi czas. W końcu jest nowa w szkole, więc ludzie chcą się koło niej kręcić. Oczywiście jest też bal maturalny, szukanie sukienki i wizyta w bibliotece, która nie kończy się najlepiej. W drugim tomie pojawia się też przystojny nastolatek, który zakochuje się w głównej bohaterce. Szybko okazuje się, że on również nie jest normalnym człowiekiem, ale też nie należy do tego samego gatunku, co główny przystojniak. 

A teraz niespodzianka - nie pisałam o "Zmierzchu" tylko o książkowej serii Lux J
ennifer L. Armentrout, która nie jest o wampirach tylko o kosmitach. Zaskoczenie co?  To może dorzucę drugi przykład:

W małym mieście, w którym wszyscy się znają i opisanym, jakby znajdował się w najmniej popularnym mieście świata, żyje niezwykła dziewczyna. Mieszka sama z ojcem, choć jej matka gdzieś tam sobie żyje. Wszyscy uważają bohaterkę za piękną, choć ona sama ma niską samoocenę i stroni od ludzi (wręcz chciałaby się przed nimi ukryć). Wszystko się zmienia, gdy poznaje niezwykłą rodzinę, której wszyscy członkowie są niezwykle piękni, bogaci, utalentowani i mają świetne auta. Początkowo czują do siebie antypatie, najsilniejsza łączy dziewczynę z najprzystojniejszym synem owej rodziny. Wszystko się jednak zmienia, gdy ktoś komuś ratuje skórę. Od tej chwili wszyscy trzymają się razem, zwłaszcza, że ktoś dybie na życie dziewczyny. Wtem członkowie bogatej familii, trzymają nocą warty koło domu zagrożonej niewiasty. Chłopak i dziewczyna zakochują się w sobie, ale z pewnych względów ich zbliżenie może okazać się katastrofalne w skutkach. Nie przeszkadza to naszej bohaterce rozwodzić się, przez niezliczoną ilość stron, nad urodą swojego wybranka. Dodam, że siostra Pana Super Pięknego widzi przyszłość.

Tak, to znów nie jest "Zmierzch" tylko "Spętani przez bogów" Josephine Angelini, a książka ponownie nie jest o wampirach, lecz o potomkach greckich bogów. Jeśli te dwie opisane książki wydają się Wam podobne to znaczy, że udało mi się udowodnić, iż "jak Zmierzch" wcale nie powinno oznaczać jakiejkolwiek książki o wampirach, lecz o  byle jakich bohaterach, jednak z historią napisaną według podejrzanie podobnego schematu. Zresztą pomijając sagę Meyer ta zasada działa do każdej książki, filmu, czy serialu. Jeśli porównując dwa twory popkultury stwierdzamy, że jeden jest jak drugi to lepiej, byśmy potrafili to obronić, bo argument 'tam też są wampiry/wilkołaki/duchy/cokolwiek' jest tak samo ambitny jak stwierdzeni 'bo tak'.

Ps. Dobrze, to kto będzie odważny i powie mi jakie książki są podobne do "Zmierzchu"? 

Lux, czyli ONI nie są tacy jak MY

$
0
0

Od bardzo dawna słyszałam, że koniecznie powinnam przeczytać serię Lux Jennifer L. Armentrout, ale nie potrafiłam się zmusić. W końcu jednak stwierdziłam, że paranormalny romans z kosmitą może nie być najgorszą rzeczą, jaką w życiu przeczytam, prawda? Prawda?! PRAWDA?! Cóż... wypadało sprawdzić, a lubię wyzwania!

"On nie chce jej znać. Ale kiedy grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo, zrobi wszystko, by ją uratować. Daemon Black zamrozi czas, spali świat, jeśli to będzie konieczne."

W pierwszym tomie, czyli "Obsydianie" poznajemy główną bohaterkę - nastoletnią Katy, która dopiero wprowadziła się do miasteczka na końcu świata. Dalej zaczyna się historia rodem ze "Zmierzchu" - dziewczyna poznaje super przystojnego chłopaka, od którego dosłownie nie potrafi oderwać wzroku. Szkoda tylko, że Deamon jest skończonym dupkiem i dosadnie daje dziewczynie do zrozumienia, że powinna się trzymać z dala od niego oraz jego siostry Dee. Problem polega na tym, że Dee i Katy mają jego groźby głęboko w poważaniu. W końcu nawet Deamon zaczyna się przekonywać do naszej bohaterki i od czasu do czas ratuje jej życie, co doprowadza do love story niosącej apokalipsę. 

Z tego co słyszałam związek tej dwójki powinien mi ścisnąć duszę, zaprzeć dech w piersiach i ogólnie wywołać lawinę emocji. Z jakiego powodu serce nawet mi szybciej nie zabiło. Jakoś tego nie czułam. W pewnym momencie wręcz zaczynało mnie nużyć jej ślinienie się na jego widok oraz jego ciągłą potrzebę, by zaciągnąć ją do łóżka. Mój entuzjazm do wątku romantycznego można sprowadzić do krótkiego: Meh. Znaczy okey, ja rozumiem, że on jest BOSKI i ciągle łazi bez koszulki, ale przez bycie pajacem na początku zraził mnie do siebie i nie potrafię wzdychać do Deamona Blacka. A może nie kręcą mnie kosmici? Przykro mi. Za to Kate mimo wszystko polubiłam, za wiele rzeczy. Lubiłam to, że mimo zakochania w kompletnym palancie nie rzuciła mu się w ramiona, gdy tylko je rozłożył. Również za to, że chciała mieć związek, w którym panuje miłość, a nie relacja na zasadzie love-hate, czy tam wymuszona więź. Dzięki temu wydała mi się bardziej rozsądna, niż większość fikcyjnych bohaterek wiążących się z dupkami. Nie będę ukrywać, że fakt, iż autorka stworzyła ją jako blogerkę książkową nie miał znaczenia. Miał. Każda wstawka o książkach, uzależnieniu od bloga i laptopa powodował u mnie uśmiech. Zdecydowanie lubię czytać o blogerach i geekach - zawsze są uroczy! 

Jako Narcyz z krwi i kości musiałam podkraść tekst z podkoszulka Kat!
Prawdopodobnie część z Was czytała już tekst Jak Zmierzch..., czyli wiecie, że nienawidzę porównywać książek do sagi "Zmierzch", ale w tym przypadku się nie da. Serio, pierwszy tom to powtórka z sagi Stephenie Meyer, tylko wampiry zastąpiono Luksjanami, czyli kosmitami. Geez... nie sądziłam, że kiedyś z własnej nieprzymuszonej woli przeczytam paranormal romanse z kosmitami. Co jest ze mną nie tak?! W każdym razie w serii Lux nawet kosmici się błyszczą. W sumie w ludzkiej formie tylko ich oczy, ale gdy tylko pokażą się w całej, prawdziwej formie to świecą jak ogromna żarówka. Oczywiście są też nieziemsko przystojni (łapcie suchara: NIEZIEMSKO!). Wychodzi na to, że najłatwiej kosmitom podbić świat, gdy uwiodą wszystkie Ziemianki, a kosmitki naszych mężczyzn. Problem z głowy, nie trzeba urządzać nam na Ziemi krwawej masakry. Just sayin.

Kosmita zrzuca koszulkę i wszystkie Ziemianki są jego.
Okey, więc pierwszy tom i niektóre fragmenty drugiego (Onyks) kojarzyły mi się z wiadomo czym. Nie zrobiły też na mnie specjalnego wrażenia. Niby dobrze się czyta, bohaterka jest blogerką i pada kilka zabawnych tekstów, ale nic poza tym. Szału nie ma, a ja i tak nie mam nic lepszego do czytania, więc biorę się za kolejne części. Muszę przyznać, że z czasem robiło się to coraz ciekawsze. Doszły nowe wątki, jak tajne projekty rządowe i gatunki, ale dopiero piąty tomy wgniótł mnie w ziemię. Właściwie zakończenie czwartego, czyli "Origin" i tu właśnie zaczął się problem, bo miałam pod ręką jedynie 4 tomy, a ja chciałam się dowiedzieć już teraz w tej chwili co będzie dalej. Była noc, czyli księgarnie i biblioteki zamknięte, a nie wytrzymałabym całej nocy na głodzie, więc zdecydowałam się sięgnąć po kilka rozdziałów nieoficjalnego tłumaczenia. Znalazłam 4 rozdziały - 50 stron, które całkowicie zmieniły moje podejście do Lux. Każde przeczytanie zdanie było świetne, co chwilę się śmiałam, a akcja w końcu naprawdę mnie wciągnęła. Rewelacja i czysty geniusz! Zaczęłam zakochiwać się w "Opposition", ale skończył się tekst. Rano popędziłam po normalny egzemplarz i po przeczytaniu piątego rozdziału wiedziałam, że coś jest nie tak. Brakowało magii. Z ciekawości cofnęłam się do wcześniej przeczytanych rozdziałów, tylko tym razem w oficjalnym wydaniu i zrozumiałam w czym rzecz. Dla pewności przed napisaniem tego tekstu sprawdziłam jeszcze oryginalne, angielskie wydanie i mogę powiedzieć Wam jedno: Polskie, oficjalne tłumaczenie zabiło Luxa... no dobra, może nie zabiło, ale poważnie okaleczyło. W oryginalne jest bardziej dosadny, zabawny i zdecydowanie czyta się go lepiej. W tej wersji naprawdę można się w nim zakochać, podczas gdy w polską co najwyżej można polubić. Przykre to. 

Niemniej "Opposition", czyli ostatni tom i tak jest moją ulubioną częścią. Jestem pod wrażeniem, jak ze zwykłego paranormala seria wyewoluowała w... no cóż nie mogę Wam napisać, bo to byłby spoiler, ale wierzcie mi wątki stają się coraz bardziej liczne i rozbudowane. Przy tym od pewnego momentu książka robi się mocna. I ciągle padają trupy. Tak właściwie na samym końcu zostaje mało bohaterów z pierwszego tomu, co jest nie lada zaskoczeniem. W sumie zastanawiam się dlaczego seria znajduje się w dziale dziecięcym/młodzieżowym, skoro a) niemal w każdym rozdziale Deamon robi użytek z paczki prezerwatyw, b) trupy padają w co drugim rozdziale i c) w co trzecim podważa się sens bronienia własnej rasy? W każdym razie warto dać Luxowi szansę. Jeśli macie angielski w jednym palcu weźcie się za oryginał, bo lepszy! Aaaa! I pamiętajcie, by mieć pod ręką wszystkie tomy, bo w nocy księgarnie i biblioteki są zamknięte!

Ps. Polećcie mi dobry romans, proszę! Taki, który naprawdę wywoła we mnie jakiekolwiek emocje i rozpuści zamarznięte serce. Wątek fantastyczny mile widziany. W końcu kto to widział czytać o ludzkiej miłości. Fuj! Dobra miłość między gatunkowa jest tak naprawdę fuj, ale fantastyka zawsze spoko. 
Ps2. A teraz przyznać się ilu z Was poleciałoby na seksownego kosmitę/kosmitkę?!

Rok superbohaterów, czyli superfilmy 2016

$
0
0

W tym roku czeka nas wiele wspaniale zapowiadających się filmów. Jednak zdecydowanie superbohaterowie ukradli moją uwagę. Marvel i DC nie próżnowali... no dobrze DC trochę, bo na siedem z poniższych filmów tylko dwa są od nich. Dlatego w oczekiwaniu na premiery lepiej nadróbcie w zaległościach z MCU (łapicie prawidłową kolejność oglądania filmów Marvela) W każdym razie oto przed Wami siedem najlepiej zapowiadających się filmów o superbohaterach roku 2016! 


W lutym do kin trafi jeden z najbardziej oczekiwanych (przynajmniej przeze mnie) filmów Marvela. Jeśli oglądaliście X-Men Geneza: Wolverine (2009) to powinniście kojarzyć Deadpoola. Liczę na to, że w nowym wydaniu będzie lepszy, zabawniejszy i jak obiecano wyłącznie dla dorosłych (ukochana kategoria R!). Napisanie, że doczekać się nie mogę jest sporym niedopowiedzeniem! A teraz opis:

Ekranizacja jednego z najoryginalniejszych komiksów Marvel Comics. Wade Wilson (Ryan Reynolds) - niegdyś agent służb specjalnych, a obecnie najemnik - poddany zostaje nielegalnemu eksperymentowi, w wyniku którego nabywa niezwykłych mocy samouzdrawiania. Odtąd staje się znany jako "Deadpool" i wyposażony w nowe zdolności oraz czarne poczucie humoru wyrusza z misją wymierzenia sprawiedliwości człowiekowi, który niemal zniszczył mu życie.


Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości to długo zapowiadana produkcja DC Comics, która pojawi się w kinach pod koniec marca. Jestem w teamie Marvela, a ani za Batmanem ani za Supermanem specjalnie nie przepadam, więc mój entuzjazm jest stosunkowo umiarkowany. Może chociaż Wonder Woman okaże się w miarę interesująca? Niemniej może być całkiem nieźle, skoro będą sobie wzajemnie spuszczać łomot. Chociaż odpowiedzcie sobie szczerze, jakie szanse w tej walce ma człowiek, którego jedyną super zdolnością jest góra gotówki?

W obawie przed poczynaniami nieposkromionego superbohatera o boskich rysach i zdolnościach, najznamienitszy obywatel Gotham City, a zarazem zaciekły strażnik porządku, staje do walki z otaczanym czcią współczesnym wybawcą Metropolis, podczas gdy świat usiłuje ustalić, jakiego bohatera naprawdę potrzebuje. Wobec konfliktu, który rozgorzał między Batmanem i Supermanem, na horyzoncie szybko pojawia się nowy wróg, stawiając ludzkość w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa, z jakim jeszcze nigdy nie musiała się mierzyć.


Rozpoczynamy trzecią fazę MCU z rozłamem u Avengersów. Odpowiadając na pytanie zamieszczone na plakacie powiem, że zawsze jestem po stronie Starka, ale tym razem mam pewne zastrzeżenia. 
Przed obejrzeniem tej produkcji, lepiej obejrzyjcie poprzednie filmy związane z Avengersami - w szczególności dwa poprzednie poświęcone Avengersom, wszystkie z Kapitanem Ameryką i na dokładkę z Iron Manem. Civil war ma premierę w maju, więc z pewnością zdążycie!

Steve Rogers aka Kapitan Ameryka staje na czele drużyny Avengers, by ponownie ocalić ludzkość przed zagładą. W czasie kolejnej międzynarodowej akcji z udziałem superbohaterów ponownie dochodzi do strat w ludności cywilnej. Rosną więc naciski polityczne, by poddać herosów systemowi nadzoru i utworzyć organ decydujący o stopniu ich zaangażowania w działania militarne. Sytuacja ta poważnie wpływa na atmosferę panującą wśród Avengers, którzy starają się obronić świat przed nowym, nikczemnym nieprzyjacielem.


Marvel zdecydowanie nie pozwoli nam w maju odpocząć, bo tuż po wojnie u Avengersów dostajemy apokalipsę (raczej Apocalypse, ale przy nim to na jedno wychodzi)  u X-menów i w końcu pojawi się Psylocke! Swoją drogą mam nadzieję, że obejrzeliście X-Men: Przeszłość, która nadejdzie, ponieważ powyższa produkcja jest jej kontynuacją.

Od momentu narodzin cywilizacji był czczony jako bóg. Apocalypse (Oscar Isaac), pierwszy i najsilniejszy mutant z marvelowskiego uniwersum X-Men, przejmował moce wielu innych postaci, stając się w ten sposób nieśmiertelny i niepokonany. Przebudzony po tysiącach lat jest rozczarowany światem, który zobaczył. Werbuje więc grupę potężnych mutantów, w tym Magneto (Michael Fassbender), aby pozbyć się ludzi i zaprowadzić nowy porządek. Raven (Jennifer Lawrence) z pomocą profesora X (James McAvoy) stanie na czele grupy młodych mutantów i spróbuje powstrzymać złoczyńcę. 


Ciągle powtarzam, że najmocniejszą zaletą DC są ich złoczyńcy! Gdyby tylko wyciąć średnio interesujących bohaterów i zostawić czarne charaktery film byłby doskonały, a ja mogłabym w końcu spróbować polubić największego rywala Marvela. Najwyraźniej DC nie dość, że mnie podsłuchuje to dodatkowo bardzo zależy im na przeciągnięciu mnie na swoją stronę. Cóż... z takim składem może im się to udać, bo Joker! Bo Harley Quinn! Bo Deadshot i Enchantress! Sierpień należy do DC i super złoczyńców!

"Legion samobójców" to ekranizacja komiksu opowiadającego o grupie złoczyńców, którzy mają szansę odkupić swoje winy. Tajna rządowa agencja przygotowała specjalne zadanie dla superzłoczyńców, które jest zbyt niebezpieczne dla superbohaterów. Złoczyńcy muszą połączyć siły i pracować dla rządu. Gdy wywiążą się z misji, ich kara zostanie zmniejszona.


Od dziecka Gambit był moim ulubionym X-menem (no może na równi z Rogue, ale to pewnie po części dlatego, że świetna z nich para!), dlatego trochę bolało mnie, że tak mało (w dodatku nijakich) scen z nim pojawiło się w X-men Geneza: Wolverine. Mam nadzieję, że tym razem Marvel zrobi go lepiej, ale o tym przekonamy się dopiero w październiku.


Czuję w kościach, że wszystkie fanki Cumberbatcha tłumnie pojawią się na salach kinowych w listopadzie. Z kolei ja nie mogę się doczekać, bo w końcu  dp uniwersum zostanie wprowadzana czysta magia! 

"Doctor Strange" jest filmową adaptacją popularnego komiksu, stworzonego przez Stana Lee i Steve'a Ditko. Głównym bohaterem jest znany chirurg, Stephen Strange, który ulega wypadkowi samochodowemu. Nerwy w jego rękach zostają uszkodzone, co uniemożliwia mu dalszą pracę. Odnajduje jednak nowe życie podczas szkolenia na najwyższego czarnoksiężnika Ziemi...

Ps. Którego z powyższych filmów najbardziej nie możecie się doczekać, bo nie wątpię, że chcecie obejrzeć większość z nich! Prawda?! 

Przybywamy w pokoju, czyli Childhood’s End

$
0
0

Jeśli masz w ręce książkę o kosmitach, oglądasz film lub serial o nich to możesz być pewien, że na 90% padnie tam zdanie "Przybywamy w pokoju". Taaaaa... jasne, przecież każda obca cywilizacja wpada z wizytą do tej mniej rozwiniętej nacji, by nieść pokój i dobrobyt. Tylko jak to się zawsze kończy? Totalną zagładą ludzkości. Także dziękujemy ślicznie za dary, ale lećcie sobie na inną planetę. Problem w tym, że Obcy nie lubią odlatywać, a ludzie mają to do siebie, że w końcu zaczynają wierzyć w ich dobre intencje. Tak też było w serialu "Childhood’s End"/"Koniec dzieciństwa".

