Quantcast
Channel: Gosiarella
Viewing all 693 articles
Browse latest View live

I znów wszystko przez kobietę, czyli Biała królowa

$
0
0

Zawsze dużo piszę o Henryku XVIII Tudorze, więc dla odmiany przenieśmy się trochę wcześniej, gdy jego babcie były młode i szalenie ambitne. Do czasów wojny Dwóch Róż: czerwonej symbolizującej ród Lancasterów oraz białej należącej do Yorków. Za moment będę Was namawiała do obejrzenia serialu, ale wpierw zrobię mały wstęp do akcji, bo tego mi w nim zabrakło. 

Dawno, dawno temu, a konkretnie w XV wieku żył sobie pewien niemowlak, który nim skończył pierwszy rok życia został królem Anglii i Francji. Pomyślcie tylko, że ten dzieciak w ciągu 11 miesięcy osiągnął więcej, niż my przez całe życie! Niestety, jak to w życiu bywa nic nie jest idealne, więc Henryk VI Lancaster wraz z błękitną krwią i koronami dwóch Europejskich mocarstw odziedziczył również chorobę psychiczną. Wiecie, normalny król w tamtych czasach miałby problemy z utrzymaniem władzy, a co dopiero szalony! Henrykowi i tak dość długo się udawało, jednak szczęście się od niego odwróciło po prawie czterdziestu latach panowania (francuską koronę stracił znacznie wcześniej), gdy Yorkowie sięgnęli na polu bitwy po koronę. Nowym królem został Edward IV York i mniej więcej od tego momentu zaczyna się akcja "Białej królowej". 


Główną bohaterką serialu jest Elżbieta Woodville (lub jak kto woli  Elizabeth Grey), której rodzina walczyła po stronie Lancasterów, a w decydującej bitwie zginął jej mąż. Świeżo owdowiała piękna kobieta musi prosić nowego króla (z wrogiego obozu) o zwrócenie majątku. I tak oto pokonana dziewczyna żebrząca o swoją własność znajduje miłość i szybko zostaje królową Anglii. Kto by się spodziewał? Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nasza bohaterka jest również czarownicą - panuje nad pogodą i rzuca klątwy wątpliwej jakości (naprawdę nie zamówiłabym u niej żadnej). Niemniej pierwsza z tych umiejętności okazuje się niezwykle pożyteczna, gdy jej mąż wyrusza na wojnę, bo bez niej najpewniej żadnej by nie wygrał, ale z drugiej strony na żadną nie musiałby iść. Przynajmniej twórcy serialu pokazują, że przyjaciele i wrogowie Edwarda IV obwiniają jego żonę o wszystko co złe na świecie. Zazwyczaj niesłusznie. 

Trzeba przyznać, że akcja serialu biegnie wyjątkowo szybko. 24 lata zmieszczono w 10 odcinkach. Powiedziałabym, że całkiem nieźle, chociaż trzeba przyznać, że po takim upchnięciu historii w jedno sezonowy serial spodziewałam się, że będzie on bardzie dynamiczny, akcja nie będzie zwalniała ani na moment, a jednak zdarzały się wyjątkowo nudne wątki. Oczywiście znaczna większość z nich była kluczowa dla finału i historii, jednak wierzę, że można było je stworzyć ciekawiej. Co wcale nie znaczy, że sam serial jest nudny! Co to to nie! W końcu to serial o królach i dworskim życiu, a tym zawsze towarzyszom intrygi, zdrady, romanse, wojny i śmierć - kostucha dosłownie się za nimi snuje po tych pałacowych korytarzach. 


Choć Margaret, wymodlimy sobie wnuka!
Przyznaję, że długo zwlekałam z obejrzeniem tego serialu, ponieważ postanowiłam wpierw przeczytać cykl Wojny Kuzynów Philippy Gregory, której trzy (tj. "Biała królowa", "Czerwona królowa" oraz "Córka twórcy królów") z sześciu tomów stanowiły podstawę scenariusza (ciekawe, czy doczekamy się "Białej księżniczki"). Niestety poległam, bo już po przeczytaniu powieści "Biała królowa" byłam zbyt ciekawa serialowej adaptacji. I muszę przyznać, że od początku było to niesamowicie wierne przełożenie. Ba! Wręcz mogłabym wziąć do ręki książkę i czytać na głos dialogi, które pokrywałyby się z rozmową prowadzoną między aktorami. To plus, ale czuję, że osoby, które najpierw obejrzały serial mogą się nudzić przy czytaniu. A może tylko mnie fascynuje książka przełożona na film, bo mogę w końcu zobaczyć i usłyszeć to, co pod czas czytania tylko sobie wyobrażałam, a gdy jest odwrotnie to zaczynam się nudzić?

Osobiście polecam "Białą królową", ale jeśli wszystko powyższe Was nie przekonało do oglądania to dorzucę bonusowe powody:
1. Bo to zbeletryzowany 
serial historyczny, czyli nie dość, że będziecie miło spędzać czas przy oglądaniu serialu to jeszcze poznacie kawałek historii Anglii.
2. Bo to mimo tego, że jest oparty na wydarzeniach historycznych to są tam wiedźmy, a wiedźmy w serialach zawsze spoko.
3. Bo aktorzy są dobrze dobrani i przyjemnie się ich ogląda. I nawet nie chodzi o to, że aktorki są piękne, a aktorzy przystojni, bo tak przeważnie jest. Chodzi bardziej o to, że są charakterystyczni, łatwo ich rozpoznać i całkiem nieźle pasują do swoich ról. Przy tym uwielbiam oglądać Jamesa Fraina, choć w serialach historycznych zawsze gra skończonego dupka.
4. Dowiecie się kim były babcie Henryka VIII, po kim odziedziczył charakterek oraz dlaczego nie doczekał się męskiego dziedzica tronu.

Ps. Wolelibyście być królem\królową, czy czarownikiem\czarownicą? Tylko szczerze i nie ma, że oboma\obiema! 
Ps2. Chcecie niebawem wpis w stylu Biała królowa: historia vs serial? Coś w klimacie Marii Stuart? Jeśli tak to dajcie znać.

Popkultura zamerykanizowała mój mózg

$
0
0

Oglądam amerykańskie filmy i seriale, czytam amerykańskie komiksy i książki napisane przez amerykańskich autorów, słucham muzyki, która pochodzi zza oceanu, piję amerykańską Colę i jadam amerykańskie jedzenie. Zresztą my wszyscy to robimy. Od dziecka wchłaniamy amerykańską popkulturę. Jasne, innych krajów też, ale nie w takim natężeniu, jak amerykańską. Ostatnio zrozumiałam, jak ogromny ma to wpływ na mnie i pewnie także na Was. 

Zacznijmy od najprostszych informacji, które wchłonęliśmy, a później podniesiemy poprzeczkę. Czy wiecie kto jest prezydentem USA i jak ma na imię pierwsza dama? Znacie ich walutę? Flagę? Stolicę? Gdy zapytam Was o kształt państwa to macie go przed oczami? Jasne, że tak. Wszyscy to wiemy i wydaje się to być informacjami oczywistymi, które niczego nie dowodzą. Tylko, czy potrafilibyście odpowiedzieć na te same pytania, gdybym nie pytała o Stany Zjednoczone, lecz o naszych najbliższych sąsiadów, jak Niemcy, Ukrainę, Słowację, Czechy, Białoruś lub Litwę? Czy zauważyliście, że jednego z naszych sąsiadów brakuje? Chcę wierzyć, że każdy z Was zna prawidłową odpowiedź na te pytania, jednak przyznam się, że ja nie do końca i z pewnością przy niektórych musiałabym porządnie pogłówkować, by sobie przypomnieć. A jednak test wiedzy o Stanach Zjednoczonych mogłabym zaliczyć chora, zaspana, a przy tym na konkretnym kacu. Dlaczego? To proste - tło, na którym rozgrywała się akcja wszystkich dzieł popkultury tak mocno wniknęła do mojej świadomości. 