Wszystko zaczęło się, gdy statki kosmiczne zawisły nad kilkoma miastami kuli ziemskie, a ludzie z całego świata zobaczyli swoich nieżyjących bliskich. Chociaż to trochę za dużo powiedziane, bo w rzeczywistości to przedstawiciel obcej cywilizacji posłużył się ich wizerunkami, by przekazać ludzkości wiadomość, że przychodzi w pokoju i pragnie jedynie, by Ziemianie doczekali się swojej złotej ery. Muszę na moment przerwać opowiadanie fabuły, bo jeśli mam być całkiem szczera to ten fragment wygląda jak delikatna przeróbka serialu "V" przez to całe przyjmowanie ludzkiej formy, statkami wiszącymi nad miastami i obiecywaniem, że wraz z pojawieniem się Obcych Ziemia zmieni się w krainę mlekiem i miodem płynącą. Oczywiście do całego tego podobieństwa doszedł problem z religią i ruchem oporu. Niemniej w "Childhood’s End" Nadzorca/Overlord (czyli nasz przemiły kosmita) dotrzymał słowa. 

Nawet nie wiecie, jak bardzo bym chciała opowiedzieć Wam więcej na temat fabuły, ale nie mogę, bo w przypadku mini serialu, który ma tylko trzy odcinki (po ok. 80 minut każdy) bardzo łatwo zepsuć zabawę spoilerami. Boli mnie również, że nie mogę Wam podrzucić zdjęcia Nadzorcy (chociaż w pewnym momencie łatwo się domyślić), bo jego ujawnienie się w serialu robi wrażenie i zmusza do rozważenia tej inwazji na zupełnie innej płaszczyźnie. W każdym razie w końcu ludzkość naprawdę doczekała się swoje Złotej Ery. Obcy rozwiązali problem głodu na świecie, wojny i właściwie wszystkie inne zmory społeczeństwa. Oglądanie na ekranie upragnionej utopii powodowało u mnie zazdrość. Ludzie mogli w końcu odpocząć, zrelaksować się oraz skupić na rzeczach ważnych, jak spędzanie czasu z bliskimi, oddawaniu się hobby i innym przyjemnością. Tak powinien moim zdanie wyglądać świat, skoro dane nam jest przeżyć na nim tak mało lat. A skoro o tym mowa to nawet to uległo zmianie - okazało się, że zrelaksowani ludzie wolniej się starzeją. Kto by przypuszczał?! Problem jednak polega na tym, że nic co dobre nie trwa wiecznie. 
Tylko spójrzcie, jak ta dziewczynka beztrosko się bawi!
Dużą zaletą serialu jest fakt, że historia rozgrywa się na przełomie wielu lat, dzięki czemu widzimy każdy etap przemian - od przybycia przez utopię po totalny armagedon. Chyba nie sądziliście, że obejdzie się bez dramatu? Już sam tytuł "Koniec dzieciństwa" nie wróży nic dobrego. W końcu Obcy nie przynoszą jedynie kwiatów i bombonierek. A szkoda. Niemniej ta produkcja jest zdecydowanie najlepszym serialem o inwazji obcej cywilizacji, jaki widziałam. Chociaż po prawdzie nie widziałam ich zbyt wielu, bo kosmici specjalnie mnie nie kręcą (niestety ostatnim czasem wyskakują mi wszędzie. Meh.). W "Childhood’s End" fajne jest to, że przez daje do myślenia, a sam wygląd Nadzorców dokłada kolejne tematy (apokalipsa zyskuje nowy wymiar), nad którymi warto się zastanowić, jeśli macie za dużo czasu. Okey, chyba nie jednak nie mogę się powstrzymać, więc polecimy spoilerami. 

[SPOILER] Genialne jest to, że zaprezentowani kosmici wyglądają dokładnie tak, jak wyobrażamy sobie diabła. I choć teoretycznie z religią najwyraźniej ma to mało wspólnego to zaskakujące jest to, jak łatwo kosmiczne wcielenie władców piekieł potrafiło zwieść ludzi, którzy przez całe życie byli ostrzegani przed taką sytuacją. Czy w kościele nie mówią cały czas, że diabeł będzie kusił, kusi i kusił, a później zrobi nam taką rozwałkę, że nikt się nie pozbiera? Chyba tak, a tu co? Dostaliśmy pokój, dostaliśmy jedzeni, dostaliśmy spokój, dostaliśmy dobre życie, a później Nadzorca pokazał ludziom swoją prawdziwą twarz, skrzydła, kopyta i całą resztę i nagle jest okey? Say whaaaaaaaaat? Co prawda najwyraźniej według twórców nie będziemy się za to smażyć przez wieki w piekle, ale zniszczymy wszystko. Brawo, my! Ludzkość nigdy nie zawodzi i stąd też mamy w serialu cudowną kwestię mówiącą, że skoro Bóg nie odpowiada, a Nadzorca o wyglądzie Szatana tak, to chyba wiadomo komu należy zaufać. Seriously, people?! Seriously?! [/SPOILER]

Ogólnie serial jest dobry. Podobał mi się i ludzie z Syfy nieźle się spisali przy adaptacji  powieści Arthura Charles Clarka. Chociaż niektóre elementy były słabe, jak postać Ricky'ego Stormgrena... chociaż właściwie każdy bohater poza Nadzorcą wypadł słabo i nijak, ale historia obroniła się sama. Samo to powinno mówić wiele o tej produkcji. Jeśli o mnie chodzi daje Wam zielone światło do oglądania, tylko pamiętajcie wrócić tu później, bo chętnie pogadam o Nadzorcach.

Postapokaliptyczny Ps. Gdybyście mogli ocalić jedno dzieło naszej cywilizacji (np. film, serial, książkę, piosenkę, obraz, whatever) to co byście wybrali? I dlaczego akurat to?

Zróbmy z tego bajkę: Krwawa Mary

$
0
0

Słyszeliście o Marii I Tudor, która zyskała przydomek Krwawej Mary? Wiecie to ta, za której panowania Anglia świeciła... ogniem palonych stosów, na których dokonywali żywota heretycy. Na pewno ją kojarzycie, w końcu na jej cześć nazwano drinka. Kiedyś opowiem Wam skąd dokładnie wzięła się ksywka królowej, ale dziś skupimy się na historii jej życia, oczywiście w wersji przerobionej na bajkę. 

[Mam nadzieję, że wiecie o co chodzi w "Zróbmy z tego bajkę", czyli próbach przerobienia strasznych historii na bajkę - innymi słowy Gosiarella bawi się w Disneya i wycina najkrwawsze kąski, zmienia historię i obdziera ją ze wszystkiego co creepy, by opowieść była zdatna do spożycia przez dzieci.]

Dawno, dawno temu w XVI wiecznej Anglii żyła sobie królewska para bardzo w sobie zakochana. Byli dobrymi władcami, poddani ich uwielbiali, jednak do pełni szczęścia brakowało im jeszcze jednej rzeczy. Król Henryk i królowa Katarzyna od lat starali się o dziecko, jednak bezskutecznie. Katarzyna była jednak niezwykle wierzącą kobietą, więc w końcu wymodliła sobie śliczną królewnę, której nadano imię Maria. Dziewczynka od pierwszego dnia swojego życia była otaczana niezwykłą opieką. Matka ją uwielbiała, a dla ojca była oczkiem w głowie i powodem niezwykłej dumy. Od początku zaczął ją rozpieszczać i obsypywać prezentami - to piękne sukieneczki, to drogocenna biżuteria, to własna świta, to własny dwór w Ludlow. Za to matka pilnowała, by Maria wyrosła na inteligentną dziewczynę toteż mała od najmłodszych lat uczyła się łaciny, greki, francuskiego, hiszpańskiego, muzyki i fizyki. I tak oto dzieciństwo małej królewny było pasmem radości, miłości i nauki. Można pomyśleć, że w życiu księżniczek liczy się tylko uroda i piękny głos, a tu proszę! Pomyślcie tylko, jak cudowną królową stałaby się Maria, gdyby nic nie zakłóciło tej sielanki! Niestety w bajkach zawsze coś się musi spieprzyć, gdy na scenę wpada Zła Królowa, która jest wiedźmą... Także powitajmy Annę Boleyn! 


Królewna Maria z kochającą rodziną
Dziesięcioletnia Maria sądziła, że jej życie zawsze będzie przypominało bajkę - wspaniali rodzice będą się o nią troszczyć, poddani będą ją kochać, a w końcu pojawi się królewicz, z którym spędzi resztę życia i wspólnie wprowadzą Anglię w Złotą Erę. Nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia, jakie pojawiło się, gdy na angielski dwór przybyła piękna Anna, nowa dwórka królowej. Nikt początkowo nie zorientował się, że rzuciła ona czar na króla, który oszalał na jej punkcie do tego stopnia, że zapomniał, że ma już żonę. Biedna Katarzyna nie rozumiała co się dzieje z jej mężem i starała się przemówić mu do rozsądku, jednak Anna ją ubiegła. W obawie, że klątwa zostanie złamana pocałunkiem prawdziwej miłości kazała Henrykowi odesłać Katarzynę z dworu, a sama zajęła jej komnaty. I choć dworzanie, poddani i przyjaciele rodziny królewskiej nie zdawali sobie sprawy z rzuconego czaru to wiedzieli, że zachowanie Henryka jest do niego niepodobne, dlatego próbowali wszelkimi sposobami przemówić mu do rozumu. Niestety nie skutecznie, a wszelkie próby kończyły się tragicznie, więc sprzymierzeńców królowej zaczynało być coraz mniej i mniej. Anna sączyła mu do ucha truciznę wmawiający przy tym, że to jego małżeństwo z Katarzyną jest przeklęte i powinno czym prędzej zostać unieważnione. Do tego jednak potrzebna była zgoda papieża, a na wyjazd i rzucenie czaru na głowę Kościoła Anna nie mogła sobie pozwolić, ponieważ w czasie rozłąki z Heniem mogłoby dojść do odczynienia zaklęcia (Pocałunek Prawdziwej Miłości z Katarzyną nie mógł dojść do skutku pod czujnym okiem Anny). W końcu wiedźma wpadła na szalony plan namówienia swojego ukochanego, by zerwał kontakty z Watykanem i sam został głową Kościoła. Henio nie miał wyjścia i musiał się zgodzić.
Mirror, Mirror on the wall, Who's the baddest of them all?



Młodziutka Maria nie zdawała sobie do końca sprawy co właściwie się dzieje. Dlaczego jej ukochany tatuś wyrzucił mamusię z domu i zabronił ją jej odwiedzać. Przecież jeszcze niedawno się kochali i byli szczęśliwą rodziną, a teraz nie wolno jej nawet napisać listu do mamy. Nie rozumiała dlaczego na tronie obok tatusia, tam gdzie wcześniej siedziała mamusia, teraz siedzi Zła Królowa, która patrzy na nią z gniewnie zmrużonymi oczami. Prawdziwą zagadką musiało być dla niej, dlaczego z dnia na dzień dowiedziała się, że od tej pory jest uznawana za nieślubną córkę króla, nagle pozbawioną królewskich tytułów i wykluczoną z sukcesji do tronu. Bo w końcu kto zostanie następcą jej papy, skoro jest jego jedynym dzieckiem? To równie niedorzeczne, jak to, że tata chce od niej, by podpisała dokument uznający tę wiedźmę Annę za królową Anglii! Mała Maria dużo może znieść, ale tego nie podpisze! W końcu jej mamusia jest Królową, a Anna to ta Zła. Szczęście w nieszczęściu, że nie musiała oglądać tej wiedźmy u boku taty - szkoda, że to dlatego, że lady (!) Maria została wyrzucona z domu.

Niebawem Maria dowiedziała się, że ojcu urodziła się kolejna córka - królewna Elżbieta. Nowe oczko w głowie tatusia. Biedna pierworodna miała być służką na jej dworze. Już nastoletnia Maria postanowiła się zbuntować - oświadczyła, że Elżbieta nie jest prawowitą królewną, bo Anna nie jest królową. Oj, tatuś się zdenerwował i całkiem przestał się interesować wyrodną 'nieślubną' córeczką. Za to Anna interesowała się nią bardzo - wydała rozkaz, by lady Maria nie była w żaden sposób traktowana ulgowa, nawet jeśli chodzi o wydawanie posiłków, a przy tym rozkazała ją często bić, by nabrała rozumu. W między czasie Anna zaczęła eksperymentować z eliksirami, bo miała dość tego, że klątwę może rzucić tylko wtedy, gdy znajduje się blisko swojego celu. W końcu udało jej się przemycić pierwszą próbkę trucizny do posiłków Marii, jednak dziewczynka nie umarła, a jedynie ciężko zachorowała. Biedna mała ex-królewna tak wiele musiała przejść w ostatnim czasie, a ta podła żmija jeszcze ją podtruwała! Po tylu ciosach psychicznych, fizycznych i truciźnie doprowadził do poważnych obaw o jej życie. Gdy ta informacja dotarła do króla pojawiło się pierwsze pęknięcie klątwy. Uśpiona w nim miłość do córki otrzeźwiła Henryka na tyle, by wysłać do niej lekarzy, którzy ją uleczą. Jednak klątwa została całkowicie zdjęta dopiero, gdy Zła Królowa opanowała sztukę eliksirów do perfekcji i podała niczego nieświadomej królowej Katarzynie truciznę, od której z czarniało i stanęło jej serce. W dzień pogrzebu prawowitej królowej na kolanach króla siedziała dziewczyna, która była przeciwieństwem Anny.
W bajkach pojawiają się jedynie złe macochy i z całą pewnością jedną z nich była Anna dla Marii, jednak kolejna miała okazać się tą dobrą. 


Nie taka macocha straszna, jak ją malują.
Śmierć królowej Katarzyny złamała królowi serce, a to całkowicie uwolniło go od klątwy rzuconej przez wiedźmę. Henryk rozkazał ściąć Annę, a szatański pomiot, który mu urodziła uznał za nieślubne dziecko, czyli Elżbieta pod pewnymi względami podzieliła los swojej starszej siostry. Z tym, że nie była prześladowane przez Złą Królową (w końcu martwe wiedźmy nie prześladują własnych córek, prawda?). Jednak nie myślcie sobie, że Zła Królowa odeszła po cichu? Skąd! Na katowskim pieńku zdążyła jeszcze ostatkiem sił rzucić mini-klątwę na króla, by ten zapomniał o nieodzyskanej miłości do swojej córeczki. I pewnie przez ten podły czar Maria dalej byłaby na wygnaniu, gdyby nie jej nowa macocha Jane Seymour, która małymi kroczkami przybliżała Henia do córki. W końcu Maria powróciła na dwór swojego ojca ciągnąc ze sobą swoją młodszą siostrę (widzicie jaka nasza królewna była wspaniałomyślna i troskliwa!). Marię po raz pierwszy od lat zaczęto traktować zgodnie z jej statusem, a ona sama w końcu mogła spokojnie odetchnąć, bo ponownie była pełnoprawnym członkiem rodziny królewskiej. Została nawet matką chrzestną swojego nowego braciszka Edwarda. Jednak jej nowa macocha umarła niedługo po jego urodzeniu, więc Maria miała niebawem przekonać się kim będzie jej nowa macocha. Na szczęście czwarta żona Henryka okazała się dobrą przyjaciółką dla Marii, choć Henio nie wytrzymał z nią długo. Piąta żona była okropna, ale szybko straciła głowę. Szósta żona przeżyła króla i oto nadeszła dla Marii nowa era. 


Wielkie pojednanie Tudorów
Maria została pełnoprawną sierotą w wieku trzydziestu jeden lat, będąc drugą w kolejce do tronu. Wyprzedził ją jej dziewięcioletni brat Edward VI,  jednak był on bardzo chorowitym chłopcem i w końcu stał się jasne, że niebawem w Anglii nastaną nowe rządy... jak to mówią Anglicy "Król umarł - Niech żyje król!" z tym, że tym razem bardziej pasuje "Król umarł - Niech żyje Maria I z Bożej łaski królowa Anglii, Hiszpanii, Francji, Obojga Sycylii, Jerozolimy i Irlandii, obrończyni wiary, arcyksiężna Austrii, księżna Burgundii, Mediolanu i Brabancji, hrabina Habsburga, Flandrii i Tyrolu". Serio, tak brzmiał jej oficjalny tytuł. 

I tak oto nasz mały Kopciuszek w młodości prześladowany przez wstrętną macochę/ Złą Królową została królową bez pomocy jakiegokolwiek królewicza (chyba, że liczyć martwego brata)! W drodze do Londynu witali ją wiwatujący poddani, którzy w jej imieniu z przyjemnością wbiliby widły w każdego uzurpatora. Niebawem w życiu naszej bohaterki pojawił się też przystojny Hiszpan - król Filip II Habsburg. The End!

Chciałabym napisać, że wszyscy żyli długo i szczęśliwie (poza protestantami), ale to byłoby wierutne kłamstwo, dlatego dobrze, że bajka skończyła się w tak dogodnym momencie. Swoją drogą pamiętajcie, że to tylko bajka, a prawdziwa historia wyglądała odrobinę inaczej. Niemniej jestem zaskoczona, jak niewiele rzeczy trzeba było zmienić. Przede wszystkim wątpię, by Anna Boleyn była czarownicą. Chociaż kto wie? Sam Henryk pod koniec ich związku powiedział, że uwiodła go używając podstępu i czarów. Niemniej w tej całej historii za złoczyńcę uważam Henryka, a nie Annę, ale chyba nie jestem do końca wiarygodna, skoro Marię postrzegam, jako ofiarę, a nie szaloną morderczynię. W każdym razie, jeśli bajkę o królewiczu Ghostface porównalibyśmy do Księżniczki i Żaby to historia Marii byłaby opowieścią o Śnieżce i Złej Królowej lub o Kopciuszku, bo aż roi się w nich od złych macoch, spisków i pretendentek do korony.

Ps. Tym razem udało mi się całkowicie uciec od parodiowania, więc bądźcie ze mnie dumni (zwłaszcza, że na pewno to się już nie powtórzy)! 
Ps2. Jak podoba Wam się Anna w roli Złej Królowej? 

Kim byłaś, Krwawa Mary?