Zgaduję, że taki obraz masz przed oczami, gdy ktoś zaprasza Cię na imprezę w klimacie lat dwudziestych.
Gdy myślę o latach dwudziestych, czy trzydziestych ubiegłego wieku myślę o czasach prohibicji, amerykańskiej modzie tamtej epoki, cygaretkach i filmach gangsterskich, a nie dwudziestoleciu międzywojennym w Polsce. Gdy myślę o latach czterdziestych mam przed oczami migawki z filmu "Złote lata radia" Woody'ego Allena, a dopiero ułamek sekundy później przed oczami staje mi obraz niemieckich obozów zagłady i powstania warszawskiego. Zaś, gdy myślę o powojennym strachu przez bombami atomowymi i hipisach to nie mam bladego pojęcia, jak to wyglądało w Polsce. Owszem znam historię komunizmu, wiele słyszałam o niemożliwie długich kolejkach do pustych półek sklepowych, czy stanie wojennym wprowadzonym przez Jaruzelskiego. Niemniej, gdy rozmawiam z kimś o jakimś okresie ubiegłego wieku, gdy mnie jeszcze na świecie nie było to myślę wpierw o wydarzeniach i realiach amerykańskich. Przełączenie się na historię Polski trwa tylko chwilkę, jednak mam do siebie żal, że nie była to pierwsza informacja, jaką podsunął mi mój mózg. Swoją drogą zauważyliście, że oglądają amerykańskie filmy i seriale w wersji bez dubbingu lub grając w gry nauczyliście się bez większych problemów rozumieć ich język, a być może nawet rozróżniać akcent? Nie ma to jak nauka i rozrywka w jednym! 


Przez filmy i seriale o zabarwieniu politycznym (zresztą nie tylko takie) wiem, czym zajmuje się lobbysta, kim jest gubernator, jakie są główne partie polityczne w USA, kojarzę chyba wszystkich prezydentów z tego i ubiegłego wieku, a nawet złą sytuację ich weteranów wojennych. Niby nic wielkiego, ale dołóżmy do tego, że z produkcji o prawnikach wyciągnęłam niezłą lekcję o amerykańskim prawie, konstytucji i kiedy powołać się na piątą poprawkę. Pisząc ten tekst mam w głowie przerażającą myśl, że znam ich prawo i konstytucje, lepiej niż własnego kraju i jest mi wstyd. Przy prawach mediów, czy autorskich czasami miesza mi się, w którym kraju obowiązuje dany przepis i dopiero gdy się skupię nabieram pewności. Najgorsze jest to, że polski kodeks prawny i cywilny zdarzało mi się czytać kilkukrotnie, choć fragmentarycznie (dla ścisłości w wolnym czasie nie biegam po sądach, zwyczajnie studia tego ode mnie wymagały). Rozumiem na czym polega różnica między CIA, FBI, Secret Service, SWAT, DEA, czy NSA. Cholera jasna od obejrzenia "American psycho" wiem nawet czym jest Quantico! Za to polskich służb specjalnych do końca nie ogarniam. Czy to Was dziwi, czy też macie wyprane mózgi amerykańskimi serialami kryminalnymi w tym "Bones" (z FBI i CIA), "Quantico" (FBI), "Person of interest" (CIA), "Breaking Bad" (DEA), "Trawka" (DEA), a tych wszystkich produkcjach z CIA i NCIS nawet nie chce mi się wymieniać. A u nas co? Ojciec Mateusz śmiga na rowerze!


Dodatkowo wszystkie produkcje filmowe i telewizyjne przekazują nam inne mniej lub bardziej istotne informacje, które zebrane do kupy w naszych mózgach tworzą obraz Ameryki do tego stopnia, że rozumiemy ich problemy polityczne, społeczne, czy kulturowe. Założę się, że potraficie wymienić z nazwiska kilkunastu amerykańskich reżyserów, dziesiątki muzyków i pisarzy, kilku polityków i setki aktorów. A polskich ilu? Jeśli odpowiedź jest podobna do mojej to znaczy, że mamy zamerykanizowane mózgi, a przy tym poważny problem. Swoją drogą śmieszna sprawa, bo nie wiem na ile świadomie to się stało, ale dzięki popkulturze Amerykanie zyskali serca ludzi całego świata. Nawet w krajach arabskich, w których może oficjalnie nie przepada się za Wujem Samem, ale w domowym zaciszu ogląda się Simpsonów, a nie Al-Shamshoonów - innymi słowy oryginalna, amerykańska kreskówka jest o wiele popularniejsza od zarabizowanej wersji. I na cholerę Stanom armia, gdy najskuteczniejsza broń jest produkowana w Hollywood?!



Zwłaszcza, że od dziecka jesteśmy karmieni ich popkulturą. Już jako mała Gosiarella oglądałam bajki takie jak Scooby-Doo, Kucyki Pony, X-men, Spider Men lub okazjonalnie Disneya. Jak mówi stare polskie powiedzenie czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Dlatego nie dziwcie się, że Różowy Blog jest przesiąknięty amerykańską popkulturą. W końcu co my tu mamy: miłość do Marvela, całe serie tematyczne poświęcone bajkom Disneya, uzależnienie od slasherów, masa zagranicznych tekstów o książkach, a gdybyście chcieli wydrukować wszystkie opublikowane tu teksty o serialach i filmach to skończyłby się Wam tusz w drukarce (chociaż jeśli chcecie marnować papier to chyba lepiej druknąć bajkowe teksty). True story! O właśnie! Nawet większość artykułów zawiera jakiś anglicyzm. Może mój mózg wcale nie jest różowy tylko czerwono-biało-niebieski? Powoli dochodzę do wniosku, że mimo iż moja noga nigdy nie stanęła na amerykańskiej ziemi to rząd Stanów Zjednoczonych we własnym interesie powinien czym prędzej przesłać mi zieloną kartę albo lepiej - od razu nadać mi obywatelstwo, a w formie przekupstwa załatwić mi pracę w zarządzie stacji The CW. 

Problem jednak w tym, że mimo wszystkiego, co napisałam powyżej kocham Polskę. Jestem dumna z naszej historii i nie wierzę, że gdzieś na świecie istnieje równie waleczny naród. Zwyczajnie i po ludzku nie jestem fanką naszej rodzimej kinematografii, wręcz szczękam zębami, gdy ktoś mnie zmusza do obejrzenia kolejnej nieśmiesznej komedii z Kotem, czy innym Karolakiem. Patrzę z pogardą na członków rodziny, gdy widzę ich telewizor ustawiony na "Trudne Sprawy", "Dlaczego ja", czy inną patologię. A innych gatunków w naszym kraju nikt nie robi albo nie potrafi zrobić. Mam nadzieję, że to się w końcu zmieni, bo na chwilę obecną jedyna rzecz, jaka naprawdę dobrze nam Polakom wychodzi to tworzenie gier. No kurcze w tym jesteśmy mistrzami! Tylko większość i tak powstaje z myślą o amerykańskim rynku, więc niewiele osób zdaje sobie sprawę, że to nasze (choćby dlatego, że są w języku angielskim z polskimi napisami). Niemniej odnoszę wrażenie, że przez ograniczenie kontaktu z polskimi dziełami popkultury na rzecz wzmożonego pochłaniania amerykańskich (czy innych zagranicznych) tworów mamy wyprane mózgi inną kulturą. W naszych umysłach zaszczepiają się nie przeznaczone dla nas idee. Zaczepia się w naszych sercach fascynacje obcym krajem. Uwrażliwia na problemy, z którymi nie musimy się mierzyć (naprawdę problem weteranów z wojny USA z Koreą nas nie dotyczy, a inwigilacja polskich obywateli raczej niespecjalnie interesuje rząd Stanów Zjednoczonych). Uczy się nas historii, której nie tworzyli nasi przodkowie. Nie wydaje mi się, by tak powinno być i marzę o tym, by polscy twórcy w końcu wzięli się w garść i zaczęli tworzyć porządną popkulturę, bo garstka dobrych reżyserów, aktorów, muzyków i pisarzy to za mało, by uciągnąć tę szopkę.

Ps. A Wasze mózgi czym nakarmiliście? Jeśli też są zamerykanizowane to powiedzcie mi, czy mieliście sytuacje, w której zdziwiliście, że lepiej znacie amerykańskie realia od Polskich?

Niebezpieczny marzec, czyli premiery książkowe

$
0
0

Luty był takim krótkim miesiącem, a tak bogatym we wspaniałe premiery książkowe, że aż się boję liczyć ile wydałam. W marcu będę musiała chyba iść do banku po kredyt, ale trochę przeraża mnie reakcja ludzi pracujących tam, gdy usłyszą na co biorę pożyczkę. Na wasze nieszczęście nie lubię cierpieć w samotności, dlatego patrzcie co ciekawego niebawem pojawi się w księgarniach! Okey, nie jestem całkiem podła, więc tytuły premier podlinkowałam do ceneo, gdzie znajdziecie je w rozsądnych cenach.


Amie Kaufman, Meagan Spooner - W ramionach gwiazd
Wydawnictwo: Otwarte
Data wydania: 02.03


"Jedno jego spojrzenie wystarczy, by rozpalić we mnie krew. Zdaje mu się, że nie widzę, jak wyciąga rękę w moją stronę i jak powstrzymuje się w ostatniej chwili. Jest niecierpliwy, ale potrafi się hamować – chce mnie odzyskać, ale czeka. Myśli, że mamy czas". Ikar, największy prom kosmiczny w całej galaktyce, rozbija się podczas rejsu. Jedyni ocaleni to Lilac – córka najbogatszego człowieka w całej galaktyce, i Tervor – młody bohater wojenny, który nie należy do elity. Muszą zjednoczyć siły, by wrócić do domu i rozwiązać zagadkę tajemniczych wizji, jakie zaczynają ich nękać. Wkrótce rodzi się między nimi uczucie. Jednak w świecie, z którego pochodzą, ich związek jest skazany na potępienie. Czy mimo to nadal będą chcieli opuścić planetę?



Jestem ciekawa co to z tego wyjdzie i trzymam kciuki, że zarówno seria, jak i jej tłumaczenie będzie lepsze, niż w przypadku serii Lux.

Siedemnastoletnia Layla chciałaby być normalna, jednak jej pocałunek zabija wszystko, co posiada duszę. Jako półdemon i półgargulec Layla posiada niespotykane umiejętności. Wychowywana wśród strażników-gargulców – których zadaniem jest polowanie na demony i dbanie o bezpieczeństwo ludzi – Layla próbuje się dopasować, choć oznacza to ukrywanie swojej mrocznej strony przed osobami, które kocha. Zwłaszcza przed Zaynem, zniewalająco przystojnym i całkowicie niedostępnym strażnikiem, w którym jest od zawsze zadurzona. Poznaje Rotha – wytatuowanego, grzesznego, seksownego demona, który twierdzi, że zna wszystkie jej tajemnice. Layla wie, że powinna trzymać się od niego z daleka, choć nie jest przekonana, czy tego chce – zwłaszcza, kiedy cała ta sprawa z całowaniem nie stanowi problemu, ponieważ Roth nie ma duszy. Kiedy Layla odkrywa, że to ona jest powodem pojawienia się brutalnego demona, zaufanie Rothowi nie tylko zaprzepaści jej szansę na związek z Zaynem... ale także naznaczy ją jako zdrajczynię rodziny. Co gorsza, może stać się biletem w jedną stronę do zniszczenia świata.
Zbliża się magiczna noc przesilenia letniego... Noc, w której niebo się otworzy, a powietrze wypełnią deszcz i pióra. Ava urodziła się ze skrzydłami. Pragnie poznać prawdę, odnaleźć odpowiedzi na pytania dotyczące jej pochodzenia. Niezwykłe wypadki, cudowne zdarzenia, dziwne zbiegi okoliczności i baśniowe rozterki zaprowadzą ją tam, gdzie nie spodziewała się dotrzeć. Kawałek po kawałku odsłania pełną boleści i trosk historię rodziny Roux. Ava Lavender może być pierwszą, która uniknie zguby i ucieknie obojętności. Czy uda jej się odnaleźć prawdziwą miłość? Dramat Avy rozpoczyna się, kiedy wielce pobożny Nathaniel Sorrows bierze ją za anioła, a jego obsesja na punkcie dziewczyny rośnie... 


Wydawnictwo: Jaguar
Data wydania: 02.03


Wspaniała sceneria alternatywnej szesnastowiecznej Anglii. Elizabeth Grey służy w doborowej jednostce królewskich łowców czarownic. Wraz z kolegami całe życie poświęciła wyplenieniu z Anglii wszelkich przejawów magii, której uprawianie zakazane jest na mocy prawa. W tajemniczych okolicznościach jednak sama Elizabeth zostaje oskarżona o posługiwanie się czarami, aresztowana i skazana na śmierć na stosie. Jej wybawicielem okazuje się człowiek, którego uważała za swojego najbardziej zaciętego wroga - Nicholas Perevil, najpotężniejszy mag w królestwie.



Gena Showalter - Alicja i uczta Zombi
Wydawnictwo: HarperCollins Polska
Data wydania: 16.03


Może i nie czekałam na ten tom z zapartym tchem, bo nie czytałam jeszcze trzeciej części (za mną już "Alicja w krainie zombi" oraz "Alicja i Lustro Zombi"), ale z pewnością kupię, bo a) ładnie wyglądają na półce i b) jestem masochistką, która lubi kończyć nawet średnio udane serie. 


Zombi istnieją naprawdę. Pogódźcie się z tym. Jestem coraz silniejsza, coraz więcej umiem. Mogę samą myślą sprawić, że z każdego zombi zostanie garść popiołu. Wygrałam kilka bitew z siłami zła, ale zapłaciłam za to wysoką cenę. Okazało się, że to jeszcze nie koniec wojny. Teraz musimy się zjednoczyć, bo gramy o najwyższą stawkę. Albo znów nauczymy się być ludźmi, albo przestaniemy istnieć.

Johansen Erika - Inwazja na Tearling
Wydawnictwo: Galeria Książki
Data wydania: 09.03

Jestem okropnym człowiekiem, który czasami (!) kupuje książki tylko dlatego, że mają przepiękne okładki, a taką właśnie ma pierwsza część tej serii, czyli "Królowa Tearlingu". Z tego samego powodu wyląduje u mnie drugi tom. Miejmy nadzieję, że będzie to dobra historia. 