$
0
0

Każdy słyszał o Krwawej Mary - na jej cześć pijemy w barach czerwone drinki, a strach nie pozwala nam wymówić jej imienia, gdy patrzymy w lustro (chociaż to inna historia). I chociaż ostatnio opowiadałam Wam bajkę o królewnie Marii Tudor to tak naprawdę jej opowieść zaczyna się w momencie, gdy zasiadła na tronie. Poznajmy historię dziewczyny, która ponoć rozświetliła Anglię tysiącami zapalonych stosów!


Królewna Maria była jedynym dzieckiem Katarzyny Aragońskiej i Henryka VIII Tudora, które przeżyło lata niemowlęce. To naprawdę nie lada wyczyn, skoro Katarzyna była w ciąży co najmniej sześć razy, więc już sam fakt, że Maria zdążyła choćby zostać ochrzczona robi z niej wojowniczkę! Tak, Maria zdecydowanie była uparciuchem, który postanowił przeżyć swoich rodziców, by zasiąść na tronie i byłaby z niej naprawdę wspaniała królowa, gdyby w życiu jej ojca nie było tylu kochanek - zwłaszcza Anny Boleyn.

Zacznijmy od początku. Maria była wszechstronnie wykształcona, znała języki, stosowną etykietę, a w dodatku pochodziła z najlepiej ustawionych rodów w Europie - tata i mama władali Anglią, rodzina matki Hiszpanią, zaś wujowie, ciotki i kuzyni zasiadali na tronach całego kontynentu. Gdy Maria miała dziesięć lat była pierwsza w kolejce po angielską koronę, a w narodziny królewicza raczej nikt już nie wierzył. Można było spokojnie zająć się przygotowaniem Marii do roli godnego następcy i wspaniałej królowej, ale tak się nie stało, ponieważ Henrykowi zawróciła w głowie młodziutka dziewczyna z korzeniami bardziej kupieckimi, niż szlacheckimi, Anna Boleyn. To dla niej król odprawił żonę, zerwał kontakty z kościołem, zmienił wyznanie całego kraju, przewrócił Anglię do góry nogami i pozbył się jedynej córki. Moi drodzy, chwila, w której na scenę wkroczyła Anna zmienił przeznaczenie Marii.

Dziewczynka została uznana za bękarta, pozbawiona praw do korony i tytułów królewskich. Z jednej z najważniejszych osób w kraju została wepchnięta w rolę podrzędnej lady i dwórki swojej przyrodniej siostry. Przy tym Anna zadbała, by dziewczynkę bito nie tylko za przewinienia, ale również profilaktycznie. Samo to wystarczyłoby, aby małej skrzywiła się psychika, a przecież to dopiero wierzchołek góry lodowej. Niegdyś dziewczynka była córeczką tatusia, oczkiem w jego głowie, a tu nagle z dnia na dzień ojciec zaczął ją traktować podle, wręcz stał się jej największym wrogiem. Sam zmienił się w potwora, a przy tym zakazał jej kontaktu z matką. Ba! Gdy Maria poważnie zachorowała i wszyscy obawiali się o jej życie to czcigodny król dalej bronił Katarzynie odwiedzić córkę. Trzymał się tego zakazu także, gdy sytuacja się odwróciła i to matka zachorowała. Najpodlejsze było jednak zakazanie Marii uczestniczenia w pogrzebie matki. Chyba już wiecie w czyje ręce trafił medal ojca roku XVI wieku! Wiecie, że seryjni mordercy bardzo często zrzucają winę za swoje czyny na rodziców, którzy zgotowali im beznadziejne dzieciństwo? W przypadku Marii byłoby to w pełni uzasadnione. 


Przez kolejne lat tatuś Marii ścinał, odsyłał i brał sobie nowe żony, a Maria musiała radzić sobie na Tudorowskim rollercoasterze. Gdy w końcu męska linia dynastii zgasła, a Maria miała zasiąść na tronie okazało się, że już ktoś tam siedzi, ale spokojnie to tylko mało istotna i często pomijana dziewięciodniowa królowa, Jane Grey. Może Jane posiedziałaby tam dłużej, gdyby nie to, że Maria miała już powyżej uszu dawania sobą pomiatać. Udała się do Norfolk, gdzie katolicy z radością ogłosili ją jedyną prawowitą królową. Stamtąd królowa Maria I Tudor ruszyła do Londynu, a po drodze zyskała takie poparcie tłumu, że osadzenie uzurpatorów w Tower było już tylko formalnością. Wiwatom na cześć nowej królowej nie było końca. Pewnie ciężko uwierzyć, że właśnie tak zaczęły się rządy kobiety, którą po niedługim czasie nazywano Krwawą Mary?


Po dojściu do władzy Maria I Tudor udowodniła, że nie daleko pada jabłko od jabłoni. Cechy Katarzyny Aragońskiej i Henryka Tudora, które odziedziczyła zaczęły aż bić po oczach. Przede wszystkim nasza nowa królowa była zagorzałą katoliczką, tak jak jej matka. Najważniejsze było dla niej przywrócenie katolicyzmu w protestanckiej Anglii. Obrończyni starej religii zaczęła działać szybko. Wypuściła z więzień katolików, uwięzionych za rządów jej ojca i brata, oraz przywróciła im utracone majątki i tytuły. Jednak nie martwcie się tym, że nagle więzienia opustoszały, bo cele zajęli protestanci. Ci z większymi grzechami na sumieniu poszli na stos. Powiedzmy sobie szczerze - spalenie człowieka żywcem jest ohydnym czynem - nie dość, że to śmierć w męczarniach to wszystko w okół śmierdzi, ofiara krzyczy wniebogłosy, a całość prezentuje się mało elegancko. Niemniej płonące stosy były dość popularną formą eliminacji przeciwników w tamtych czasach, dlatego chciałabym poświęć chwilę na obronę Marii. 

Słysząc przydomek Krwawa Mary myślicie pewnie, że królowa zamordowała tysiące protestantów, prawda? Właściwie było ich znacznie mniej, bo tylu, ilu Spartan w bitwie pod Termopilami, czyli 300. Przy tym tylko 273 protestantów spaliło się na stosie.  Jak na pięć lat sprawowania rządów to stosunkowo niewiele. Jednak zacznijmy od początku. To nie było tak, że zaraz po koronacji Maria wypadła z kościoła z pochodnią w ręce. Proces rekatolicyzacji trochę trwał. Najpierw unieważniono reformy religijne wprowadzone przez jej zmarłego brata, a dopiero rok później zakazano zgromadzeń religijnych kwestionujących doktryny katolickie, wyznawania protestantyzmu oraz publikowania i czytania ksiąg protestanckich, więc lud miał trochę czasu, by się oswoić z nowym porządkiem lub wyemigrować. Dopiero dwa lata po wstąpieniu Marii na tron angielski zaczęło się robić dziwnie, czyli od momentu, gdy przywrócono dawne ustawy przeciwko herezjom wobec religii rzymskokatolickiej. W tym czasie królowa była już żoną Filipem Habsburgiem (synem hiszpańskiego cesarza), który podobnie, jak Maria był fanatykiem [mało to istotne dla głównego tematu, ale warto wspomnieć, że ich małżeństwo nie było szczęśliwe. Maria kochała męża, jednak bez wzajemności. Filip szybko uciekł do Hiszpanii. Królowa nigdy nie doczekała się potomka, chociaż dwukrotnie sądzono, że była w ciąży. Gdy okazało się, że to nieprawda Maria uznała to za karę boską za jej tolerancję wobec protestantów]. Wspólnie wpadli na genialny pomysł, by polecić sędziom we wszystkich angielskich hrabstwach inwigilować poddanych tj. notować kto nie pojawia się na mszy, kto źle wyraża się o panującej religii, a kto uczestniczy w nielegalnych zgromadzeniach innowierców. Oczywiście osoby dopuszczające się takich przewinień musiały zostać ukarane, jednak niewielu z nich trafiło na stos, serio! Jak wspomniałam tylko 273 heretyków zostało spalony. Skąd wiadomo, jaka jest dokładna liczba? John Foxe opisał ich w swoim "Acts and Monuments", a przy okazji w Anglii możecie znaleźć kilka tabliczek pamiątkowych, na których zostali wymienieni. Dla porównania z moich informacji wynika, że Maria do dziś nie doczekała się ani jednego pomnika.


Jak to seksistowscy heretycy nie wystawią mi pomnika?! Na stos z nimi!
Niby rozumiem, że nikt nie chce stawiać pomnika osobie odpowiedzialnej za śmierć trzystu ludzi, ale powiedzmy sobie szczerze: który władca miał mniej ofiar na sumieniu? Królowie i królowe z racji wykonywanego stanowiska byli seryjnymi mordercami, a Maria w przeciwieństwie do większości nigdy nie zabiła nikogo własnymi rękami. Przy tym nie zrobiła niczego, czego wcześniej nie zrobiłby jej ojciec. Gdy Henryk VIII zmienił religijne zasady gry ogłaszając się głową Kościoła anglikańskiego. W momencie, gdy ktoś sprzeciwiał się lub kwestionował jego religię i poczynania tracił głowę za zdradę stanu. Dla porównania szacuje się, że za panowania Henryka VIII w Anglii zginęło ok. 500 katolików, a przecież na sumieniu miał też wysłanie dwóch żon na katowski pieniek i całą masę byłych przyjaciół. Dlaczego w takim razie nikt nie nazywa go Krwawym Heniem? Przecież był jak rozpieszczone, socjopatyczne dziecko posadzone na tronie, a Maria tylko poszła w jego ślady. Czy samo to, że była kobietą wystarczyło, by tak surowo ją ocenić? A może powodem było to, co zawsze Wam powtarzam, czyli "historię piszą zwycięzcy"? W końcu Maria stała się "Krwawą Mary" dopiero po swojej śmierci, gdy miejsce na tronie zajęła jej przyrodnia siostra Elżbieta, która notabene była gorliwą protestantką. Jako ciekawostkę powiem Wam, że królowa Elżbieta I podobnie, jak wcześniej jej rodzina, również prześladowała innowierców z tym, że wówczas w niekorzystnej sytuacji znaleźli się katolicy. 

Swoją drogą XVI wieczna Anglia musiała być magiczną krainą, bo najpierw Henryk wszystkich katolików nawrócił na protestantyzm, a opornych wymordował. Później sytuacja się odwróciła i Marysia tępiła protestantów, a kilka lat później Elżbieta wyplewiła katolików, faworyzując protestantów. Powiedzcie mi jakim cudem królowie w tym kraju mieli kim rządzić? Przecież przez takie nagłe, krwawe, religijne zwroty akcji nie powinien tam zostać ani jeden poddany. 


Jednak Krwawa Mary to nie tylko Maria I Tudor, na cześć której nazwano drinka. Z pewnością kojarzycie też legendę, wedle której jeśli powiecie przed lustrem trzy razy "krwawa Mary" to zobaczycie oszpeconą twarz i umrzecie, czy coś w tym stylu. Ten zabobon, mit, czy jakkolwiek inaczej to nazwać nie ma nic wspólnego z angielską królową. Właściwie ciężko dojść do źródła, bo wszyscy stawiają na inną Mary. Najbardziej popularna wydaje się historia domniemanej czarownicy Mary Worth, która została spalona na stosie w czasie łapanki w Salem. Co to ma wspólnego z lustrem? Nie mam pojęcia, ale wyobraźnia ludzka nie zna granic. Przyjmuje się również opcje z Elżbietą Batory, która wedle postawionych jej zarzutów uwielbiała odmładzać się krwią młodych dziewczyn, ale jak to ma się do 'Mary'? Chyba nijak. Trzymajmy się tego, by na wszelki wypadek nie robić nic głupiego przy lustrach - przynajmniej do momentu, gdy sprawa się wyjaśni. W końcu głupio stracić czytelników tylko dlatego, że zabije ich lustrzana zjawa.

Ps. Sądzicie, że Maria zasłużyła na swój przydomek? A może inny Tudor był większym socjopatą? 
Ps2. Musicie mi wybaczyć wrzucanie wszędzie Sary Bolger, bo to moim zdaniem jedyny słuszny popkulturowy wizerunek Marii I Tudor. Przy tym chyba żadna inna jej filmowa/serialowa odsłona nie wywołała więcej współczucia dla tej postaci.


Santaniel i banda uroczych stworków

$
0
0

Spójrzcie tylko na tego uroczego stworka znajdującego się na powyższym zdjęciu. Czyż nie jest słodki z tymi swoimi wielgachnymi oczami, śmiesznymi uszkami, futerkiem i malutkimi łapkami. Nie uwierzę Wam, że nie chcielibyście go wziąć na ręce, wyprzytulać, jak Emilka z Animków i zabrać ze sobą do domu. No proszę Was - w życiu nie widziałam słodszego zwierzaczka, a mieszkam z Bolończykiem. Chcecie wiedzieć o nim więcej?

Inari Foxes pochodzi z Rosji, ale nie żyją na wolności. Tak właściwie to one wcale nie żyją, lecz zostały stworzone. Spokojnie nie jest to wynik szalonego eksperymentu mistrza zła, który za pomocą zastępów tych słodziaków chce przejąć władzę nad światem, a przynajmniej nie według oficjalnej wersji. W rzeczywistości te magiczne stworki są wynikiem pracy rosyjskiej artystki Mitiny Marii Sergeevny, znanej jako Santaniel. Dziewczyna ma dopiero dwadzieścia pięć lat, ale kilka lat wprawy w tworzeniu swojej dzikiej bandy. Byłam tak ciekawa jej historii, że zwyczajnie musiałam z nią o tym porozmawiać. Tuż pod tym uroczym stworkiem znajdziecie mini wywiad z Santaniel.
Poznajcie Lynxa z serii "My Little Dragon"
Jak rozpoczęła się twoja przygoda z robieniem figurek?
Zaczęłam robić lalki, gdy miałam 15 lat. Od tamtej pory nie mogłam przestać i robię je do dziś, więc od 10 lat. Na początku zrobiłam małe plastikowe figurki zwierząt i fantastycznych stworzeń, takich jak smoki i itp. Po 2 latach i zaczęłam tworzyć figury z połączenia sztucznych futer z glinianymi elementami.

Skąd czerpiesz pomysły na tworzenie swoich stworków i dlaczego tak one wyglądają? 
Przeglądałam wiele zdjęć zwierząt, a następnie postanowiłam łączyć elementy z różnych gatunków w moich wzorach. Fascynuje mnie dzika przyroda i to ona jest dla mnie największą inspiracją. Podobają mi się małe, urocze, puchate zwierzątka, ale również lubię straszne małe bestie, takie jak młode nietoperze, małe ośmiornice lub dziwnie wyglądające pisklaki. Podoba mi się mieszanie słodkich istoto z tymi bardziej przerażającymi. Zawsze miałem wiele zwierzęta w moim domu: psy, koty, węże, także szczury, myszy i inne gryzonie. Ci mali przyjaciele zawsze mnie zainspirowali.

Przy okazji nie mogłam oprzeć się, by nie zapytać o najważniejszą rzecz:
Jakie trzy rzeczy chciałabyś mieć ze sobą, gdyby wybuchła zombie apokalipsa?
Cóż, jedynym pewnym sposobem, aby zniszczyć zombie to strzał w głowę. Z tego powodu przypuszczam, że powinnam wziąć ze sobą solidny kask i to wszystko! ^ __ ^


Oto przeuroczy Grey Elf z "My Little Dragon"
Patrząc na nie mam wrażenie, że zostały żywcem wyjęte z filmu fantasy lub baśni. Zdecydowania podobnie, jak Nataniel jestem fanką połączenia creepy little beasts with the cute one. Zdumiewa mnie, że wyglądają tak rzeczywiście i magicznie zarazem. Jeśli zastanawiacie się jakim cudem stworki wyglądają, aż tak realistycznie to podpowiem, że wynika to między innymi z ilości czasu, który Santaniel poświęca na ich wykonanie. Przeważnie zrobienie jednej zabawki trwa ponad tydzień, ponieważ każdy jej element ręcznie od podstaw - od rzeźbienia przez szycie aż po montaż i malowanie. To właśnie skrupulatne dopracowywanie najdrobniejszych szczegółów sprawia, że wyglądają na zdjęciach, jak nowo odnaleziony gatunek zwierzaka. Przy okazji nie bójcie się, bo wszystko jest wykonane z tworzywa sztucznego. W tym także futra są sztuczne, bo wierzcie mi, nie podrzucałabym Wam czego, co zostało okupione krwią zwierzaków. It's not gonna happen!

A ten słodziak to Grey, który też jest małym smokiem.
Jeszcze jedna sprawa. Na początku napisałam, że te stworki aż się proszą o przytulenie i to prawda tylko trzeba przy tym odrobinę uważać, ponieważ nie są typowymi pluszakami. W rzeczywistości elementy są dość sztywne, twarde, a przy tym delikatne, więc nie nadają się jako zabawki dla dzieci. Spać też z nimi nie polecam. Właściwie służą głównie za element dekoracyjny, na którym przez lata można się rozczulać. Niektóre z nich mają metalowy szkielet, przez które mogą robić różne pozy, i być świetnymi modelami dla fotografów, którzy najwyraźniej sprzymierzyli się, by wywołać u mnie zazdrość. 


To Ginger z serii Tiny Griffin Lemur
Jeśli jesteście choć trochę do mnie podobni to pewnie zastanawiacie się gdzie można takiego stworka kupić. Na stronie Santaniel znajdziecie więcej stworków (niektóre naprawdę przypominają skrzyżowanie Ferbiego z Gremlinami) oraz zakładkę ze sklepem. Jeśli nie znajdziecie tam niczego to możecie się z nią skontaktować za pomocą formularza i napisać co byście chcieli. Ceny ustalane są indywidualnie. A na zakończenie podrzucam jeszcze kilka zdjęć tych rozkosznych zabawek.


To Oncilla z serii Inari Fox
Tiny Griffin Lemur Leopard
 

Ps. Którego chcielibyście adoptować i jak bardzo żałujecie, że nie istnieją naprawdę? 

Książki inspirowane baśniami

$
0
0

W życiu każdego dziecka przychodzi taki moment, gdy wyrasta z bajek i baśniowych bohaterów, a przynajmniej większość z nastolatków tak utrzymuje. Jednak, gdzieś w nas pozostaje sentyment, do historii poznawanych w dzieciństwie. Może właśnie dlatego, gdy jesteśmy dorośli lubimy sięgać po baśnie postmodernistyczne, które na nowo snują te opowieści. A może dlatego, że bohaterowie bajek to okropne uparciuchy, które za wszelką cenę nie dopuszczą do tego, abyśmy ich opuścili? 