Z każdym dniem Kelsea Glynn coraz bardziej oswaja się z rolą władczyni. Kładąc kres zsyłkom niewolników do sąsiedniego Mort, wchodzi w drogę czerpiącej moc z czarnej magii Szkarłatnej Królowej – a ta nie cofnie się przed niczym. Szkarłatna Królowa postanawia wysłać straszliwą armię, by upomnieć się o swoje. Nic już nie powstrzyma inwazji na Tearling. Lecz gdy mortmesneńskie wojska podchodzą coraz bliżej, Kelsea w tajemniczy sposób udaje się spojrzeć w czasy sprzed Przeprawy i odnaleźć w nich niezwykłą i groźną sojuszniczkę: Lily, która walczy o życie w świecie, w którym już samo bycie kobietą bywa przestępstwem. Przyszłość Tearlingu – i duszy Kelsea – może zależeć od Lily i kolei jej życia, lecz młoda królowa ma bardzo mało czasu, by dowiedzieć się, jaki los spotkał kobietę.


Zbeletryzowany i nieco fantastyczny zapis trzech ostatnich dni życia polskiej królowej Cecylii Renaty, żony Władysława IV. Próba przypomnienia niezwykłej kobiety. Portret władczyni, matki, żony, artystki, cichej buntowniczki i ofiary dynastii. Kobiety niepięknej, ale wielbiącej piękno.


Cassandra Clare - Pani Noc
Wydawnictwo: Mag
Data wydania: 03


Nocni Łowcy z Los Angeles są głównymi bohaterami powieści „Pani Noc”, pierwszej odsłony najnowszego cyklu Cassandry Clare zatytułowanego „Mroczne Intrygi”, kontynuacji bestsellerowej serii „Dary Anioła”. Minęło pięć lat od wydarzeń przedstawionych w „Mieście Niebiańskiego Ognia”, po których Nocni Łowcy znaleźli się na skraju zagłady. Emma Carstairs nie jest już pogrążoną w żałobie dziewczynką, lecz młodą kobietą, która zamierza za wszelką cenę dowiedzieć się, kto zabił jej rodziców, i pomścić ich śmierć. Wraz ze swoim parabatai, Julianem Blackthornem, musi się nauczyć ufać swojemu sercu i rozumowi, gdy odkrywa demoniczny spisek obejmujący zasięgiem całe Los Angeles, od Sunset Strip aż po morskie fale roztrzaskujące się na plażach Santa Monica. Gdyby jeszcze serce nie prowadziło jej na manowce…


Ps. Znaleźliście coś dla siebie? 

Magiczna kawiarnia, czyli Gosiarella w Dziórawym Kotle

$
0
0

Na popkulturowej mapie Krakowa niedawno zabłysnął nowy punkt warty odwiedzenia - kawiarnia "Dziórawy Kocioł". Postanowiłam sprawdzić, czy to miejsce faktycznie jest tak przepełnione magią, jak można sądzić po nazwie. W końcu każdemu fanowi serii o Harrym Potterze nasuwa się automatyczne skojarzenie z "Dziurawym kotłem", czyli londyńskim pubem oddzielający świat mugoli od krainy czarodziejów. A Krakowska rzeczywistość wygląda tak:

Knajpa w klimacie Harrego PotteraIdąc ulicą Grodzką natykam się na Gryfona trzymającego w rękach "Daily Prophet", czyli nic nadzwyczajnego. A nie czekajcie. Zapomniałam, że moja sowa nie dotarła, więc to zdecydowanie nie jest dla mnie (i dla reszty nieszczęśników) codzienny widok, więc trzeba się zatrzymać. Na moje szczęście Gryfonów cechuje rycerskość, więc udaje mi się namówić go nie tylko do pokazania najnowszego wydania gazety czarodziejów (daje słowo: obrazki się ruszają!), ale także wskazania drogi do "Dziórawego Kotła" i zdradzenia tajemniczego hasła, dzięki któremu dostanę ciasteczko z wróżbą. Szczęśliwa, że przechytrzę leniwą sowę wchodzę w alejkę, a następnie schodami do piwnicy, w której znajduje się kawiarnia. Już na progu zdążyła rozwiązać najważniejszą tajemnicę swojego życia, czyli co się stało z moim listem z Hogwartu! Zawsze podejrzewałam, że sowa niosąca dla mnie zaproszenie wykoleiła się na jakimś drzewie, albo nastąpiła poważna pomyłka w administracji szkoły. A tu proszę! Zagubione listy wiszą sobie spokojnie nad sufitem! Następnym razem będę musiała wziąć ze sobą drabinę, by go odebrać. 

Gdzie jest moja sowa z listem z Hogwartu
Zaginione listy zapraszające do Hogwartu wiszą pod sufitem. Już wiecie gdzie je znaleźć! 
Wnętrze lokalu również przypadło mi do gustu. Weszłam do baru, gdzie zamiast spokojnie, jak normalny człowiek złożyć zamówienie, postanowiłam popiszczeć na widok wystroju, różowych klepsydr (wszystko co jest różowe jest moją słabością) i mini biblioteczki, która oczywiście jest wyposażona m.in. w serię powieści J.K. Rowling. Przy okazji ciągle rozrasta się kolekcja magicznych gier planszowych, a niedawno pojawił się Pegazus. Innymi słowy pełen oldschool, a wszystko to oddane do dyspozycji klientów. No może poza różowymi klepsydrami, bo podejrzewam, że dziwnie by na mnie patrzyli, gdybym zabrała je ze sobą do stolika. Chociaż istnieje spore prawdopodobieństwo, że posądziliby mnie nie o skrzywienie, ale o wyliczanie im czasu, który poświęcają na przygotowanie zamówienia. Skoro o tym mowa to muszę się Wam do czegoś przyznać - nienawidzę piwa. Poważnie, nie cierpię jego smaku! Niemniej nie mogłabym napisać tekstu o tej kawiarni bez choćby spróbowania ich popisowego napoju. I tak oto z własnej nieprzymuszonej woli zamówiłam kremowe piwo. Na moje szczęście z tradycyjnym piwem nie miało wspólnego i było przepyszne, ale do tego jeszcze wrócę. Poza barem są dwie sale, w których można się wygodnie rozsiąść. Wybrałam ciemniejszą z kominkiem, która wydała mi się bardziej przytulna. Co prawda półmrok nie sprzyja czytaniu, czy też graniu, ale do tego bardziej się nadaje druga sala, którą ozdabia namalowana lokomotywa wyglądająca bardzo znajomo. 


Dziórawy kocioł Ser-Nick


Jedyne co mnie nie urzekło to wygląd menu, który jest tak mogolski, jak tylko mógłby być. Liczę, że to niebawem ulegnie zmianie, bo jego zawartość zachwyca. Uśmiecham się, gdy widzę Ser-Nicka, czyli sernik na cześć ducha Bezgłowego Nicka. Uśmiecham się do mioteł na ścianach i dzieciaków robiący zdjęcia Nimbusa 2000. Uśmiecham się nawet, gdy nad głową świecą mi lampki choinkowe. Zdecydowanie pomysł na kawiarnie bardzo mi się podoba i jestem zdumiona, jak niewiele mamy w Krakowie miejsc nawiązujących do światów znanych z dzieł popkultury. 
Fani Pottera będą się czuli w Kotle, jak w pokoju wspólnym Gryfonów. Niemniej mimo, że dekoracje, nazwa, promotor i właściwie większość elementów wystroju mocno nawiązuje do Hogwartu, to właściciel zapewnia, że jest to miejsce przeznaczone dla wszystkich czarodziejów. W "Dziórawym Kotle" znajdzie się miejsce zarówno dla fanów Pottera, jak i Panoramixa. 