Niezależni od tego, jaka jest odpowiedź to jedno jest pewne - bajki dalej krążą wśród nas. Oglądając film bez trudu wyłapiemy, gdy został użyty motyw z Kopciuszka, w nocy o północy odpowiemy "Pocałunek prawdziwej miłości", jeśli ktoś zapyta nas co może zdjąć każdą klątwę, a przy okazji większość dziewczynek wciąż czeka, aż na jej ścieżce pojawi się książę na białym rumaku. Tak po prostu jest, a pisarze doskonale zdają sobie z tego sprawę (a przynajmniej Ci bystrzy), dlatego w większym lub mniejszym stopniu wplatają do swoich książek nawiązania do baśniowego świata. Postanowiłam się skupić na tych lepiej dostrzegalnych nawiązaniach, chociaż to za mało powiedziane. Opowiem Wam o kilku najciekawszych książkach, w których baśniowi bohaterowie dostali drugie życie. 



Niestety na chwilę obecną w Polsce zostały wydane jedynie dwa tomy Sagi Księżycowej Marissy Meyer, czyli Cinder oraz Scarlet, jednak nie tracę nadziei na kolejne. Saga opowiada historię, która przenosi nas w odległą przyszłość do czasów po IV wojnie światowej, gdy świat się zmienił. Ludzkość się zjednoczyła, a kraje scaliły w większe wspólnoty, jednak to wcale nie znaczy, że nastąpiła Złota Era. Bynajmniej! Na Ziemi wciąż pojawiają się nowe zagrożenia, nieznana choroba dziesiątkuje ludność, a w dodatku następcom naszej cywilizacji zagrażają Lunarzy - lud zamieszkujący Księżyc. Lunarzy są potomkami Ziemian, którzy założyli na Księżycu kolonie setki lat wcześniej, jednak w skutek zmiany warunków (czyt. miejsca zamieszkania) ewoluowali i nie są już ludźmi, a przynajmniej nie całkiem, bo zyskali pewne niezwykłe zdolności. Okey, wiecie już jak mniej więcej wygląda klimat uniwersum, więc dwa słowa o bohaterkach. W Cinder jest nią oczywiście Kopciuszek, który tym razem jest trochę bardziej zaradny, niż w baśni. Niewiele, ale jednak. Może dlatego, że jest cyborgiem? Tak, dobrze przeczytaliście: Kopciuszek został cyborgiem. Za to w Scarlet mamy Czerwonego Kapturka, który może nie jest specjalnie niezwykły, ale za to Wilk jest mistrzem nielegalnych walk. Spory awans z głodnego, leśnego zwierzaka, prawda?


Cykl Chłopcy Jakuba Ćwieka, składa się z czterech tomów: ChłopcyBangarang, Zguba oraz Największa z przygód. To opowieść o dorosłych, lecz niedojrzałych Zagubionych Chłopcach, którzy wraz z Dzwoneczkiem wynieśli się z Nibylandii. Co było później? Cóż nasza znajoma banda wyrosłą na bandę twardzieli zasuwających po Skrócie na motorach, mieszkających w opuszczonym lunaparku oraz lubiących dziewczyny, browar i dobrą zabawę. W końcu czego innego można się spodziewać po chłopcach, którzy przez całe dzieciństwo mieszkali sami na wyspie i strzelali do Indian? No właśnie! Co ciekawe w tej wersji czarnymi charakterami jest Piotruś i jego Cień. Cóż... od zawsze powtarzałam, że z tym chłopakiem jest coś poważnie nie w porządku, więc to też mnie nie dziwi. W każdym razie cykl jest świetnie napisany (jak to u Ćwieka), bajka napisana na nowo, a raczej jej ciąg dalszy potrafi rozbawić, a przy tym wyczuwalny jest klimat serialu Sons of Anarchy
Jeśli zaś wolicie przeczytać o złoczyńcy z oryginalnej bajki to może zainteresować Was Historia prawdziwa kapitana Haka spisana przez Pierdomenica Baccalariego. Chociaż w rzeczywistości to nie jest historia Haka, lecz o nieślubnym dziecku angielskiego króla Jerzego IV. Skąd ta rozbieżność? Najwyraźniej autor jest święcie przekonany, że ten człowiek stał się podstawą, na której Barri stworzył swojego bohatera.
Dzikie Łabędzie z baśni Hansa Christiana Andersena trafiły w ręce Zoe Marriott, która nadała tej historii nowe życie w swojej powieści Królestwo łabędzi. W Królestwie opisanym przez autorkę żyję królewna Aleksandra, która sama siebie uważa za brzydkie kaczątko wśród swoich idealnych braci. W powieści pojawia się sporo nawiązań do oryginalnej baśni, w tym zmienienie królewiczów w łabędzie, wyplatanie tunik z pokrzyw przy zachowaniu bezwzględnej ciszy, czy rzucenie uroku na Króla, ale wszystkich nie będę Wam wymieniać, byście mogli odkrywać je na własną rękę. Zwłaszcza, że warto po nią sięgnąć, ponieważ mimo upływu lat pamiętam, jaka byłam zakochane w jej magicznym klimacie.  



Kroniki Białego Królika Geny Showalter to seria nawiązująca do Alicji w Krainie Czarów z tym, że zamiast czarów są zombi (zombi bez 'e' na końcu, więc takie dziwne, niestandardowe, które są bytem niematerialnym i infekują ducha - tak, wiem jak to brzmi). Przyznaję, że dotychczas przeczytałam jedynie dwa tomy - Alicję w Krainie Zombi oraz Alicję i lustro Zombi, ale już po nich mogę stwierdzić kilka rzeczy. Po pierwsze to nie jest seria dla fanów zombiaków (mózgi nie są zjadane). Po drugie seria pozostawia wiele do życzenia i nie ma zbyt wiele nawiązań do oryginalnej historii. Po trzecie punkt drugi nie jest istotny, bo książka jest tak dziwna, że wypadałoby wiedzieć o jej istnieniu, a może nawet przeczytać.


W przypadku Następców Melissy de la Cruz sprawa wygląda nieco inaczej, niż we wcześniej wymienionych tytułach, ponieważ nie tylko opowiada o dalszych losach baśniowych bohaterów, których znamy z dzieciństwa, ale także ich dzieci. W Wyspie Potępionych (swoją drogą książka powstała na zlecenie Disneya) bajkowi złoczyńcy zostali zesłani na tytułową wyspę i tam spędzili kilkanaście lat. Napisać, że przez ten czas zdziadziali byłoby spory niedomówieniem. Niemniej ich potomkowie dopiero dojrzewają, by czynić prawdziwe zło. W filmowej kontynuacji córka Maleficent, córka Złej Królowej, syn Cruelli de Mon oraz syn Jafara dostają szansę na odkupienie i wydostanie się z wyspy. Może nie jest to arcydzieło, ale posiada swoje mocne strony, a ja nie mogę się doczekać, by przeczytać kolejny tom.

Wiecie co jest najlepsze w książkach zaprezentowanych powyżej? Nie tylko są nową odsłoną bajek, które znamy, ale również potrafią zafascynować każdego dorosłego. Dlaczego? Ci, którzy uwielbiają magiczne historie mogą sięgnąć po Królestwo łabędzi. Miłośnicy zombiaków lub nieco mocniejszego klimatu polubią Kroniki Białego Królika lub ChłopcówĆwieka, którzy zdecydowanie podbiją także serca twardych facetów lubiących czytać o innych twardych facetach. Chcielibyście baśń w klimacie SF? Saga księżycowa jest dla Was. Nastolatki zakochają się w Następcach. Osoby zafascynowane historią polubią Historię prawdziwą kapitana Haka. Chcę przez to powiedzieć, że nie ważne na jaką osobę wyrosłeś, bo bajki i tak znajdą drogę, by do Ciebie dotrzeć i rozkochać Cię w sobie na nowo, a przy tym pomóc w tym, abyś ponownie znalazł w sobie dziecko. To fascynujące i urocze zarazem! 

Ps. Lubicie wracać do baśniowych historii? Wolicie te znane z dzieciństwa, czy opowiedziane na nowo?
Ps2. Dorzucilibyście do powyższej listy inne książki inspirowane baśniami?
Ps3. Koniecznie sprawdźcie, jak wyewoluowali bohaterowie bajek w popkulturze!

Książkowe premiery lutego

$
0
0

Mrożone owoce ze zdjęcia nie mają nic wspólnego z dzisiejszym wpisem - zwyczajnie są ładne i szkoda, by się zmarnowały, bo pewnie nigdy nie napiszę tekstu o mrożonych owocach. So shame... Na szczęście będzie o czymś, co również możecie kupić, a przy tym jest świeżutkie, czyli o książkach prosto z drukarni! 


Stephenie Meyer - Życie i śmierć
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Data wydania: 03.02

Można było podejrzewać, że kiedyś pojawi się "Zmierzch" z perspektywy Edwarda, ale nie spodziewałam się, że zajmie to autorce 10 lat. Pocieszające jest to, że wysiliła się na tyle, by zmienić coś więcej, niż samą perspektywę. Dodatkowo podoba mi się podwójne wydanie, w którym z jednej strony jest standardowy "Zmierzch", z drugiej ten nowy. I chociaż nie mam pojęcia po co mi kolejny "Zmierzch" na półce to i tak go kupię, a potem napiszę Wam, czy było warto.


Od dnia, w którym Beaufort Swan przeprowadza się do miasteczka Forks i spotyka tajemniczą Edythe Cullen, jego życie przybiera niesamowity obrót. Chłopak nie potrafi oprzeć się oszałamiająco pięknej Edythe obdarzonej alabastrową cerą, złocistymi oczami i nadprzyrodzonymi umiejętnościami. Nie wie, że im bardziej się do niej zbliża, tym większe grozi mu niebezpieczeństwo. Być może jest już za późno, by się wycofać…

Jennifer Armentrout - Obsesja
Wydawnictwo: Filia
Data wydania: 17.02


Bohaterów tej książki poznałam już przy okazji czytania serii Lux, więc pewnie się skuszę, ale mam nadzieję, że poprawili tłumaczenie.


Jest arogancki, apodyktyczny i... to facet, dla którego można umrzeć. Hunter to bezlitosny zabójca. Ministerstwo Obrony trzyma go w garści, co nie jest do końca złe, ponieważ zabija złych gości. W większości przypadków lubi swoją robotę. Do czasu, kiedy trafia mu się zlecenie, jakiego do tej pory nie miał - chronić. Serena Cross nie uwierzyła swojej przyjaciółce, że widziała, jak syn potężnego senatora zmienia się w coś. . . nieludzkiego. Kto by uwierzył? Ale kiedy staje się świadkiem morderstwa, dokonanego przez obcego, zostaje równocześnie wciągnięta do świata, w którym się morduje by zachować jego sekrety. Hunter wkrótce złamie wszystkie zasady według których żył, przeciwstawi się swoim mocodawcom, tylko po to by była bezpieczna. Ale czy to obcy i rząd są największym zagrożeniem?A może to on sam?

Victoria E. Aveyard - Szklany miecz
Wydawnictwo: Otwarte
Data wydania: 17.02


Chociaż "Czerwona Królowa" nie powaliła mnie na kolana i nie czuję silnej potrzeby, by przeczytać kontynuacje to nie mówię stanowczego nie. Zwyczajnie poczekam, aż skończą mi się wszystkie książki na półkach. Chociaż okładką kuszą strasznie.


Mare Barrow musi zmierzyć się z mrokiem, który ogarnął jej duszę, stawić czoło bezlitosnemu królowi Mavenowi i własnym słabościom. Walka pomiędzy rosnącą w siłę armią rebeliantów a światem, w którym liczy się kolor krwi, przybiera na sile. Mare Barrow ma czerwoną krew, taką samą jak zwykli ludzie. Jednak jej zdolność kontrolowania błyskawic – nadprzyrodzona moc zarezerwowana dla Srebrnych – sprawia, że rządzący chcą wykorzystać dziewczynę jako broń. Mare odkrywa, że nie jest jedyną Czerwoną, która posiada umiejętności charakterystyczne dla Srebrnych. Są też inni. Ścigana przez okrutnego króla Mavena wyrusza na wyprawę, aby zrekrutować Czerwono-Srebrnych do armii powstańców gotowych walczyć o wolność. Wielu z nich straci życie, a zdrada stanie się chlebem powszednim. Mare musi też zmierzyć się z mrokiem, który ogarnął jej duszę. Czy sama stanie się potworem, którego próbuje pokonać?

Katarzyna B. Miszczuk - Szeptucha
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 3.02


Uwielbiam czytać książki Miszczuk, więc nawet nie będę udawała, że się waham. Zwłaszcza, że tym razem dostajemy Słowiańskich bogów i alternatywną wersję Polski. Chcę. To. Już!


Porywająca, świetnie napisana powieść, w której XXI-wieczną Polską nadal rządzą Piastowie, a wiara i obrzędy przodków są cały czas żywe. A wszystko przez to, że Mieszko I zdecydował się nie przyjąć chrztu... Gosława Brzózka, zwana Gosią, po ukończeniu medyny wybiera się do świętokrzyskiej wsi Bieliny na obowiązkową praktykę u szeptuchy, wiejskiej znachorki. Problem polega na tym, że Gosia – kobieta nowoczesna, przyzwyczajona do życia w wielkim mieście – nie cierpi wsi, przyrody i panicznie boi się kleszczy. W dodatku nie wierzy w te wszystkie słowiańskie zabobony. Bogowie nie istnieją, koniec, kropka! Pobyt w Bielinach wywróci jednak do góry nogami jej dotychczasowe życie. Na Gosię czeka bowiem miłość. Czy jednak Mieszko, najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego do tej pory widziała, naprawdę jest tym, za kogo go uważa? I co się stanie, gdy słowiańscy bogowie postanowią sprawić, by w nich uwierzyła?


Lauren Oliver - Panika
Wydawnictwo: Otwarte
Data wydania: 3.02


Poprzednie powieści Lauren Oliver nie zdobyły mojego serca i uważam je za mocno średnie, jednak jak to mówią 'do trzech razy sztuka', więc po "Delirium" i "7 razy dziś" ostatnia szansa należy do "Paniki". 

Wyobraź sobie senne, pogrążone w beznadziei miasteczko. Wyobraź sobie dziewczynę, która nie wierzy, że może ją spotkać coś dobrego. Wyobraź sobie grę, w której każdy musi podjąć śmiertelne ryzyko, by wygrać wielką nagrodę – przepustkę do lepszego życia. Ta gra to Panika. Nikt nie wie, kim są sędziowie, którzy wymyślają zadania i czuwają nad przebiegiem rywalizacji. Uczestnicy zostają zmuszeni do przesunięcia własnych granic, do wyjścia poza strefę bezpieczeństwa, do stawienia czoła najgłębszym lękom. Dziewczyna ma na imię Heather. Od zawsze pogardzała grającymi w Panikę. Ale kiedy jej chłopak odchodzi do innej, pełna wściekłości, bólu i rozpaczy zmienia swoje podejście i decyduje się przystąpić do rywalizacji. Nigdy nie spodziewała się, że to zrobi. Aż do tego lata.

Robert Cichowlas, Łukasz Radecki - Zombie.pl
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: 15.02

Polskie zombie w natarciu! Karol Szymkowiak miał wszystko. Pieniądze, piękną żonę, wspaniałego synka. Właśnie otworzył nową restaurację w Gdańsku i przypieczętował sukces suto zakrapianą imprezą. Następny ranek przyniósł jednak coś więcej niż tylko potężnego kaca. Polskę opanowała epidemia zombizmu. Żywe trupy, których przysmakiem jest ludzkie mięso, sieją krwawy terror i spustoszenie na ulicach Gdańska. Jedyną szansą Karola na przetrwanie jest dołączenie do grupki nielicznych ocalałych, którzy schronili się w kościele parafii Świętego Wojciecha na Zaspie. Czy ktoś z nich pomoże mu dotrzeć do rodziny w Poznaniu? Czy zaufanie i pomoc to puste pojęcia w świecie pogrążonym w koszmarze, gdzie nie obowiązują już żadne wartości?
Lev Grossman- cykl Fillory
Wydawnictwo: Sonia Draga
Data wydania: 24.02

Widzieliście już serial? Trzy tomy cyklu Fillory (tj. "Czarodzieje", "Król magii" i "Kraina czarodzieja") zostaną wydane tego samego dnia, więc wrzucam Wam opis jedynie pierwszego tomu:

Quentin Coldwater, nad wiek rozwinięty intelektualnie uczeń szkoły średniej, ucieka przed nudą codziennego życia, czytając raz po raz serię ukochanych powieści fantastycznych, rozgrywających się w czarodziejskiej krainie o nazwie Fillory. Tak jak wszyscy uważa, żew prawdziwym świecie magia nie istnieje – póki nie wstępuje na bardzo sekretny i bardzo ekskluzywny uniwersytet dla czarodziejów, mieszczący się w stanie Nowy Jork. "Czarodzieje", książka przenikliwa psychologicznie, a równocześnie niezwykle pomysłowa, to epicka opowieść o magii i innych światach, która znacznie rozszerza granice konwencjonalnego nurtu fantasy. Oddając hołd takim twórcom fantastyki jak C. S. Lewis, T. H. White czy J. K. Rowling, tworzy całkowicie oryginalny świat, w którym dobro i zło nie są czarno-białe, miłość i seks nie są proste i niewinne, a za moc trzeba zapłacić wielką cenę.

Laura Innes - Wersje nas samych
Wydawnictwo: Czarna Owca
Data wydania: 3.02

Co by było, gdybyś wtedy powiedziała „tak”? Są chwile, które wpływają na całe nasze życie. Fascynująca opowieść o tym, jak podejmowane codziennie decyzje mogą w zaskakujący sposób kształtować nasz los."Wersje nas samych" to trzy różne wersj historii znajomości Evy i Jima. Wszystkie łączy moment ich pierwszego spotkania. Kiedy nieznajomej dziewczynie psuje się rower, Jim oferuje jej pomoc nie wiedząc, że to zdarzenie będzie miało decydujący wpływ na całe późniejsze życie ich dwojga.Debiutancka książka Laury Barnett to wyróżniająca się powieść o pozornie nieznaczących wyborach, jakich dokonujemy i różnych ścieżkach, jakimi mogą się potoczyć nasze historie Co by było, gdyby jedna drobna decyzja mogła zmienić resztę twego życia?