Wnętrze dziurawego kotła w krakowie

Ogólnie jestem zachwycona "Dziórawym Kotłem", który może jeszcze nie jest idealny, ale z pewnością stara się taki stać. Podoba mi się uroczy, wręcz magiczny klimat tego miejsca. Wygodne sofy, półmrok, kominek, książki i przepyszne kremowe piwo sprawiają, że chce się tam wracać. Szczerze mówiąc to nawet, gdyby mi się nie podobało tam wcale to i tak odwiedzałabym Kocioł dla samego piwa. Naprawdę nie potrafię opisać, jak ono jest niesamowicie pyszne! Robiłabym je sobie codziennie, ale właściciel nie chciał mi zdradzić przepisu. W sumie nic dziwnego, skoro sam go opracował, a ludzie z całej Polski przemierzają kraj, by go spróbować. Wierzcie mi, warto!  

Ps. Jeśli wybierzecie się do Krakowa i będziecie chcieli się spotkać to już mamy idealne miejsce!
Ps2. Jakie Waszym zdaniem powinny powstać jeszcze miejsca nawiązujące do dzieł popkultury?

Zróbmy z tego bajkę: Legendarna Wanda

$
0
0

O legendarnej Wandzie, która nie chciała Niemca mówi się niewiele i mam wrażenie, że pamięć o niej jest żywa głównie w Krakowie (mogę się mylić). Aż chciałoby się rozwinąć jej historię, dlatego stwierdziłam, że idealnie nadaje się do serii "Zróbmy z tego bajkę". No może jest za mało creepy w porównaniu do poprzednich (do tej pory pojawiła się bajka o królewiczu Ghostfaceo Krwawej Marii oraz o Krwawej Hrabinie). Pamiętajcie, że to tylko bajka, więc nie wszystko, co przeczytacie poniżej jest zgodne z legendą!

Dawno, dawno temu nadwiślańskim państwem władał król Krak. Był on niezwykle walecznym, sprawiedliwym i inteligentnym władcą - w końcu nie bez powodu przechodzi się do legendy! Poddani tak bardzo kochali Kraka, że sami wybrali go na swojego władcę, a on odwdzięczał im się każdego dnia dbając o ich bezpieczeństwo i dobrobyt. Założył gród w Krakowie, by jego dwór i ludność  mieli dostęp do wody, która przy okazji oddzielała ich od wrogiej armii, gdyby ta zaatakowała. Z myślą o przyszłości zapoczątkował państwo polskie, by wszystkie okoliczne ludy stały się Ohana. A w dodatku, gdy pewnego dnia groźny, ziejący ogniem smok zaczął domagać się ofiar w postaci bydła i zjadać pastuchów, Krak interweniował i zabił groźnego potwora (spokojnie, wtedy smoki nie były jeszcze pod ochroną). Zdecydowanie Krak był dobrym królem. Niestety każdego władcę, nie ważne jak wielki by on nie był, czeka zawsze ten sam koniec - śmierć. I choć wieść o zakończeniu życia Kraka wpędziła wszystkich w depresję to wiedzieli, że pamięć o nim przetrwa wieki. Już oni się o to postarali, gdy własnymi rękami usypali mu kopiec!

Na szczęście ten wyjątkowy władca miał spadkobiercę o równie dobrym i walecznym sercu. Poddani pokochali Wandę równie mocno, jak jej ojca. W końcu jak można byłoby jej nie pokochać?! Młoda niewiasta zasiadająca na tronie była nie tylko mądra, sprawiedliwa i opiekuńcza, ale również niezwykle oddana swojemu narodowi. Rozumiała wizję swojego ojca i za wszelką cenę chciała umocnić wizy między zjednoczonymi ludami, nad którymi panowała. W końcu, gdyby jej się nie udało to Polska mogłaby zostać wcielona do Niemiec i co wtedy?! Przecież już wtedy nie znoszono germanów, więc to byłaby prawdziwa zbrodnia przeciwko ojczyźnie! Niestety jej wspaniała wizja wprowadzenia kraju w złotą erę została przerwana, ale o tym później.




Gdy tylko młoda królewna zaczęła swe rządy po całym świecie rozniosła się wieść o zachwycająco pięknej niewieście z z nadwiślańskiego grodu. Na dworach drewnianych zamków we wszystkich znanych językach szeptano tylko o pięknej Wandzie, córce potężnego Kraka. Niestety mówiono o niej nawet po niemiecku, więc dowiedział się o niej młody książę Rytgier, który z jakiegoś dziwnego powodu nie chciał ożenić się ze swoją rodaczką, lecz z polską królową. Rytgier posłał do Krakowa posłów, by w jego imieniu obdarowali ją złotem i kosztownościami, a także poprosili o jej rękę, a gdyby ani ręki, ani całej reszty mu oddać nie chciała to mieli wypowiedzieć wojnę. Widzicie moi drodzy, niemiecki książę był potworem w ludzkiej skórze! Za nic miał miłość, ponieważ dla niego liczyła się jedynie potęga i prestiż, a skoro we wczesnym średniowieczu miał dość spartańskie warunki - drewniany zamek, niedomytą służbę, śmierdzących poddanych, karaluchy pod łóżkiem i żadnego instagrama, na którym mógłby publikować swoje sweet focie. Sami rozumiecie, czuł się sfrustrowany i musiał znaleźć sobie chociaż piękną żonkę! Nie ważne, czy będzie musiał wyciąć w pień całe sąsiednie królestwo. 

Po przybyciu do Krakowa, niemiecka delegacja była zachwycona wszystkim, co tam zobaczyła - od poddanych, przez gród, aż po Wandę (pewnie to zasługa tego, że wszystko było czyste, skoro Wisła była w pobliżu). Obrzucili piękną władczynię klejnotami, złotem i innymi kosztownościami zachwalając przy tym swojego księcia. Jednak na próżno, bo nawet bez social mediów plotki rozprzestrzeniały się szybko i królowa wiedziała, jaki z Rytgiera tyran i prostak. Niemniej grzecznie słuchała, a na propozycje małżeństwa nie zareagowała tak histerycznie, jak można byłoby się po niej spodziewać. Nie tupnęła nogą, nie rzuciła się do rzeki, nie popełniła samobójstwa. Zwyczajnie rozsądnie przedstawiła powodu, dla których zmuszona była odmówić. Na szczycie listy"Nie wyjdę za Niemca!" było m.in.:
1. Jest królową i nie może opuścić swojego królestwa 
2. Za bardzo kocha swój lud, by go opuścić.
3. Nie wyjdzie za Rytgiera, bo jest Niemcem.
4. Nie wyjdzie za Rytgiera, bo go nie zna i poznać nie chce.
5. Nie wyjdzie za Rytgiera, bo jest Niemcem.


Posłowie nie mogli przyjąć tej całkowicie zasadnej odmowy i bardzo szybko przeszli od pochlebstw do gróźb. Wanda nie dała po sobie poznać, jak bardzo przeraziła ją wizja jej królestwa skąpanego we krwi poddanych. Za to jej doradcy się nie krępowali. Głośno wyrażali swój smutek i obawy, a nawet próbowali nakłonić Wandę do zmiany zdania. Ta jednak była nieugięta. Zamknęła się nocą w swej komnacie, by na spokojnie obmyślić plan działania. Niestety piękna królowa znad Wisły nie miała co liczyć na pomoc dobrej wróżki, czy innej Matki Chrzestnej, bo w takie czary Słowianie nie wierzyli. Krasnoludki również odpadały, smok zabity przez ojca, a młody królewicz nie dość, że nie przyszedł na ratunek to jeszcze stał się przyczyną problemów. Ech, disneyowskie rozwiązania na nic się w tej sytuacji zdadzą! Wanda mogła liczyć tylko na siebie, ale co tu zrobić? Młode państwo nie mogło pozwolić sobie teraz na wojnę, ale akt prawdziwej miłości i wielkie poświęcenie mogło scalić ich na wsze czasy. 

Gdy całe królestwo pogrążyło się w głębokim śnie, królowa opuściła zamek. Po ciuchu dobiegła do stromego brzegu Wisły. Zebrała w sobie całą swoją odwagę, zamknęła oczy i zawierzyła swój los bogom rzucając się w toń wody. Nazajutrz jej ciało odnaleziono na brzegu. Kraj ponownie pogrążył się w żalu po stracie wspaniałego władcy, jednak tym razem w sercach poddanych zakwitło nowe, nieznane im dotąd uczucie. Z połączenia żalu, wzruszenia i zaskoczenia z poświęcenia Wandy narodziło się poczucie wspólnoty. Ponownie postanowiono usypać kopiec upamiętniający ją i jej poświęcenie (co ciekawe kolejna osoba, która zasłużyła sobie na kopiec miała się narodzić dopiero kilka wieków później). Dodatkowo okoliczne czarownice poprzysięgły zemstę Rytgierowi i jego potomkom rzucając klątwę na jego ród. Tak kończy się oficjalna wersja, jednak to wcale nie koniec.


Można sądzić, że rzucenie się w otchłań Wisły było odrobinę melodramatyczne, by nie napisać histeryczne, pochopne, czy zwyczajnie głupie. Jednak Wanda dobrze wiedziała co robi, a przynajmniej miała taką nadzieję i ufała swym bogom. Widzicie, młode słowianki, które umarły jako panny przed zamążpójściem mogły stać się boginkami, zwanymi również rusałkami. I tak też się stało w przypadku Wandy. Od tamtej pory do dnia dzisiejszego zamieszkuje lasy nieopodal Wisły pilnując, by jej lud był bezpieczny. Pamięć o niej również przetrwała i choć nie czcimy już Słowiańskich bogów to obrzędy związane z Wandą są ona wciąż żywe. W noc jej imienin, czyli noc świętojańską oddajemy jej hołd puszczając wianki na Wiśle.

Ps. Wanda trafiła do serii "Zróbmy z tego bajkę", ponieważ Hołka zapytała mnie, którą polską legendę lub prawdziwą historię wybrałabym, gdyby Disney miał kręcił bajkę. Podrzucam to pytanie Wam, więc dawać znać w komentarzach!

Matka kidnaperka, czyli o Finding Carter

$
0
0

Matka to ciekawe stworzenie. Często nas drażni i złości, a przy tym nie ma na świecie nikogo, kto kochalibyśmy mocniej i dłużej, niż ją. W końcu to ona nas wychowała, opiekowała się nami, uczyła świata i całowała, gdy zrobiliśmy sobie kuku. A teraz wyobraźcie sobie, że nagle dowiadujecie się, że Wasza mama nie jest Waszą mamą. Niby wiele dzieci dowiaduje się, że są adoptowani, a ich biologiczna je oddała, ale co w sytuacji, gdy dowiadujecie się, że Wasza mama nie zdobyła Was przez adopcję tylko porwanie? I teraz ona najprawdopodobniej pójdzie siedzieć na długie lata, a Wy jesteście zmuszeni zamieszkać z całkiem obcą, choć biologiczną rodziną. Przerażające, prawda?

Tak było z Carter, choć to nawet nie jest jej prawdziwe imię. W jednej chwili dowiaduje się, że jej życie opierało się na kłamstwie, jednak nie ma o to większego żalu. Najważniejsze dla niej jest znaleźć sposób, by znów być z mamą, bo w końcu to  Lori jest jedyną, którą zna i kocha. A Elizabeth może i ją urodziła, ale Carter nie widzi w niej matki, a jedynie policjantkę, która chce dopaść Lori. Przyznaję, że do obejrzenia pierwszego odcinka uznawałam osoby, które kochały swoich porywaczy za poważnie chore (syndrom sztokholmski etc.) i właściwie dalej tak jest, jednak w przypadku Carter i jej związku z Lori mam zupełnie inne odczucia. Dziewczyna faktycznie została uprowadzona, jednak była zbyt młoda, by o tym wiedzieć. Nie była bita, wiązana, ani nikt się nad nią nie znęcał. Carter miała nawet lepiej niż Roszpunka, bo miłość Lori do niej była całkowicie szczera i bezinteresowna. Miała szczęśliwe dzieciństwo i wszystkie wspomnienia związane z matką były dobre. Nikt nie powinien od niej wymagać, by nagle od tak przestała ją kochać, a w zamian zaczęła darzyć tak głębokim uczuciem zupełnie obce jej osoby. 



Fascynujący problem, prawda? Zmusza do myślenia i zrewidowania swoich poglądów. Przynajmniej u mnie tak zadziałało i byłam zaskoczona, że w temacie porwań dzieci istnieje coś poza czernią i bielą. Przynajmniej dla tych dzieci, bo rodzice mają pełne prawo rozszarpać porywacza na kawałki. Jestem naprawdę zdumiona, że stacja MTV wzięła się za stworzenie produkcji skupiającej się na tak ciężkim problemie, a przy tym z sukcesem udało im się przedstawić go z tak wielu perspektyw. Niemniej uczucia ofiary, jej rodziny i porywaczki nie są w "Finding Carter" jedynym wątkiem. Właściwie jest ich tak wiele, że nie wiem od czego zacząć. Budowanie więzi między Carter i każdy członkiem nowej rodziny, w tym siostrą bliźniaczką to istna plątanina wątków i kłamstw. Poza tym to typowa teen drama ze swoimi licealnymi problemami, pierwszymi miłościami, narkotykami i zatargami z prawem. Co prawda poziom dramatyzmu jest bardzo wysoki, ale da się to przełknąć. 
Choćby przez tą małą tradycję ciężko nienawidzić Lori.
Zakochałam się w pierwszym sezonie "Finding Carter"! Nie mogłam się oderwać od oglądania. Ciągle zastanawiałam się, jak potoczą się losy bohaterów. Fascynowało mnie budowanie więzi w tak poharatanej rodzinie. Przy tym zarówno twórcy, jak i aktorzy spisali się znakomicie, więc jestem pod ogromnym wrażeniem. Niestety przestało być tak kolorowo w drugim sezonie, gdy serial przestał skupiać się na wątku porwania, a poszedł bardziej w stronę nastoletnich dramatów i absurdalnych rozwiązań. Na dwadzieścia cztery odcinki może dwa były ciekawe, a przy oglądaniu pozostałych okropnie się nudziłam, zastanawiając się co u licha się stało z tak dobrą produkcją?! Czyżby scenarzyści nie mieli już dobrych pomysłów na to, jak to wszystko dalej pociągnąć? Najwyraźniej tak, bo mimo zapewnień ostatecznie zdecydowano, że kolejny, trzeci sezon nie powstanie. Przy tym widzów zostawiono z cliffhangerem. Nienawidzę kiedy to robią! Czy tak trudno wypuścić jeden odcinek, który pozamyka wszystkie wątki?

Skoro tylko trzynaście, może piętnaście odcinków jest dobrych to czy warto brać się za przedwcześnie anulowany serial? Osobiście uważam, że tak, ale tylko pierwszy sezon. Skończcie go oglądać w momencie, gdy zacznie Was nudzić, bo lepiej nie będzie i nie macie co liczyć na poprawę poziomu, gdy ten opadnie. A jeśli przy dalszym oglądaniu będzie Was trzymać ciekawość, co stanie się dalej to zwyczajnie dajcie mi znać to Wam opowiem lub poszukajcie w internetach (spoilerów tam nie brakuje!). 