Anita Amirezzvani - Równa słońcu
Wydawnictwo: Albatros
Data wydania: 10.02


Iran w 1576 roku jest państwem bogatym i olśniewającym urodą. Gdy jednak szach umiera, nie wyznaczywszy następcy tronu, dwór pogrąża się w chaosie. Księżniczka Pari, córka i protegowana szacha, wie więcej o zasadach funkcjonowania państwa niż ktokolwiek inny, ale starania księżniczki, by zaprowadzić porządek po niespodziewanej śmierci ojca wywołują kolejne spory i urazy. Pari i jej najbliższy doradca Javaher, eunuch rządzący haremem równie sprawnie jak światem poza murami pałacu, są w posiadaniu informacji o istnieniu skomplikowanej siatki dworskich powiązań i intryg, ta wiedza nada walce o władzę prawdziwie epicki wymiar. Historia, oparta luźno na życiu księżniczki Pari Khan Khanoom, jest przykuwającą uwagę opowieścią o politycznych knowaniach i niezwykłej więzi pomiędzy księżniczką i eunuchem. Anita Amirrezvani po mistrzowsku opowiada swoją historię, zapełniając ją wyrazistymi, pełnymi odwagi i pasji, postaciami, które pałają żywą rządzą władzy i zrobią wszystko, by ją zdobyć.

Podczas zakazanego rytuału w sekretnej świątyni boga o trzech obliczach losy trojga dzieci zostają ze sobą splecione na zawsze. Jednego dnia się narodzą i jednego dnia będą musiały umrzeć. Wśród nich jest potomek Bolesława zwanego Krzywoustym. XII wiek, Polska. Gorliwi wyznawcy Kościoła z krzyżem na piersi i litanią na ustach tępią wiarę w starych bogów. Kraj stoi na skraju przepaści. Jeśli Bolesław nie doczeka się syna, straci tron. Jego tajemniczy kronikarz Nefas jest świadom zagrożenia. Zwraca się do mrocznych kapłanów Trygława, prosząc, by odmienili Przeznaczenie. Wkrótce przekona się, co uczynił... 


Ps. Znaleźliście coś dla siebie wśród premier lutego?

Czy jest sens oburzać się cheerleaderkami?

$
0
0

Nigdy nie sądziłam, że nadejdzie dzień, w którym przyjdzie mi bronić cheerleaderek, ale oto proszę świat stanął do góry nogami. Nie obwiniajcie o to mnie, tylko tekst, który w czasie Mistrzostw Europy w Piłce Ręcznej Mężczyzn padł z ust Tobiasa Karlssona, kapitana reprezentacji Szwecji. Skrytykował on polskich organizatorów za cheerleaderki tańczące w przerwie meczów.


- Zdążyłem już do cheerleaderek przywyknąć, grając w Bundeslidze, ale dajcie spokój... który mamy teraz rok!? Jest tyle innych, wspaniałych rzeczy, które można robić w przerwach meczu.

Niby ma racje, bo osobiście wybrałabym się na każdy mecz, gdyby w czasie przerw po hali, boisku, czy gdziekolwiek Tony Stark latałby w zbroi Iron Mana. No dobra, w naszym uniwersum nie ma Iron Mana, ale byłabym ogromnie szczęśliwa, gdyby w przerwie dawał koncert Yiruma lub choćby Snoop Dog, ale to się zwyczajnie nie stanie. Nie będę się nawet ośmieszać pisząc komentarze w stylu co innego mogliby w tej przerwie robić? Czytać Hamleta?, bo na to też niestety nie mam co liczyć. Prawda jest taka, że do meczu sportowego pasuje inny sport, a cheerleading, gdy ostatnio sprawdzałam był dyscypliną sportową i nie rozumiem z jakiej racji mielibyśmy mu umniejszać tylko dlatego, że dziewczyny są atrakcyjne. Przecież to układ taneczny z elementami gimnastyki i akrobacji, a nie taniec na rurze. A teraz wyjdzie jaki ze mnie ograniczony człowiek: Przykro mi, ale naprawdę nie widzę różnicy między oglądaniem na boisku grupy mężczyzn odbijających piłkę, a grupą kobiet wykonujących akrobacje. Oczywiście poza tym, że jedno jest meczem, a drugie tańcem, ale poza tym jedno i drugie uważam za sport. 


Ludzie mówią, że takie pokazy uprzedmiotawiają kobiety i my - płeć piękna powinnyśmy być im przeciwne. Dziękuję wam bardzo za tę cenną informację i wskazówkę, jak powinnam myśleć. To bardzo uprzejme z waszej strony! Tylko, że nie czuję się w żaden sposób z tego powodu dotknięta i mam szczerze dość słuchania w kółko, jak wiele rzeczy powinno mnie obrażać. Ludzie, wyluzujcie, bo to się robi absurdalne. Wiem, że równouprawnienie u nas jeszcze raczkuje, za to seksizm jest doskonale rozwinięty i trzeba podejmować dialog, ale krzyczenie 'seksizm' oraz oskarżanie o uprzedmiotawianie na każdym kroku osiąga efekt odwrotny od zamierzonego. Okey, ale nie o tym miałam pisać. Chciałam poświęcić chwilę na zastanowienie się, dlaczego cheerleading miałby być w jakikolwiek sposób obraźliwy.
Teza nr 1 - Bo kobiet tańczą? No tak, w końcu tańczące kobiety to symbol szatana, seksizmu, homofobii, Harrego Pottera i głodu na świecie. Zdecydowanie powinno nam się tego zakazać i zamknąć wszystkie szkoły tańca, kluby taneczne etc. A nie, czekajcie! Księga Szatańskich Symboli mi się zalała i to jednak nie chodziło o tańczące kobiety. 
Teza nr 2 - Bo kobiety są zbyt skąpo ubrane? No tak, zdecydowanie wygodniej byłoby im tańczyć w habitach lub burkach. A tak całkiem poważnie to od dawna zastanawiam się dlaczego jest taka różnica w postrzeganiu wydekoltowanej lub skąpo ubranej kobiety na boisku, w biurze, sklepie, czy na ulicy, podczas gdy dziewczyny w bikini wylegujące się na plaży nie wywołują żadnego oburzenia, ani większego zainteresowania. To trochę nienormalne. 


Teza nr 3 - Bo kobiety dopingują mężczyzn ku uciesze kibiców? Kolejny absurdalny zarzut, jednak dla odmiany postaram się podejść do niego poważnie i to za pomocą ciekawostki historycznej. Cheerleading od początku był dyscypliną wykonywaną przez mężczyzn. Dopiero w czasie II Wojny Światowej, gdy większość zdrowych i silnych facetów poszła walczyć na froncie musiały ich zastąpić (jak w większości zadań) kobiety. Co prawda obecnie jest to sporty zdominowany przez płeć piękną, jednak mężczyźni ciągle są w nim mile widziani.
Wychodzi na to, że nie udało mi się odnaleźć rozsądnego powodu, dla którego istnienie cheerleaderek miałoby być w jakikolwiek sposób uwłaczające, obraźliwe, czy whatever. Jeśli jednak jest tu ktoś, kto potrafiłby mi go wskazać to niech się nie krępuje.

Karlsson powiedział, że zdążył już do cheerleaderek przywyknąć, jednak nie wziął pod uwagę tego, że my nie, a przynajmniej ja nie - nie na żywo. Może to Was zaskoczy, ale w mojej szkole nie było drużyny cheerleaderek, a raczej pojawiła się dopiero rok, czy dwa po tym, gdy skończyłam się w niej edukować. Z tego powodu przez większość życia znałam je tylko z amerykańskich filmów młodzieżowych, a później także seriali. I może te w większości nieudane twory popkultury pokazują stereotypowy obraz cheerleaderek to jednak dobitnie nauczyły mnie, że jest to sport i to jeden z ciekawszych. Połączenie tańca, akrobacji i pięknych strojów stały się dla mnie częścią wyobrażenia o idealnej szkole średniej, w której na korytarzach są szafki, a na salach gimnastycznych co chwilę urządzane są bale. Taka wizja wydawała mi się lepsza, niż nasza polska, szkolna rzeczywistość, dlatego wcale nie dziwię się dziewczynom, które wstąpiły do drużyny, gdy tylko takie pojawiły się w naszym kraju. Sama pewnie bym się zdecydowała, gdybym miała ku temu okazję. Nie miałam, bo w Polsce cheerleading ciągle jest nowością, podczas, gdy w USA (przykro mi, ale nie mam pojęcia o historii cheerleadingu w Szwecji) ma on już ponad wiekową tradycję. 
Także tego... odpowiadają na pytanie, który mamy rok to 2016 i dalej nie potrafimy poprawnie wskazać, co może być dla kobiet obraźliwe, a co jest jedynie próbą dyskryminacji kobiecego sportu pod przykrywką troski o nasze interesy. 

Ps. A Wy jak sądzicie? Obraża Was samo istnienie cheerleaderek? Kompletnie Was to nie rusza? Czy może chcieliście być w drużynie?

Zróbmy z tego bajkę: Krwawa Hrabina

$
0
0

Do tej pory przedstawiłam Wam dwie opowieści z serii "Zróbmy z tego bajkę", czyli próbach przerobienia strasznych historii na bajkę - jedną o królewiczu Ghostface, a drugą o Krwawej Marii. W obu starałam się zabawić w Disneya, czyli wyciąć najkrwawsze kawałki, by opowieść była jak najmniej creepy. Tym razem postanowiłam mieć to w nosie, ponieważ bohaterką bajki będzie Elżbieta Batory, czyli idealna kandydatka do roli Złej Królowej, a raczej Złej Hrabiny. 

awno, dawno temu w odległym węgierskim królestwie panowały mroczne czasy. Ludzie mieli w sobie więcej zła niż dobra. Za nic mieli sobie drugiego człowieka, nie cenili jego uczuć, zdrowia psychicznego, ani życia. Empatia jeszcze się nie narodziła (ani internet, więc ludzie nie mogli odreagować hejtując anonimowo co popadnie), a okrucieństwo zdominowało świat. Jednak wedle przepowiedni miało być jeszcze gorzej, bo miała narodzić się dziewczynka, która swym okrucieństwem wyróżniać się miała na tle wśród wszystkich bestii o ludzkim wyglądzie. Miała się ona stać pierwszą wampirzycą, która swą krwiożerczością i sławą dorównałaby Draculi. Elżbietę, bo tak na imię było owej dziewczynce, od najmłodszych lat trenowano na królową makabry. Małą Elę odczłowieczano na rozmaite sposoby. Raz kazano jej patrzeć, jak w rozciętym brzuchu konia zaszyto mężczyznę skazując go tym samym na śmierć. Innym razem miała przyglądać się, gdy ponad setce ludzi obcinano nosy i uszy. Formą rozrywki było obserwowanie, jak człowiek łamię się na kole podczas tortur. To miało ją całkowicie znieczulić na ludzkie cierpienie, pozbawić empatii i wyjaśnić, że ten, kto nie jest z nią spokrewniony jest niczym więcej, jak zabawką, z którą może robić, co zechce. 


Elżbieta Batory była pojętną uczennicą - znała wiele języków, potrafiła czytać i pisać, a przy tym z uśmiechem na twarzy pracowała nad wydaniem katalogu z najbardziej satysfakcjonującymi metodami karania służby. Bicie, czy chłostanie to standard, który był codziennością, więc osobom o jej pozycji trzeba było zaproponować coś bardziej wyszukanego. Za niezwykle modne uważała wbijanie szpilek pod paznokcie, zaszywanie usta oraz okaleczanie nożyczkami, jednak wierzyła, że liczy się przede wszystkim kreatywność, dlatego równie chętnie proponowała smarowanie służek miodem i wystawianie na polu, by zajęły się nimi owady. Wierzyła jednak, że najlepsze metody znęcania się nad służbą należy zostawić dla siebie. W końcu liczy się oryginalność! Kobieta o tak niezwykłym, sadystycznym talencie stanowiła nie lada kąsek dla óczesnych panów, więc nie musiała długo czekać na swojego równie bestialskiego męża prosto z piekła. Mając piętnaście lat wyszła za Franciszka Nádasdy, postrach pól bitewnych i wszystkich osób o prawidłowo funkcjonującym układzie nerwowym. Ten związek był prawdziwym pokrewieństwem dusz, bo z równą satysfakcją zadawali ból wszystkim w około i wspólnie wymyślali nowe formy tortur. Ach, ta miłość! 

"Tyle trupów położyłem w pojedynkę! Co by było, gdyby było dwóch takich, jak ja jeden?!"
Jednak nie o tej miłości mówiła przepowiednia, której treści Wam jeszcze nie zdradziłam. Właściwie miała to być klątwa rzucona przez starą wiedźmę na zlecenie najstraszniejszego wampira w historii świata - nazwijmy go Valdzio. Widzicie pijawka o takiej reputacji nie mógł się związać z byle wampirzycą. Co to to nie! Musiała ona być szlachetnie urodzona, inteligentna i niezwykle piękna, a przy tym równie skłonna do przemocy, jak on sam. W desperacji i potrzebie odnalezienia miłości nakazał wiszącej mu przysługę wiedźmie, by rzuciła klątwę okrucieństwa na całe Królestwo. Na tak splugawionej bestialstwem ziemi miała narodzić się kobieta stworzona specjalnie dla niego, a przy tym mu równa. Nie wiedział jednak, jak będzie się ona nazywać, lecz uknuł plan, w jaki sposób ją odnaleźć. Valdzio był nieśmiertelny (właściwie długowieczny, ale zwał, jak zwał), więc mógł poczekać i przyglądać się która dorastająca panna będzie przejawiać pożądane przez niego cechy, a następnie wszystkie wyselekcjonowane kandydatki miały zostać przemienione w wampirzyce. Po okresie próbnym i nadzorze ze strony jego sług, Valdzio miał w planie połączyć się z najokrutniejszą z okrutnych. W końcu zapracowany był, więc nie chciał marnować czasu na ewentualne porażki.

Wróćmy jednak do naszej opowieści. Na nieszczęście dla Franciszka (i ku uciesze wszystkich pozostałych) został on otruty i zmarł. Elżbieta specjalnie się tym nie przejęła, bo by cierpieć po stracie ukochanego musiałaby być zdolna do jakiś wyższych uczuć, a nie była. Chociaż może faktycznie cierpiała tylko wyrażała to zwiększoną dawką okrucieństwa? Tak, czy inaczej była wyjątkowo wyzwoloną i piękną kobietą, która przyciągała do siebie zarówno stada mężczyzn, jak i grupki kobiet, więc na brak adoratorów narzekać nie mogła. W końcu jej sława zaczęła ją wyprzedzać, czym zyskała zainteresowanie ze strony Valdzia. Wydała mu się tak obiecującą kandydatką na jego życiową partnerkę, że wysłał do niej córkę zaprzyjaźnionej wiedźmy,  Darvulię, która również była czarownicą. Darvulia powiedziała Elżbiecie o swojej misji i posiadanych magicznych zdolnościach, a dodatkowo na dobry początek znajomości podarowała jej magiczne lustro, dzięki któremu Valdzio mógł ją podglądać. Zwierciadło miało jednak malutki efekt uboczny. Codziennie strofowało swoją właścicielkę, by dbała o urodę, bo każda zmarszczka i oznaka starości zostanie na jej twarzy na zawsze, gdy zmieni się w wampira. I tak oto Elżbieta dostała prawdziwej obsesji na punkcie swojej urody i zachowania wiecznej młodości.

Lustereczko powiedz przecie, któż jest najpiękniejszy w świecie!
Każdy kawałek jej ciała nacierano coraz to nowymi środkami do pielęgnacji. Kąpiele odmładzające i eliksiry na niewiele się zdały. Spoglądanie w lustro w poszukiwaniu nowych zmarszczek i siwych włosów stało się jej obsesją, która wymagała nowych środków zapobiegających. Mówi się, że pewnego razu po zrobieniu beznadziejnej fryzury na głowie hrabina służąca dostała od niej takie baty szczotką, że aż lico Elżbiety ubrudziło się krwią, a wtedy zauważyła w lustrze, że w miejscach umorusanych czerwoną posoką skóra stała się gładsza. Oczywiście to nonsens! W rzeczywistości było tak: na polecenie Valda  Darvulia zapoznała Elżbietkę z wampirem, który ją przemienił. Pierwsze pragnienie krwi pojawiło się u Eli, gdy służka czesała jej włosy (lub gdy zaczęła masakrować jej głowę szczotką). To wtedy właśnie hrabina po raz pierwszy skosztowała krwi i spostrzegła, jak niezwykle ją ożywia. Popadła w lekki obłęd, przez który uwierzyła, że krew młodych dziewic ją odmłodzi, lecz nie przez wcieranie jej sobie w skórę, lecz picie tego życiodajnego płynu. Tym sposobem Ela Batory przeszła do drugiej tury rozgrywek o tytuł ukochanej najstraszniejszego wampira wszech czasów. Musiała jednak czymś się wyróżnić na tle swoich konkurentek. Nie było to specjalnie trudne, bo większość z nich wybrała dyskretny sposób, który nie wyjawiłby światu ich nowej natury, a przy tym Elżbieta, jak nikt inny miała naturalne, wrodzone skłonności do sadyzmu.

By zwrócić uwagę Valdzia nie wystarczyło porwać i osuszyć z krwi kilkadziesiąt, czy nawet kilkaset okolicznych wieśniaczek. To byłoby zbyt proste i pospolite. Trzeba było ściągnąć do zamku dziewice o błękitnej, arystokratycznej krwi, dlatego pod pretekstem przyjmowania na wychowanie i nauczenie dobrych manier młodych dziewczyn, Elżbieta żywe, szlachetnie urodzone worki z krwią, a po spożyciu zawiadamiała krewnych o ich śmierci w wyniku panującej zarazy. Przy okazji wymordowała wszystkie swoje wampirze konkurentki za co zdobyła dodatkowe punkty u Valdzia, który cenił bezwzględność. Jednak, jak już wiecie Elżbieta była bardzo kreatywna (w końcu katalogu tortur nie ściągnęła z internetu!), więc nikogo nie powinno zaskoczyć, że osiągnęła zupełnie nowy level w upuszczaniu krwi swych ofiar. Słyszeliście o kąpielach w szampanie lub mleku? Zastanawialiście się, czy ktoś to pije w czasie wylegiwania się w wannie? Cóż, Elżbietka z pewnością piła zawartość swojej wanny, choć nie miała tam ani wody, ani mleka, ani szampana. Dla nikogo nie będzie niespodzianką to co za moment przeczytacie -> brała kąpiele w krwi młodych dziewczyn, które wykrwawiały się w beczkach piętro wyżej, a wszystko spływało do wanny za pomocą rynny. Totalnie obrzydliwe, ale Valdzio z pewnością był pełen uznania i chciał się przyłączyć. Szykował się już do drogi, jednak stała się rzecz, której nie przewidział nikt.

"Ojej, pobrudziłam się... Czas się wykąpać!"
Jedną ze szlachetnie urodzonych dziewczyn była piękna niewiasta o imieniu Zusanna. Jej narzeczony, czarujący książę zaniepokojony informacją, że jego ukochana trafiła do zamku Złej Hrabiny ruszył jej z odsieczą. Nie było to wcale takie łatwe, bo droga do zamku była niebezpieczna, a Darvulia walczyła z nim za pomocą czarnej magii, jednak waleczny książę zwyciężył zło odcinając głowę bestii, w którą czarownica się przemieniła. Po tym pojedynku musiał zmierzyć się jeszcze z największym potworem - złą wampirzycą Elżbietą. Walczyli długo i zacięcie, jednak żadne z nich nie mogło zyskać nad przeciwnikiem przewagi - Elżbieta była osłabiona, bo dawno niczego nie piła, zaś książę nie miał bladego pojęcia, jak zabija się krwiopijcę. Po wielogodzinnym starciu Ela zaczęła zyskiwać nad księciem, który był przecież jedynie człowiekiem i musiał w końcu opaść z sił. Jednak wtem pojawiła się banda okolicznych wieśniaków z widłami i pochodniami, która wsparła czarującego wojownika. Jak powszechnie wiadomo widły i pochodnie wykonane są z drewna, więc przebijając ciało wampira poważnie osłabiły Elżbietkę, która z pewnością doszłaby do siebie, gdyby tylko napiła się krwi. Zastanawiacie się dlaczego tego nie zrobiła? Otóż przez swoją obsesję na punkcie zapewniającej młodość krwi dziewcząt nie potrafiła się przemóc do wypicia krwi zwykłych, brzydkich, starych i brudnych pastuchów.

W końcu niemal pokonana została zapędzona do komnaty, którą szybko zamurowano, by wampirzyca umarła w niej z głodu. Zła Hrabina umarła z pragnienia miesiąc później. Czarujący książę odnalazł swoją ukochaną 
Zusannę, która przeżyła tylko dlatego, że miała być podwieczorkiem dla Valdzia. Wieśniacy dalej mieli poważnie przegwizdane, bo śmierć Elżbiety nie poprawiła ich sytuacji materialnej, ani nie sprawiła, że ktokolwiek z wyższych sfer zaczął dostrzegać w nich ludzi. Za to od tamtego momentu zaczęli rozumieć, że choć w pojedynkę nic nie znaczą, to jednak wspólnie, jako dziki tłum z widłami i pochodniami stanowią zagrożenie. Z kolei Valdzio zawiedziony pojmaniem tak obiecującej partnerki był zrozpaczony. Nie na tyle, by interweniować (w końcu, jeśli byłaby mu równa to sama poradziłaby sobie z uwolnieniem i wybiciem wrogów!), dlatego biedaczek jeszcze przez wieki wałęsał się samotnie po świecie. The End. 

Ps. Tym razem nie pojawi się tekst przedstawiający prawdziwą historię, która kryła się za powyższą bajką, więc sami postarajcie się oddzielić prawdę od fikcji (albo zrobimy to w komentarzach). Jak sądzicie, co zmyśliłam, a co wydarzyło się naprawdę lub stanowi część legendy o Krwawej Hrabinie?
Ps2. Jeśli macie propozycje na kolejny temat bajki to wrzućcie je w komentarzach do tego tekstu
Ps3. Wiem, że chcieliście bajkę o Draculi, ale on występował już w bajkach, a wampirzyca z Siedmiogrodu właśnie zadebiutowała! Poza tym było nie było Valdzio sporo tu namieszał.

Belen Martinez Sanchez - Dzień, w którym umarłam

$
0
0

Mam dziwny zwyczaj nie czytania opisów książek, za które się biorę. Lubię mieć niespodziankę, a czasami wydawcy za dużo zdradzają. Innymi słowy należę do tych płytkich osób, którzy oceniają (a raczej wybierają) książkę po okładce. Zazwyczaj ona sama wiele potrafi powiedzieć. Patrząc na "Dzień, w którym umarłam" Belen Martinez Sanchez doszłam do wniosku, że to jak nic książka o żniwiarzach. Najwyraźniej się pomyliłam.

Pewnie zwiódł mnie kaptur, ale nie będę sobie tej pomyłki wyrzucać, bo okładka ma się tak do treści książki, jak zombie do jedzenia fasolki. Zazwyczaj przy opowiadaniu Wam o książce zaczynam od fabuły, ale nie tym razem, bo jestem zbyt zirytowana na osobę odpowiedzialną za wybór tego zdjęcia po prawej na okładkę powieści Sanchez. Naprawdę zdaję sobie sprawę, że grafik nie musi przeczytać książki, by zrobić do niej okładkę, ale chyba w wydawnictwie jest osoba, której zdaniem jest przeczytanie polskiego tłumaczenia i pilnowanie, by okładka i tekst na jej czwartej stronie miały ręce i nogi. A tu co? Najwyraźniej zabrakło. A wystarczyły drobne poprawki, które zajęłyby 3 minuty zabawy w programie graficznym - zmienienie kolorów włosów u bohatera na białe, a u dziewczyny barwy oczu, bo przez całą tę nieszczęsną książkę gadają tylko o tym, że ma dwubarwne. Do licha! Jej heterochromia jest wręcz kluczowa! Ale po co zwracać uwagę na takie szczegóły, skoro czytelnik to idiota i nie będzie mu nic przeszkadzało. Wiem, wiem, czepiam się pierdoły, ale nie najlepiej to świadczy o książce, skoro najwyraźniej nikt w wydawnictwie jej nie przeczytał lub postanowił nie zawracać sobie nią głowy? 

"Czasem niebo budzi strach, a wspólny język łatwiej znaleźć z demonami. Szczególnie, gdy stajesz się jednym z nich."

Okey, trochę mi już lepiej, więc przejdę do bohaterów. Poznajcie "pieprzonego debila", czyli Aloisa Petersena oraz "pieprzoną debilkę", czyli Dilettę Mair. Swoją drogą to miło, że autorka nie pieściła się z podsumowaniem swoich bohaterów i była szczera. Może nawet za bardzo. W każdym razie ta dwójka "pieprzonych debili" to główne postacie w książce i nasi narratorzy, bo historia jest przedstawiana z ich punktu widzenia na zmianę. Zaczyna ona - nastolatka, która najwyraźniej nie jest specjalnie ładna, nie ma ciekawej osobowości (autorka sama tak ją opisała, więc nie śmiem się z nią kłócić) i widzi duchy. Naprawdę tylko widzi, bo ze wszystkich sił stara się nie wchodzić z nimi w żadną interakcję. Niestety przez swój dar wpada na Aloisa, gdy ten jest w formie Lilima. Alois to najwyraźniej mężczyzna doskonały - chamski, arogancki, próżny i skory do przemocy, a w dodatku demon. I to demon, przez którego dziewczyna niebawem umiera.

Poważnie nie mam pojęcia o co chodzi tzn. kompletnie nie rozumiem dlaczego autorka nienawidzi stworzonych przez siebie bohaterów. Ja tam swoich uwielbiam i pakuje w nich tyle supermocy ile nie mają członkowie Avengersów razem wzięci... o poziomie IQ nie wspomnę. Jednak wracając do tematu to w książkach zazwyczaj są opisane osoby o perfekcyjnej, zachwycającej urodzie i mega wspaniałej osobowości - aż czasami tęcza sama wylatuje z ust! Czasami się przez to irytuję, ale obiecuję, że od tej chwili już nie będę, bo czytanie powieści, w której autorka ciągle pokazuje jak bohaterka jest ułomna, nijaka i dopiero śmierć sprawia, że nabiera charakteru jest zwyczajnie smutne. A gdy do tego doda się niesamowicie niską samoocenę Diletty (w końcu kto z właściwym poczuciem własnej wartości zakochałby się w osobie, która jest "pieprzonym debilem") to depresja murowana. Kurcze, gdybym nie była taka rewelacyjna i narcystyczna to po przeczytaniu "Dzień, w którym umarłam" chyba potknęłabym się o jakiś jadący samochód, byle tylko w końcu moje niezliczone talenty mogły się uaktywnić. Serio, to dołujące. 


Niemniej daje Sanchez plusa za to, że wie kim jest Lilith, bo z jakiegoś kompletnie nie zrozumiałego powodu mało kto o niej słyszał. No dobrze, nie tylko to jest w książce fajne. Bardzo spodobała mi się wizja zaświatów, a raczej Panteonu, bo tylko jego obraz rozbudowała. W dodatku anioły i demony są tu dość nieszablonowe. Fabuła też nie zła, a całość dobrze się czyta. Nawet relacje między bohaterami są w porządku. Ogólnie cała książka jest niezła, a przy najmniej jej druga połowa, bo przy czytaniu pierwszej miałam ochotę książkę porzucić. Wierzcie mi, początek jest okropną mordęgą - nienawiść autorki do bohaterów, aż się wylewała z kartek! I to nie tylko do pierwszoplanowych! Do wszystkich! Naprawdę, każdy zachowywał się tam absurdalnie głupio i nie dało się ich lubić. Dopiero martwi okazali się względnie interesujący. Jak to w ogóle może o czymkolwiek dobrze świadczyć? Po takim wstępie, aż głupio mi pisać, że ta książka nawet mi się podobała i nie wyrzuciłam jej przez okno. 

Poza nieustającym narzekaniem nie napisałam chyba nic konstruktywnego (potrzebowałam się wyżyć. Bardzo.), więc lepiej od razu napiszę Wam to, co chcecie wiedzieć, czyli czy warto ją przeczytać. Tak, jeśli ją już macie na półce lub nic lepszego nie ma w pobliskiej bibliotece. Ostatecznie dopuszczalna jest również, gdy macie obsesję na temat aniołów i demonów. Nie, jeśli będziecie musieli ją kupić, bo to trochę mija się z celem, skoro tylko druga połowa książki jest ciekawa, a torturą jest czytanie pierwszej. 

Ps. Ostatnio wszystkie dobre książki mnie omijają. Wiecie gdzie sobie poszły? Może jakąś znaleźliście i powiecie biednej Gosiarelli jak się nazywa, by mogła ją zawołać?

Reign vs historia, czyli dzieje Marii Stuart

$
0
0

Uwielbiam seriale o zabarwieniu historycznym, jednak mają one pewną wadę - twórcy manewrują faktami, jak im się żywnie podoba i łatwo się pogubić w tym, jak wszystko wyglądało na prawdę. Podobnie jest z "Reign", czy też "Nastoletnią Marią Stuart" (koszmarne tłumaczenie!). Przerobienie losów XVI wiecznych europejskich monarchów było konieczne, by zainteresować współczesnych widzów, jednak wypadałoby kilka rzeczy sprostować.

Serial rozpoczyna się od pokazania młodej Marii przebywającej we francuskim klasztorze w czasie, gdy Anglicy podjęli kolejną próbę zamachu na jej życie. Nasza bohaterka uniknęła śmierci i momentalnie została wysłana na dwór króla Francji, gdzie spotkała swoje dawno niewidziane dwórki oraz narzeczonego - delfina Franciszka. Na nieszczęście dla niej, królowa Francji nie jest zachwycona jej obecnością, ponieważ Nostradamus przepowiedział, że jej synek przez nią zginie.

Rzeczywistość wyglądała nieco inaczej. Zacznę jednak od tego dlaczego nasza Mary musiała zbiec ze swojej ojczyzny. Maria została królową, gdy miała tydzień. Poważnie, nie żartuję! Siódmego dnia po urodzeniu była najważniejszą osobą w Szkocji. Z oczywistych względów nie mogła samodzielnie władać krajem, więc przez długi czas w jej imieniu rządzili regenci. Jednak i tak była bardzo smakowitym kąskiem dla wszystkich młodych królewiczów państw europejskich, a szczególnie upodobał ją sobie Henryk VIII - oczywiście nie dla siebie, lecz dla swojego syna. Ku jego rozdrażnieniu Szkoci nie byli przychylni takiemu mariażowi, więc jak nasz angielski nerwusek postanowił ich do siebie przekonać? Oczywiście siłą! Regularnie urządzał najazdy na Szkocję z nadzieją, że uda mu się porwać niemowlaka. Kto, jak kto, ale Henio potrafił uciec się do wszystkiego, gdy chodziło o zawarcie małżeństwa! Raz zmieni wyznanie całego kraju i obwoła się głową kościoła, czasem zetnie żonie głowę, a innym razem stwierdzi, że uprowadzenie niemowlaka to rewelacyjny pomysł. Z tego powodu nie można się dziwić, że gdy Maria de Guise (matka Marii Stuart) dostała od króla Francji propozycje wydania córki za delfina to nie zastanawiała się długo. Nie żeby w jakikolwiek sposób te zaręczyny przeszkadzał Heniowi VIII w próbach zdobycia dziewczynki. Skąd! Dlatego, gdy Maria miała pięć lat matka wysłała ją do Henryka II (króla Francji i przyszłego teścia) na wychowanie. Z moich informacji wynika, że przebywała na dworze francuskim, a nie w klasztorze, więc to całe serialowe wielkie przybycie było tylko na potrzeby ładnego wstępu w odcinku pilotażowym - swoją drogą całkiem ładnym. 


Ta scena zgadzałaby się z faktami, gdyby wszystkie były pięciolatkami.
Naszedł czas na kilka słów o dwórkach, które dosłownie zdominowały pierwszy sezon. Zapomnijcie jednak o Loli, Kennie, Greer i Aylee, ponieważ dwórkami Marii były Marie: Mary Fleming, Mary Seton, Mary Beaton oraz Mary Livingston. Wszystkie przybyły do Francji wraz z królową Szkotów i nie odstępowały jej na krok - w końcu taka ich rola, prawda? Żadna z nich nie uwiodła króla, ani nie urodziła bękarta delfinowi, a przynajmniej nie znalazłam dokumentów potwierdzających taką wersję wydarzeń. A co z Nostradamusem? Faktycznie był doradcą królowej Katarzyny Medycejskiej i przepowiedział jej w jakich okolicznościach umrze jej mąż oraz dzieci, ale nie miało to wiele wspólnego z Marią.


W serialu Maria jest wiecznie zakochana. Najpierw trójkąt miłosny z Franciszkiem i jego przyrodnim bratem Bashem, później Condé, a obecnie doszedł nam Don Carlos. Chyba czas trochę te miłosne zawiłości rozplątać. Przede wszystkim bardzo mi przykro, ale muszę złamać Wasze serduszka -> Bash nigdy nie istniał. Owszem, Henryk II miał wieloletni romans z dwadzieścia lat od niego starszą Dianą de Poitiers, jednak nie mieli dzieci. Diana miała jedynie dwie córki, które urodziła na wiele lat przed tym, nim została kochanką króla Francji. Swoją drogą pierwsza z nich była rok starsza od Henryka II, a druga dwa lata młodsza, więc nie ma możliwości, by były spokrewnione z królem w ten sposób, o którym myślicie! Innymi słowy Sebastian jest wyłącznie wymysłem scenarzystów "Reign".


Bash z Reign postacią historyczną
Mario, masz omamy! Tam nikogo nie ma!
Za to Franciszek był jak najbardziej prawdziwy. Poznał swoją narzeczoną, gdy miała prawie sześć lat, a on niemal pięć, więc zdecydowanie nie miał wcześniej żadnej innej dziewczyny. Chociaż okres narzeczeństwa trochę trwał, bo pobrali się, gdy Maria miała piętnaście lat, a delfin czternaście. Ona była wedle ówczesnych standardów równie piękna, jak w serialu - podziwiali ją wszyscy. On nie tak bardzo pociągający (chyba, że nosem) - od dziecka chorowity, strasznie niski, do tego ciągle zakatarzony, z egzemą i nieustającymi zawrotami głowy, a przy tym wielu historyków podejrzewało, że był również bezpłodnym impotentem (biorąc pod uwagę, że przez kilka miesięcy Maria myślała, że jest w ciąży to albo się mylą albo edukacja seksualna w ówczesnej Francji nie istniała). Biedny chłopak i biedna jego żona. Jednak z pewnością się kochali! Prawdopodobnie bardziej, jak rodzeństwo, niż jak para, ale who cares! Niestety dzieci z tego nie było i chyba nikt się ich nie spodziewał, co raczej nie było dobre ani dla Francji, ani dla Szkocji, skoro ta dwójka miała nimi rządzić, a ich potomek otrzymałby dwie korony w spadku. 
Rok po ślubie Marii i Franciszka zginął Henryk II (podobnie, jak w serialu było to spowodowane wypadkiem w czasie turnieju rycerskiego), a młoda para została koronowana. Niemniej nie znaczyło to, że niepełnoletni Francis faktycznie rządził krajem, bo tak nie było. Władza została w rękach jego matki Katarzyny, która została mianowana regentką. Niestety Franciszek nie dożył momentu, w którym mógłby zostać samodzielnym władcą, ponieważ zmarł na infekcję ucha tuż przed swoimi siedemnastoma urodzinami. Domyślam się, że już rozumiecie, dlaczego tak zdziwiło mnie stworzenie serialu na podstawie historii związku Marii i Franciszka. Właściwie dalej pozostaje dla mnie zagadką, jak twórcy mają zamiar zrobić finał, bo szczerze wątpię, by prawdziwa historia przypadła widzom do gustu. 

Prawdziwa historia miłosna z serialu Reign
Ta para nie tańczyła na własnym weselu, bo Franciszek się wstydził.
Oczywiście byłoby okropnie nudno, gdy po ślubie z Franciszkiem Maria była ślepo w niego wpatrzona i nie zwracała uwagi na nikogo innego, więc dostaliśmy na dokładkę księcia Conde, czyli Ludwika I Burbona. Tak, on zdecydowanie istniał i część informacji o nim się pokrywa, tylko romansu z Marią nikt nie zarejestrował. Zresztą raczej nie była jego fanką, skoro to właśnie on w czasie pokazanych w serialu spięć między katolikami i protestantami był jednym z inspiratorów spisku mającego na celu porwanie Franciszka i osłabienie katolików. Zresztą w czasie, gdy Maria była narzeczoną, a później żoną Franciszka, Conde był mężem Eleonory de Roucy de Roye, z którą miał ośmioro dzieci. Chyba to kolejny ślepy zaułek i romansu się nie dopatrzymy. 