Argumentami na tak poza rewelacyjnym, oryginalnym pomysłem na serial jest także ciekawa kreacja aktorska, wspaniała oprawa muzyczna (w końcu to produkt MTV!), wciągająca fabuła i ogólnie pierwszy sezon wymiata! Uwielbiam produkcje, które zmuszają mnie do myślenia, ponownego rozważenia co jest dobre, a co złe i gdzie leży granica. Lubię, gdy bohaterowie się rozwijają, zmieniają, a przy tym nie jest to nagłe, lecz jest wynikiem ich przeżyć. To wszystko ma w sobie "Finding Carter" (w pierwszym sezonie!). I może nie jest to serial, który zmienił moje życie (bo takich nie ma), ale zdecydowanie wpłynął na mój sposób postrzegania niektórych spraw. Przy okazji, jeśli zdecydujecie się zaryzykować oglądanie to zwróćcie uwagę na tytuły odcinków. 
Ps. A Wy w sytuacji Carter (tj. nagle dowiadując się, że wychowywała Was porywaczka) jakbyście się zachowali?

Lepiej!, czyli czy nowe nawyki dają szczęście?

$
0
0

Jak Wam się żyje? Dobrze? Źle? Rewelacyjnie? Niezależnie od odpowiedzi i tak zawsze mogłoby być lepiej (lub gorzej), prawda? To coś nas łączy. Na ogół jestem szczęśliwym człowiekiem, ale mam też swoje mniejsze lub większe kryzysy, więc gdy zobaczyłam tę absurdalnie żółtą okładkę, postanowiłam postąpić zgodnie z obrazkiem instruktażowym znajdującym się na niej. A nuż któraś z tych 21 strategi faktycznie pozwoli osiągnąć mi szczęście, więc dlaczego nie zaryzykować?

Gretchen Rubin w swoim poradniku "Lepiej! 21 strategii, by osiągnąć szczęście" radzi nam, jak wykształcić u siebie pozytywne nawyki. Jednak nie są to magiczne zaklęcia, które zadziałają tylko wtedy, gdy mamy w sobie magię. Co to to nie! Autorka podrzuca nam zarówno rady, jak i pytania, które pozwolą nam zrozumieć siebie, to kim jesteśmy, a dzięki temu wybrać metody, które okażą się dla nas skuteczniejsze. W końcu każdy z nas jest inny, lubi odmienne rzeczy i ma już swoje przyzwyczajenia, więc uniwersalne rady zazwyczaj są nieskuteczne. Za to plus! Zwłaszcza, że sama zadaję mnóstwo pytań pomocniczych, gdy ktoś prosi mnie o polecenie dobrej książki, czy filmu tj. ludzie różnią się między sobą nie tylko gustem, również także osobowością. A skoro o tym mowa to już na starcie autorka prosi nas, abyśmy się zakwalifikowali do jednej z poniższych kategorii:


PRYMUS– bez problemu spełnia oczekiwania, te zewnętrzne i wewnętrzne. Budzi się rano i od razu zastanawia, co ma dziś w planie i ile pozycji jest na liście rzeczy do zrobienia. Chce wiedzieć, czego się od niego oczekuje i chce te oczekiwania spełnić. Usiłuje nie popełnić błędu ani nikogo nie zawieść (z sobą samym włącznie). Ponieważ prymus czuje mocną potrzebę, by spełniać swe własne oczekiwania, ma też mocny instynkt samozachowawczy, który chroni go przed tendencją do spełniania oczekiwań innych.

WĄTPIĄCY– kwestionuje oczekiwania i spełnia je wyłącznie wtedy, gdy uzna, że mają one sens. Motywuje go rozsądek, logika i poczucie sprawiedliwości. Kiedy budzi się rano, zastanawia się, co powinno zostać dziś zrobione i dlaczego. Sam decyduje, czy jakieś działanie to dobry pomysł, i nie chce robić niczego, co wydaje mu się bezcelowe. Można powiedzieć, że wszystkie oczekiwania zmienia na oczekiwania wewnętrzne.

ZOBLIGOWANY– bez problemu spełnia oczekiwania płynące z zewnątrz, ale ma kłopot, by spełnić te wewnętrzne. Motywuje go to, że jest rozliczany zewnętrznie. Budzi się rano z pytaniem: co muszę dziś zrobić? Jest mistrzem dotrzymywania zobowiązań wobec innych i dotrzymywania terminów. Zobligowany potrzebuje kontroli zewnętrznej nawet wobec aktywności, które sprawiają mu przyjemność.

BUNTOWNIK– opiera się wszelkim oczekiwaniom, zarówno wewnętrznym, jak i wewnętrznym. Do działania motywuje go możliwość wolnego wyboru. Buntownik, kiedy budzi się rano, zadaje sobie pytanie: co chciałbym dzisiaj zrobić? Nie znosi kontroli, nawet samokontroli, i cieszy go nicnierobienie sobie z zasad i oczekiwań.
Gretchen Rubin poradnik o szczęściu

Jeśli nie jesteście pewni, do której kategorii moglibyście się zaliczyć to bez obaw, bo na końcu książki znajduje się coś co Wam w tym pomoże. Osobiście uważam się za wątpiącą, której bliżej do buntownika, niż prymusa. Ludzie do tej pory uważali, że jestem złośliwa, gdy zaczynałam pokazywać niecenzuralne gesty, gdy kazali (!) mi coś zrobić, zamiast grzecznie poprosić, a teraz wychodzi na to, że wcale nie byłam niegrzeczna - w końcu to buntowanie się przeciwko oczekiwaniom innych to część mojej osobowości! Ha! Niemniej z buntownika mam tylko część, a większość z wątpiącego. To dobrze, bo moim zdaniem powinno się szukać sensu we wszystkim, ale jak pisze autorka "wątpiący (...) uważają, że wszyscy powinni być wątpiącymi, bo to jedyny słuszny sposób życia" - wypisz, wymaluj ja! Dokładnie o tym pomyślałam, gdy w pierwszym odruchu z politowaniem spojrzałam na pozostałe grupy.

I choć powyższy podział można uznać za główny to autorka zadaje nam wiele innych pytań, dzięki którym łatwiej przyjdzie nam wyrobienie nowych nawyków np. czy jesteśmy rannymi ptaszkami (skowronkami), czy sowami. Pora dnia, w której jesteśmy bardziej żywi jest w końcu kluczowa! Jak wiecie jestem 100% nocną sową, więc bardzo ucieszyła mnie, gdy przeczytałam "Kiedyś wydawało mi się, że sowy mogłyby być skowronkami, gdyby tylko się postarały, ale badania wskazują, że to niezmienna cecha osobowości". Znów punkt dla mnie, gdy ktoś będzie miał pretensje i żale. Za to kolejny plus dla Rubin! Okey, słowo daje to był ostatni cytat! 

Oczywiście książka nie skupia się jedynie na rozwijaniu w nas samoświadomości. Uczy nas również rozwijać nawyki, utrzymywać je i walczyć z pokusami. Dodatkowo autorka przedstawia wiele rozwiązań, które wykorzystała w praktyce eksperymentując na sobie i swoich znajomych. Jak na poradnik jest napisana w sposób wyjątkowo przystępny. Podczas czytania miałam wrażenie, że autorka stoi obok i wygłasza swój monolog, wtrącając anegdotki etc. Innymi słowy, styl pisania absolutnie nijak się ma do typowej pozycji próbującej nam wcisnąć sposób na lepsze życie. 