Conde i Maria Stuart
Mario, on ma żonę, gromadkę dzieci i chciał porwać Ci męża! Zostaw go w tej chwili!
Podobało mi się wplątanie w akcję serialu Dona Carlosa, który faktycznie był kandydatem do ręki owdowiałej królowej Marii. Nie doszło jednak do żadnych zaręczyn, a przynajmniej nie z królową Szkotów. Z dworu francuskiego Don był zaręczony z siostrą Franciszka,  Elżbietą de Valois, jednak do małżeństwa nie doszło, bo... ostatecznie dziewczyna została jego macochą. Myślicie, że to jest dziwne? W takim razie pomyślcie, że nowy mąż jego byłej narzeczonej, czyli jego ojciec najprawdopodobniej zlecił zamordowanie dwudziestotrzyletniego Dona Carlosa. Poza tym w "Reign" ciekawie podeszli do jego urazu głowy, bo w rzeczywistości chłopak był chory umysłowo, jednak przyczyną nie był wypadek, lecz geny - u Habsburgów zawieranie związków z członkami rodziny było standardem. 


Mario, to się robi coraz dziwniejsze!
Mężczyźni w życiu Marii byli dziwni. Począwszy od upiornego, nachalnego prześladowcy Henryka VIII, który chciał ją porwać, aż po ostatniego adoratora. Maria naprawdę działała na facetów, jak magnes. Wszyscy ją podziwiali, adorowali i ciągle się w okół niej kręcili. Męża też miała nie jednego, ale o tym opowiem Wam innym razem. Chciałam Wam również opisać, jak w rzeczywistości przebiegał konflikt z Elżbietą I, jednak w "Reign" on dopiero się rozkręca, dlatego wstrzymam się z tym do czasu, gdy stacja wyemituje do końca trzeci sezon. Wierzcie mi, dopiero zaczyna się robić ciekawie.

Ps. Macie swojego ulubieńca wśród serialowych adoratorów Marii?
Ps2. W ostatnim czasie mieliście okazję przeczytać na Różowym Blogu kilka rodzajów tekstów historycznych. Powiedzcie mi, która forma podoba Wam się najbardziej.


Prawdziwa historia wielkiej miłości u Disneya

$
0
0

Ach! Iście walentynkowy temat! Pomyślcie tylko, jak uroczym tematem będzie opisanie prawdziwej miłość z bajek Disneya! W końcu od dziecka uczył nas, jak powinno to wyglądać. Książę z bajki, królewna i ich pocałunek prawdziwej miłości, który rozpoczyna życie długie i szczęśliwe! Tylko, że to, co nam sprzedała amerykańska fabryka animowanych snów to kompletna bzdura! O prawdziwych historiach aktów prawdziwej miłości już pisałam, więc tym razem pójdę o krok dalej i opowiem Wam, jak w rzeczywistości narodziły się te pseudo-mega-romantyczne związki.



U Disneya wyglądało to tak: Herkules wychowywany w jakiejś zapadłej dziurze starożytnego świata, gdzie nikt nie chciał się z nim bawić nagle spotkał kobietę. I to nie byle jaką, bo piękną damę w opałach! Co prawda nie wiedział, że była ona na usługach Hadesa, bo wcześniej sprzedała mu swą duszą za życie byłego ukochanego. W każdym razie, gdzie diabeł nie może tam babę pośle, więc Hades wysłał Meg na przeszpiegi, by dowiedziała się co jest piętą Achillesa u Herkulesa - szybko okazało się, że to właśnie ona się nią stała. Meg szybko stała się częścią boskiego teamu, co udowodniła oddając życie, a Herkules nie dość, że przywrócił ją do krainy żywych to jeszcze zrezygnował dla niej z miejsca na Olimpie. 

A w rzeczywistości: Jest to historia wyjęta z mitów Greckich, więc oczywiście musi być tragiczna! Mitologiczne lovestory zaczęło się, gdy król Teb dał naszemu herosowi w prezencie swoją najstarszą córkę. Cóż... jedni za swoje heroiczne wyczyny dostają medale, a inni królewny - takie życie. Herkules i Megara doczekali się trójki synów, więc można uznać, że musieli być ze sobą względnie szczęśliwi. Przynajmniej do momentu, gdy Hercio wpadł w szał i pozabijał swoje potomstwo i małżonkę. Poszedł na całego! Za dziećmi gonił z łukiem, zaś by załatwić Meg musiał nawet wrota wyważyć. I to by było na tyle w kwestii i żyli długo i szczęśliwie... chyba, że liczyć to jako dopełnienie przysięgi "póki śmierć nas nie rozłączy". Co prawda, gdy świeżo upieczony wdowiec ochłonął zaczął zrzucać winę na Herę, która niby to zesłała na niego szaleństwo. Jeśli jesteście ciekawi co było dalej przeczytajcie True Story Herkulesa.


U Disneya wyglądało to tak: Cyganka o imieniu Esmeralda faktycznie musiała znać się na czarach, zwłaszcza na magii miłosnej, bo stracili dla niej głowę wszyscy męscy bohaterowie "Dzwonnika z Notre-Dame". Oszalał na jej punkcie Frollo, który przez nękane nim niezaspokojone żądze postanowił ją spalić na stosie. Oczarowała Quasimoda, ale ona ostatecznie wybrała Febusa, z którym żyła długo i szczęśliwie, gdy tylko Frollo zniknął z obrazka.
A w rzeczywistości: W powieści Wiktora Hugo "Katedra Najświętszej Marii Panny w Paryżu" wszystko jest bardziej upiorne i skomplikowane, więc polecam zapoznać się z True Story Dzwonnika z Notre-Dame, a w międzyczasie streszczę Wam to maksymalnie. Młoda cyganeczka zakochuje się w kapitanie Febusie. On również jest zainteresowany bliższym jej poznaniem. Znacznie bliższym, jeśli wiecie co mam na myśli. Jednak nim Febus zdążył zabrać cnotę Esmeraldy z ukrycia wyłonił się Frollo, który powalił ukochanego swej ukochanej, która aktualnie omdlała, więc skorzystał z okazji, by ją pocałować, a następnie zbiec. Niemniej to całe zajście powoduje masę kłopotów, bo Febusa uznają za zmarłego, a Esmeraldę za winną morderstwa, do czego zresztą przyznaje się na torturach. W między czasie okazuje się, że Febus jednak nie umarł, a jedynie był ranny, jednak niewiele to zmienia w kwestii skazanej na śmierć Esmeraldy, bo Febus ma gdzieś ratowanie jej, bo przecież narzeczona na niego czeka w domu. Tiaaa... piękne love story. Za to Frollo ma prawdziwą obsesje na punkcie cyganeczki, więc w zamian za jej ułaskawienie proponuje jej ożenek, gdy nie wychodzi próbuję ją także zgwałcić - bezskutecznie, a na koniec nasza bohaterka umiera na stryczku. A Quasimodo? Też był zakochany w Esmeraldzie i z rozpaczy po jej śmierci również umarł. 



U Disneya wyglądało to tak: Pracowita Tiana spotyka królewicza zaklętego w żabę, który prosi ją o pocałunek. Zamiast przemiany płaza w przystojniaka dostajemy dwie żaby, które kiedyś były ludźmi. Wspólnie przeżywają przygody, których celem jest złamanie klątwy. W końcu zakochują się w sobie, odzyskują prawdziwe ciała, otwierają restauracje i żyją długo i szczęśliwie.

A w rzeczywistości: W XVI-wiecznej, szkockiej wersji tej bajki żyła sobie znienawidzona przez macochę dziewczynka, która musiała wykonywać dla niej głupie zadania, jak np. przyniesienie w sitku wody ze studni końca świata. Biedaczka nie miała pojęcia, jak może tego dokonać, ale ku jej zdumieniu pojawiła się z pomocą gadająca żaba chcąca ubić interes: odpowiedź za całonocne usługiwanie. Umowa została zawarta, więc nasza bohaterka ku własnej rozpaczy musiała usługiwać płazowi: posadzić go sobie na kolana, podać mu kolacje, iść z nim do łóżka, a gdy noc chyliła się ku końcowi musiała żabie odrąbać głowę siekierą. Dekapitacja żaby uwolniła królewicza. Nie mam pojęcia jakim cudem w późniejszych wersjach siekiera została zastąpiona pocałunkiem, ale gratuluję kreatywności! 




U Disneya wyglądało to tak: Gdyby do Ameryki nie przypłynął statek pełny bladych twarzy to Pocahontas zostałaby żoną Kokouma. Jednak oni przypłynęli, a nasza Indianka momentalnie zakochała się w przystojnym przybyszu. Wbrew przeciwnościom losu ich miłość rozkwitła, dzięki czemu pogodzili ze sobą swoje ludy, a on i tak w końcu odpłynął. W drugiej części bajki Pocahontas oddała serce innemu Johnowi, ale dalej było fajnie i romantycznie. 

A w rzeczywistości: Na początku XVII wieku do wybrzeży Wirginii dobiły trzy statyki wypełnione niemal setką Anglików. Prawdziwa historia jednak wcale nie jest radosna. Indianka została porwana przez przybyszów i przetrzymywana przez rok. Według niektórych relacji w tym czasie siłą odebrano jej cnotę. Faktem jest, że musiała zostać ochrzczona i wydana za mąż za Johna Rolfa, któremu urodziła syna. Zmarła w Anglii w wieku 22 lat. A wielka miłość łącząca ją z Johnem Smithem była najprawdopodobniej wymysłem. Przykro mi. Jeśli chcecie poznać okrutną historię kryjącą się za tą bajką Disneya to przeczytajcie True Story Pocahontas, ale ostrzegam: jest bardzo dołująca.

Cóż... ciężko zaprzeczyć, że prawdziwe, oryginalne historie, na podstawie których Disney stworzył znane i kochane bajki to w rzeczywistości okropne koszmary. Nie ma w nich nic romantycznego, ani magicznego, lecz czysty horror. Nawet ja przy tworzeniu "Zróbmy z tego bajkę" wybieram mniej potworne opowieści, a to już wyczyn! 

Ps. Czy poznanie oryginalnych wersji wpływa u Was w jakikolwiek sposób na postrzeganie bajek Disneya?
Ps2. Jaka jest Waszym zdaniem najromantyczniejsza bajka?

Ps3. Udanych Walentynek! Niech będą lepsze, niż w przedstawionych powyżej historiach!

Współczesne kapcie Kopciuszka, czyli na co złowić księcia?

$
0
0
Filmy młodzieżowe w klimacie kopciuszka

Dawno, dawno temu żyła sobie biedna mała niewolnica, która musiała służyć swojej złej macosze oraz dwóm nikczemnym siostrom przyrodnim. Najpewniej dokonałaby żywotu obierając ziemniaki, gdyby nie zjawiła się w jej życiu dobra wróżka, która wysłała ją na bal, gdzie Kopciuszek zgubił pięknego pantofelka. To właśnie ten złoty, czy tam szklany kapeć doprowadził do niej królewicza, który ją poślubił. I powiedzcie mi, że buty nie zmieniają życia kobiety?! Od tamtej chwili kobiety na całym świecie zaczęły nosić szpilki z nadzieją, że jeden z nich gdzieś się zgubi, a znalazcą okaże się książę z bajki. 

Problem w tym, że gubienie pantofelków jest passé, a współczesny Kopciuszek gubi zupełnie inne gadżety. Moje drogie panie, możecie już włożyć wygodne adidasy, a ja w tym czasie opowiem Wam, jak zwrócić uwagę przystojniaka. Jeśli zaś dalej upieracie się, że zgubiony na balu pantofelek jest waszą najlepszą szansą na dołączenie do rodziny królewskiej lub poznanie jednego z ostatnich żyjących dżentelmenów to z przyjemnością wyjaśnię, dlaczego jesteście w błędzie. Przede wszystkim jestem przekonana, że w przeciągu ostatnich kilku lat byliście w sklepie obuwniczym i zauważyłyście, że buty mają numeracje rozmiarów, więc jeśli w skutek tajemniczej choroby lub przebywania na skażonym obszarze nie dorobiłyście się niespotykanego kształtu stopy to UWAGA: wasze buty np. w rozmiarze 38 będą pasowały na prawdopodobnie co czwartą kobietę przebywającą z wami na imprezie. Rozumiecie problem? Właśnie! Dlatego lepiej nie gubcie drogich butów! 

By wyróżnić się czymś współcześnie trzeba zgubić coś o wiele bardziej osobistego (nie chodzi mi ani o laptopa, ani o bieliznę, bo to głupie!) i unikalnego. Współczesne filmy młodzieżowe będące adaptacjami baśni o Kopciuszku podpowiadają nam czym to mogłoby być. Przykładowo w "Cinderella Story" z 2004 roku, Hilary Duff wcielająca się w rolę Kopciucha zgubiła swój telefon. Co może byłoby całkiem dobrym posunięciem, gdyby tylko rzeczonemu księciu chciało się otworzyć klapkę jej archaicznego telefonu i zadzwonić pod jakikolwiek numer z listy kontaktów. W końcu gdyby zadał magiczne pytanie "Czyj numer wyświetlił Ci się na telefonie?" to z pewnością każdy odpowiedziałby, gdzie znaleźć właścicielkę. Niestety chłopak na to nie wpadł lub postanowił go sprzedać, zamiast bawić się w uczciwego znalazcę. Czy więc warto specjalnie gubić telefony? Najwyraźniej wiążę się z tym zbyt duże ryzyko, więc lepiej odpuście.  

Pro tip: Wiązanie telefonu do nogi jest głupim pomysłem. Zainwestujcie w torebkę!
Skoro nie telefon to może odtwarzacz mp3? Takie rozwiązanie zastosowano w "Kopciuszek: Roztańczona historia" z 2008 roku, w którym to w tytułową rolę wcieliła się Selena Gomes. Tym razem 'książę z bajki', czy też sławny tancerz (w końcu to roztańczona historia, więc kim on niby miał być?!) postanowił zachować się rycersko i oddać zgubę swojej partnerce z parkietu. Co prawda trochę zabawne było szukanie właścicielki, ponieważ wszystkie zgłaszające się kandydatki pytał o piosenki z playlisty. Dlatego moje miłe panie, jeśli nie macie zbyt wyszukanego gustu muzycznego lub na waszych odtwarzaczach goszczą tylko najnowsze i najbardziej popularne piosenki to lepiej i ten sposób sobie darujcie. Zwłaszcza że na późniejszych etapach castingu dziewczyny musiały (a raczej ku rozpaczy księcia chciały) zatańczyć, by udowodnić, że potrafią!

Idź na bal i zabierz ze sobą odtwarzacz mp3 - tak, to ma sens!
Najwyraźniej musimy iść w coś jeszcze bardziej osobistego, co powinno być tylko i wyłącznie nasze, a przy tym nikt inny nie mógłby tego podrobić. Hmmm... może głos? A konkretnie to, jak śpiewamy? Taki pomysł mieli twórcy filmu "Kopciuszek: W rytmie miłości" z 2011 r. Nie żartuję! Lucy Hale podbiegła do swojego księcia, zaciągnęła go w krzaki i zaśpiewała mu piosenkę. Trochę to szalone, ale na jej usprawiedliwienie dodam, że chłopak jest synem właściciela wytwórni muzycznej, który szuka nowej gwiazdy. Niemniej osobiście uważam jej zachowanie za nieco porywcze i mocno zwichrowane, jednak jeśli macie ładny głos to co wam szkodzi spróbować? Pamiętajcie tylko, by zaciągnąć go z dala od wszelkich głośników puszczających muzykę, aby w pełni docenił wasz olbrzymi talent. Przy okazji uważajcie, by żadna zła macocha nie kazała wam chować się za kurtyną, gdy wasza przyrodnia siostra na scenie porusza ustami i udaje, że to ona posiada taki talent. W końcu królewicze nie słyną z inteligencji, a jedynie ze spełniania marzeń.

Nie, to wcale nie jest dziwne.
Na to ostatnie, czyli próbę 'ukradnięcia głosu' znaleziono sposób w innej filmowej adaptacji Kopciuszka, czyli "Współczesnej wersji Kopciuszka" z 2010 roku. Jaki? Ashlee Hewitt zamknęła się w nocy w wytworni płytowej należącej do jej wujka i niechcący nagrała swoją piosenkę na płytę, usuwają przy tym album innej grupy.  Tam też znalazł ją 'książę' aka znany piosenkarz, który później puszczał jej nagranie w radiu, by się zgłosiła do niego. 

Pomimo że amerykańscy twórcy filmów młodzieżowych podpowiedzieli nam, co najlepiej zgubić, by książę z bajki was znalazł, to pozwolę sobie dać kilka własnych rad, które może nie będą aż tak wyszukane, jak te powyższe, ale z całą pewnością skuteczniejsze. Jeśli na balu znajdziecie obiekt swoich pragnień to zwyczajnie zostawcie mu wizytówkę albo wpiszcie mu w telefonie swój numer. To naprawdę uprości sprawę. A jeśli wasz książę z bajki nie potrafi was rozpoznać idąc szkolnym lub biurowym korytarzem tylko dlatego, że nie macie na twarzy maski to zastanówcie się, czy naprawdę wart jest waszego cennego czasu, bo ja swojego bym nie marnowała.

Ps. Gdybyście musieli napisać scenariusz do uwspółcześnionej wersji Kopciuszka to co Waszym zdaniem powinien on zgubić?

Gęsia skórka, czyli rodzinna parada potworów

$
0
0
Gęsia skórka 2016 film pełnometrażowy recenzja

"Gęsia skórka" trafiła do kin w Polsce na początku lutego, jednak mam wrażenie, że przez wspaniałą promocję "Deadpoola" wszystkie pozostałe premiery zostały w jego cieniu. Dlatego postanowiłam napisać o nim kilka słów - głównie dlatego, żeby nie przyszło Wam do głowy oglądać ten film lub ostatecznie obejrzeć z odpowiednim nastawieniem. 

Być może pamiętacie serial "Gęsia skórka", który był emitowany kilkanaście lat temu? Nie bardzo? Spoko, ja też pamiętam go, jak przez mgłę, bo byłam wtedy snobistyczną fanką pełnometrażowych horrorów wyższej klasy, więc nie wypadało mi oglądać jakiejś tam kiczowatej pseudo-strasznej produkcji dla nastolatków. Pamiętam jedynie, że serial  opierał się na historiach z książek R. L. Stine’a, a niektóre odcinki mimo swojego targetu były momentami creepy i wywoływały gęsią skórkę. Co nie zmienia faktu, że większość zapamiętałam jako badziewne (naprawdę byłam wtedy strasznym snobem). Niemniej dowiedziawszy się o premierze wersji pełnometrażowej stwierdziłam, że warto sprawdzić, czy aby nie warto zrewidować opinii. Przy tym parada potworów zawsze spoko, prawda?

Z pyska jakiś znajomy. Burek to ty?!
Akcja filmu zaczyna się wraz z wprowadzeniem się do miasteczka Zacha (Dylan Minnette) i jego mamy. Chłopak już pierwszego dnia poznaje ładną dziewczynę z sąsiedztwa i jej upiornego ojczulka. Jednak Zach i  Hannah (Odeya Rush) niespecjalnie przejmują się groźbami pana R. L. Stine’a (Jack Black), czyli owego narwanego tatusia, który zakazał im się razem bawić. W końcu łamanie zakazu doprowadza do wypadku, w wyniku którego z książki wydostaje się Snowman. Tak, dobrze przeczytaliście śnieżny potwór był zamknięty w książce. W sumie ciekawe więzienie i podoba mi się pomysł zamykania tam różnych paranormalnych stworów, bo zyskuje się dzięki temu dużo miejsca, ale z drugiej strony obawa przed uwolnieniem takowych uniemożliwia ich czytanie. W każdym razie szybko okazuje się, że nie tylko Snowman wyszedł ze swojej bajki, ale również totalnie porąbana kukiełka o imieniu Slappy. Lalka z morderczymi skłonnościami postanowiła odegrać się na swoim stwórcy za zamknięcie w twardej oprawie, więc uwalnia wszystkie monstra i wspólnie sieją zamęt w miasteczku. 

Innymi słowy mamy paradę potworów, więc powinnam być niesamowicie szczęśliwa patrząc na biegającego po supermarkecie wilkołaka, czy krasnale ogrodowe owładnięte żądzą mordu. Tylko jest mały problem, a nawet kilka. Raz, że one jakieś takie mało straszne, jakby wyjęte z kina familijnego (ups, to faktycznie kino familijne) i stado zombie nawet nie próbuje ugryźć człowieka. Co one głodne nie są po tylu latach przetrzymywania w książce? Na martwego zgniłka, przecież zombie nie żywią się literkami, czy atramentem! Dwa, mam wrażenie, że poświęcono potworom za mało czasu na ekranie, więc nawet niespecjalnie można się nimi nacieszyć. Trzy, spodziewałam się, że całe to przejmowanie władzy w mieście i urządzanie demolki będzie bardziej dramatyczne. To nie jest jednak najsmutniejsze, ani nawet zombie nie potrafiące się pożywić, lecz fakt, że gęsiej skórki po "Gęsiej skórce" to ja nie miałam. Ani koszmarów. Ani nie piszczałam. Ech... kino familijne. 

Potrafię zrozumieć, że zombie wyglądają tak świeżo. Przeboleję, że flaki im się nie wylewają. Nawet zdzierżę, że gryźć nie próbują. Ale do diabła, dlaczego one wyglądają, jakby zgubiły się na cmentarzu i pytały o drogę?!
Okey, przyznaję, że marudzę i poszłam do kina ze złym nastawieniem, bo liczyłam naiwnie na coś w klimacie horroru. Nie pytajcie mnie skąd to wzięłam ten pomysł, bo nie wiem. Jednak straszne to to nie jest, więc zdecydowanie powinno się ten tytuł wyrzuć z kategorii 'horror', ale bez problemu zostawić w 'familijny' i 'przygodowy'. Przejdźmy do zasadniczego pytania: Polecam, czy nie? Odpowiedź jest odrobinę złożona, bo kategorycznie odradzam oglądanie osobom, które liczą na straszny film wywołujący ciarki na plecach i koszmary. Właściwie film ogólnie nie jest najwyższych lotów, więc zasadniczo nie polecam również tym, którzy zwyczajnie chcą obejrzeć dobry film. Niemniej dla rodzin z dziećmi może okazać się całkiem niezły. Jeśli macie berbecia, któremu od małego chcielibyście zaszczepić pasję do potworów to śmiało! Poziom straszności jest niewiele wyższy od tego w "Hotelu Transylwania".

Ps. A Wy jak myślicie puszczanie dziecku bajek i filmów o potworach to dobry sposób na wpojenie odpowiednich zainteresowań?
Ps2. Wiem, że spodziewaliście się opinii o "Deadpoolu", ale spokojnie! Pojawi się na dniach!

Kapitan Deadpool? Nie! Zwyczajnie Deadpool

$
0
0

Kampania reklamująca "Deadpoola" była zdumiewająca. Deadpool był wszędzie, kpił ze wszystkiego i obiecywał nam, że będzie nas bawił, szokował i ciągle psocił. Niech Marvelowi i Foxowi będą dzięki za to, że dotrzymano słowa! Nie pamiętam kiedy ostatnio tak dobrze bawiłam się w kinie. Ba! Nie pamiętam kiedy ostatnio oglądałam tak dobry film. I zdecydowanie nie mogę się doczekać, by obejrzeć go ponownie, bo naprawdę rewelacyjne produkcje nie powinny być jednorazówkami! Innymi słowy przed Wami parada ochów, achów i różowych serduszek. Be brave and keep going.

Jeśli jakim cudem nie wiecie o co chodzi, bo przez ostatnie pół roku byliście w śpiączce lub na biegunie to już wyjaśniam. Wade Wilson jest najemnikiem, czy jak sam siebie określa bandziorem, który spuszcza łomot gorszym bandziorom za pieniądze. Pewnego dnia w barze najemników spotyka prostytutkę Vanessę (trochę mnie zasmuciło, że Copycat nie miała supermocy) i mamy piękne love story przedstawione za pomocą scen łóżkowych. Widzicie, "Deadpool" jest romansem, a także dramatem, bo w końcu Wade dowiaduje się, że ma raka. Okey, okey, film może i nie jest romansem, ani melodramatem, ani nawet musicalem (Deadpool tańczy całkiem ładnie, więc śpiewanie też pewnie by mu nieźle wyszło!), lecz najlepszą komedią z superbohaterem od czasów... no cóż... EVER! Wracając jednak do fabuły, Wade świadomy nieuchronnej śmierci w męczarniach dostaje propozycje nie do odrzucenia, dzięki której nie dość, że wyzdrowieje to dodatkowo zyska niezwykłe zdolności. Problem polega na tym, że jeśli coś jest zbyt piękne by było prawdziwe to znaczy, że coś z tym jest poważnie nie w porządku.


Film o superbohaterach
Najromantyczniejsza scena roku 2016: Najemnik z gołym tyłkiem oświadcza się prostytutce pierścionkiem z lizakiem <3 So sweet!
"Deadpool" już w komiksach był wyjątkowo nieszablonowy, więc nie powinno nikogo zaskoczyć, że nie jest typowym filmem o superbohaterach. Bądźmy szczerzy Wade może i jest sympatyczny, zabawny i uroczy, ale to zły koleś, antybohater pełną gębą. Gdybyśmy wycieli z filmu muzykę, zabawne gesty i śmieszne teksty to mielibyśmy typowy film akcji, w którym pada masa trupów, krew się leje strumieniami, a poziom brutalności jest znacznie powyżej normy. Tylko, że to i tak mi nie przeszkadza, a wręcz cieszy (na ekranie!), a przy tym humor jest esencją Deadpoola. Daje słowo, że w kinie będziecie się śmiać od pierwszej sceny, a skończycie dopiero po napisach końcowych (swoją drogą jestem zaskoczona, jak widownia grzecznie wysiedziała na tyłku do sceny po napisach. A przy okazji Deadpool i Cable? Shut up and take my money!). Tylko jaki to jest humor? Powiedziałabym, że czarny, w większości nie wymagający, ale również naszpikowany nawiązaniami do świata popkultury, czyli mój ulubiony. 
Deadpool i X-men
O shit! X-meni wcieli mi się w film!
Do tej pory uśmiecham się, gdy przypominam sobie scenę, w której Colossus zakuwa Deadpoola w kajdanki mówiąc, że zabiera go do Profesora X, a nasz antybohater pyta do którego: Jamesa McAvoya, czy Patricka Stewarta (czyli dwójki aktorów grających rolę Xaviera). Jeśli mam być szczera to też powoli zaczynam się gubić w tym X-menowym bałaganie z rebootami i liniami czasowymi. Jeśli jednak kompletnie nie macie pojęcia, o co mi chodzi i nie znacie wszystkich filmów związanych z X-Uniwersum to nie macie się czym martwić, bo ta wiedza nie jest wymagana przy oglądaniu "Deadpoola" i w najgorszym wypadku nie załapiecie tylko kilku żartów, co przy tak ogromnej ilości pozostałych może się okazać nieodczuwalne.

Jeśli jednak jesteście fanami filmowych X-menów to z pewnością wiecie, że to nie jest filmowy debiut Deadpoola. Wcześniej widzieliśmy go w "X-Men Geneza: Wolverine" (2009), gdzie jego historię przedstawiono zupełnie inaczej, a przy tym nie był już tylko antybohaterem, lecz czarnym charakterem. Nawet wyglądał inaczej, choć także grał go Ryan Reynolds. Wiecie był mniej oszpecony, choć nie miał ust, przez co nie był tak wygadany i nie mam pojęcia, jak on miałby przyjmować posiłki. Nie wiem, czy pamiętacie, ale on tam był stworzony na wzór Wolverine'a. Miał wysuwany z łapy miecz samurajski z adamantium i miał lasery w oczach, jak Superman. Nie wierzycie to patrzcie:
filmy o Deadpoolu
Takiej wersji Deadpoola X-meni raczej nie zaprosiliby do siebie na herbatkę. BO NIE MIAŁ UST - łapcie suchara!
Czym jeszcze wyróżnia się "Deadpool" na tle pozostałych heroes movies? Przecież to, że jest zabawny to nic nowego, bo przyzwyczaił nas do tego już Iron Man i Ant-man (serio, mogą się przy nim schować, chociaż dalej kocham Tony'ego). Niemniej tu żarty są zupełnie inne. Bardziej dosadne. Sceny brutalniejsze, wulgarniejsze i zdecydowanie nie przeznaczone dla dzieci. Innymi słowy w końcu dostaliśmy superbohatera antybohatera  z supermocą przeznaczonego w 100% dla widzów dorosłych! Nowością w Uniwersum jest także zburzenie czwartej ściany, czyli zwracanie się bezpośrednio do widzów na sali. Niby nie jest to ostatnio nic nowego, jednak sposób, w jaki to roli Deadpool powala na łopatki. Ciągle nam pokazuje, że jego postać doskonale zdaje sobie sprawę, że występuje w filmie, a także, że wcześniej oglądaliśmy pozostałe filmy z X-Uniwersum. Dokucza nawet X-menom mówiąc, że studio było stać na zaangażowanie jedynie dwóch mutantów ze szkoły profesora X. 

Deadpool recenzja
Jak na najemnika Deadpool ma niezwykły talent krawiecki, skoro sam sobie taki ładny kostium wydziergał.


Szczerze? Jestem zakochana w tym filmie! Czułam, że będzie dobry, ale nie podejrzewałam, że aż tak. Jeśli już byliście w kinie to doskonale rozumiecie moje zachwyty. Jeśli jeszcze nie widzieliście "Deadpoola" to migiem do kina! Zróbcie to dla siebie, bo z pewnością się Wam spodoba ten przypominający Freddy'ego Kruegera psychol cierpiący na słowotok! Wśród wszystkich filmowych adaptacji komiksów Marvela "Deadpool" jest w tej chwili zdecydowanie najlepszy. 20th Century Fox spisał się, jak nigdy i naprawdę nie mogę się doczekać kolejnej części!

Ps. Jeśli już oglądaliście to przyznajcie się grzecznie, która scena najbardziej się Wam podobała.
Ps2. Jeśli do tej pory nie oglądaliście żadnego filmu o superbohaterach to dobrze byłoby zacząć od tego. Chociaż z drugiej strony później ciężko będzie Wam znaleźć godnego następce.
Ps3. Która wersja Deadpoola bardziej Wam się podoba (wygląd, supermoce etc.): tegoroczna, czy ta z "X-Men Geneza: Wolverine" i dlaczego tegoroczna

Boginki, bogowie i Słowianie, czyli Szeptucha

$
0
0
Szeptucha Miszczuk recenzja, opinia

Pomyślcie tylko, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby Mieszko I nie przyjął chrztu, a Polscy nigdy nie przyjęliby wiary chrześcijańskiej. Gdyby nie zniszczono by miejsc kultu, posągów bożków, nie zapomniano by słowiańskiej wiary, a my dalej bylibyśmy Królestwem? Sama próbowałam sobie to wyobrazić, gdy przeczytałam zapowiedź książki. Niesamowicie mnie ta wizja zafascynowała i teraz mogę powiedzieć, że po części pokryła się z tym, co napisała Katarzyna Berenika Miszczuk.

Mamy XXI wiek - erę technologii, w której ludziom ciężko oderwać się od ekranu, a bez internetu to jak bez tlenu. Mogliście pomyśleć, że w alternatywnej rzeczywistości, w której dalej bylibyśmy poganami, powinniśmy żyć, jak w średniowieczu, ale to byłoby bez sensu, bo przecież nasz kraj nie jest samotną wyspą. Postępu nie da się zatrzymać, więc świat wykreowany w powieści nie różni się znacząco od naszego. No może poza kilkoma szczegółami. Przykładowo władzę sprawuje król, a Polska dalej jest Królestwem i to jakim! Jednym z największych mocarstw, gdzie nie ma bezrobocia, ani biedy. Co w sumie nie jest tak zaskakujące, bo od dawna mówiłam, że z naszą krajową mentalnością najlepiej służyłaby nam taki ustrój (władca rządzący całe życie powinien kraść mniej i bardziej dbać o kraj, skoro jego jego spuścizną, którą przekazuje synowi. A taki nasz współczesny polityk przecież też dba o to, by dzieci odziedziczyły spory spadek... okey, lepiej nie rozmawiać z politologiem o polityce). Poza tym w książce służba zdrowia wygląda odrobinę inaczej, niż u nas. Zasadniczą różnicę stanowi postawienie Szeptuchy na pierwszym froncie, a dopiero ona kieruje do szpitala cięższe przypadki. Odebrałam to jako połączenie lekarza ogólnego (tylko zamiast lekarstw przepisuje ziółka) z szamanem i poradnią terapeutyczną w jednym.

Główną bohaterką powieści jest Gosia, ale nie jest to skrót od Gosiarelli, lecz Gosławy (a tak zapomniałam dodać, że w tej alternatywnej rzeczywistości nosilibyśmy dość nietypowe imiona, ale w sumie wolałabym Gosławę od Małgorzaty... a nie, jednak nie...chociaż?). Gosia właśnie skończyła studia medyczne i czeka ją roczny staż u szeptuchy (a tak nawiasem mówiąc to jestem w szoku, że szeptuchy naprawdę istnieją! Jak jeszcze mało wiem o świecie!), nim zdecyduje, czy woli zostać ludową uzdrowicielką, czy lekarzem. Wybór wydaje się jej zasadniczo prosty, bo jako warszawianka nie znosi obecnie panującej mody na słowiańskie akcenty, nie lubi przebywać na wsi, a kleszczy i bakterii boi się panicznie. Poza tym śmiesznym wydaje się jej wiara w pradawnych bogów i stwory z legend. Problem polega na tym, że oni wierzą w nią. I to aż za bardzo!
Słowiańska moda mówicie? Chyba nie tylko w alternatywnej rzeczywistości panuje...
Katarzyna Berenika Miszczuk jest moją ulubioną polską pisarką, dlatego nigdy się nie zastanawiam, gdy widzę w księgarni jej nową książkę, bo i tak wiem, że prędzej, czy później wyląduje w mojej biblioteczce. Tym razem byłam jeszcze bardziej zmotywowana przez tematykę. Od dawna chciałam przeczytać powieść, która mocno nawiązywałaby do naszej historii i kultury. Okey, tu dostaliśmy alternatywną wersję historii Polski, ale kultura i religia Słowian dalej nie jest tak popularnym tematem w książkach, jakby sobie tego życzyła. A tu? Wśród ludzi przechadzają się bogowie, na imprezach biegają rusałki, wąpierze wysysają krew i czają się w ciemnych barach, a topiona w rzeczce Marzanna patrzy z szyderczym uśmieszkiem. Zastanawiam się jakim cudem mamy na rynku wydawniczym (w filmach zresztą też) tyle historii nawiązujących do mitologii greckiej, rzymskiej, czy nawet nordyckiej, a nasza rodzima została całkowicie pominięta. 

Od dawna nie byłam tak zachwycona wykreowanym w książce światem! Naprawdę podobał mi się klimat, który dodatkowo został doprawiony humorem. Bardzo lubię styl pisania Miszczuk i to, gdy wpaja swoim bohaterom zdrową warkę sceptycyzmu, rozsądku i sarkazmu. Przez to nie robią skrajnie głupich rzeczy, a raczej robią je z pełną świadomością tego, że ich zachowania są absurdalne i to jest świetne. 

Mam problem tylko z zakończeniem powieści. Spokojnie, nie będę spoilerować! Rozchodzi mi się o to, że książka została przerwana nim akcja się porządnie rozkręciła. Z jednej strony to dobrze, że będzie kontynuacja, która najwyraźniej wprowadzi nowe wątki, jednak mimo wszystko po przeczytaniu "Szeptuchy" poczułam niedosyt. Jakbym była dopiero w połowie powieści i nagle odkryła, że ktoś wyrwał drugą połowę kartek. Znacie to uczucie, gdy nawet nie musicie patrzeć ile stron zostało do końca, by wiedzieć, że historia zmierza do finału? Na pewno, bo zawsze to się po prostu wie, bo wynika z przebiegu akcji, a tu nic na to nie wskazywało. Gdyby nie to, że na końcu zostały zamieszczone podziękowania etc. to naprawdę poszłabym do księgarni z pretensjami, że sprzedali mi wybrakowany egzemplarz! 

Niemniej i tak uważam "Szeptuchę" za najlepszą książkę napisaną przez Miszczuk (dla jasności nie czytałam jeszcze "Pustułki"). Jak wielokrotnie wspominałam świat jest rewelacyjnie wykreowany, słowiański klimat zachwyca, bohaterowie dają się polubić, książkę czyta się szybko i niezwykle przyjemnie, a przy tym nie sposób się nie śmiać! Wiem, że ostatnio ciągle narzekałam, bo książki trafiały mi się fatalne, ale najwyraźniej zła passa została przerwana i to w wielkim stylu! Poważnie, od bardzo nie czytałam tak dobrej powieści i nie mogę się doczekać kolejnego tomu oraz innych książek zahaczających o podobną tematykę. Ogólnie daje zielone światło i z pomponami kibicuję na mecie! 

Ps. A może znacie inne powieści słowiańskie? Właściwie filmy w podobnym klimacie też mogłyby być, ale wątpię, by takowe istniały, a przy tym były dobre.
Ps2. A Wy lubicie klimaty słowiańskie?

Viewing all 694 articles
Browse latest View live