Czas na rozstrzygającą kwestię. Czy dzięki tej książce moje życie stało się lepsze? Nie bardzo. Jednak jak na typowego narcyza przystało uważam, że moje aktualne nawyki są dobre, sama jestem wspaniała, a jeśli coś trzeba poprawić to ktoś powinien mi wskazać dokładnie co. Przy tym od dawna dobrze wiem, w jaki sposób wprowadzić zmianę do swojego planu dnia. Może kilka rad faktycznie okazało się cennych, a książka sama w sobie była ciekawa i miała mnóstwo fragmentów, które pozaznaczałam kolorowymi znacznikami, ale to tyle. Niemniej na mój poziom szczęścia w żaden sposób to nie wpłynęło. Dlatego nie polecam tej książki osobom, które mogłyby się podpisać obiema rękami pod drugim zdaniem w tym akapicie. Jeśli jednak Wy od dawna bezskutecznie staracie się zacząć uprawiać sport, medytować, nauczyć się chińskiego, czy robić cokolwiek innego, co wymaga regularności to ta książka z pewnością mogłaby się Wam przydać. 
I właśnie dla tych osób mam niespodziankę! Na Gosiarellowym Facebooku (o tutaj) wystartował konkurs, w którym do wygrania jest egzemplarz "Lepiej! 21 strategii, by osiągnąć szczęście" Gretchen Rubin. Wystarczy, że napiszecie tam (tj. w komentarzu pod zdjęciem konkursowym na fb), jaki nawyk chcielibyście wykształcić. Szczęścia życzę!

Ps. Która kategoria najlepiej Was opisuje?
Ps2.Jesteście szczęśliwi?

Jakie są seriale od MTV?

$
0
0
Amerykańskie seriale młodzieżowe

Wbrew pozorom MTV to nie tylko teledyski i żenujące reality show pokazujące, jak nisko upadliśmy (np. Warsow Shore). Po trzydziestu latach swojej działalności stacja MTV postanowiła w końcu postawić na coś bardziej ambitnego, jeśli teen dramy można tak określić. Bądźmy jednak szczerzy MTV od samego początku jest nastawiona na dawanie widzom rozrywki i właśnie dzięki temu jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych stacji, kształtuje trendy, zachowania i modę. Ba! Socjologowie doszli nawet do wniosku, że należy scharakteryzować pokolenie MTV, ale o tym innym razem, bo dziś skupimy się na serialach.

Teen Wolf / Nastoletni Wilkołak (2011 - teraz) - Teen Wolf jest luźno oparty na filmie o tym samym tytule z 1985 rok, a przy tym jedną z dwóch produkcji, które przedzierały szlaki stacji na serialowych wodach, lecz był pierwszym o zabarwieniu fantastycznym. Choć zaczynał nieśmiało w porównaniu z tym, czym jest teraz. Muszę przyznać, że po pierwszym sezonie widać, że MTV nie wiedziało jeszcze co robi i jak się zabrać porządnie do serialu, jednak po pierwszej katastrofie szybko wyciągnęli wnioski, przy tym okazując się niesamowicie pojętnym uczniem, ponieważ kolejne sezony są o niebo lepsze! Teen Wolf jest jednym z nielicznych seriali, które zaliczyły tak zadziwiającą poprawę poziomu. Jeśli jednak nie wiedziecie o czym jest serial to wyjaśnię, że o licealistach, którzy dowiadują się o istnieniu wilkołaków (w późniejszych sezonach również o istnieniu innych stworzeń nadnaturalnych). Ba! Większość z nich sama zmienia się w stwory z legend. Więcej na temat Teen Wolf'a przeczytacie tutaj.

Awkward! / Inna (2011–2015) - drugi serial eksperymentalny stacji, jednak w przeciwieństwie do poprzedniego ma krótszą formę, bo odcinki dwudziestominutowe, a przy tym nie ma w sobie wątku fantastycznego. Opowiada o dość żenujących losach piętnastoletniej Jennie, która zyskuje w szkole popularność, gdy jej wypadek został uznany przez rówieśników za nieudaną próbę samobójczą.

Faking It (2014 - teraz) - bardzo udany następca Akward!. Dlaczego następca? Oba seriale mają dość podobną formę i fabułę. Dwie nastolatki pragną popularności, co zapewnia im omyłkowe okrzyknięcie parą lesbijek. Co ciekawe wynik tej pomyłki tworzy interesujący trójkąt miłosny. Przy tym produkcja jest znacznie lepsza i widać, że MTV ciągle stara się tworzyć coraz lepsze seriale.



Finding Carter (2014–2015) - to dramat młodzieżowy opowiadających o losach nastolatki, która nagle dowiaduje się, że jej całe życie było kłamstwem (nawet imię), a jej ukochana mama nie jest jej matką, lecz porywaczką. Dość ciężka tematyka, jak na serial młodzieżowy, a co dopiero na MTV, a mimo tego sobie poradzili. Osobiście uważam to za najlepszy serial stacji i niezmiernie żałuję, że wbrew zapewnieniom nie doczekał się trzeciego sezonu. Więcej o "Finding Carter" możecie przeczytać tutaj.

Eye Candy (2015) - to serialowy dramat, thriller będący adaptacją książki o tym samym tytule autorstwa Roberta Lawrence Stine. Co ciekawe skupia się na znalezieniu seryjnego mordercy wyszukującym swoich ofiar na portalu randkowym, a przynajmniej do czasu, gdy poznaje Lindy, która staje się jego nową obsesją. Serial został anulowany po pierwszym sezonie, więc możecie pomyśleć, że był klapą, jednak osobiście tak nie uważam.



Scream (2015 - jeszcze trochę pociągnie) - przy ocenianiu tej produkcji nie potrafię być obiektywna, zwłaszcza jako fanka oryginalnej serii horrorów "Krzyk', którą MTV obdarło ze wszystkiego, co było w niej najlepsze, a następnie podało jako średnio interesujący odcinkowiec. Jak nawet powiedziano w pierwszym odcinku "Nie da się przerobić slashera na serial", a MTV to udowodniło. Niemniej serial ma też swoje atuty, a jeśli chcecie przeczytać więcej o wadach i zaletach "Scream" to klikajcie tu.

The Shannara Chronicles (2016-zobaczymy) - kolejny tytuł od MTV oparty na książce. Tym razem na trylogii "Miecz Shannary" Terry’ego Brooksa, która opowiada o świecie, w którym po setkach lat od zakończenia Wielkich Wojnen Ludów i zniszczenia naszej cywilizacji, panują Elfy. Są też ludzie, trolle i gnomy, a niebawem mają powrócić także demony, które zamierzają zniszczyć świat. To chyba pierwszy serial, o którym nie wiem co myśleć pomimo obejrzenia dziewięciu odcinków. Nie jest zły, nie jest zachwycający, ani specjalnie wciągający, ale ma w sobie coś, przez co liczę, że jeszcze się rozkręci.

Powyższe siedem tytułów to wszystkie do tej pory wyemitowane przez MTV seriale. To zasadniczo niewiele, jak na trzydzieści pięć lat istnienia, jednak trzeba wziąć pod uwagę, że dopiero od pięciu stacja zdecydowała się zabrać za produkcje seriali, a przez ten czas działała bardzo intensywnie i z sukcesem uczyła się na swoich błędach. Myśląc o MTV spodziewaliście się młodzieżówek, więc tu zaskoczenia nie ma, niemniej widać, że podchodzi do tego gatunku znacznie poważniej i podejmuje się cięższych tematów, niż choćby The CW. Niemniej klimat jest bardzo lekki, przy oglądaniu bez trudu można się odprężyć, a odcinki często są wciągające. Co jeszcze cechuje wszystkie te tytuły? MTV dobrze dobiera aktorów, a oprawa muzyczna jest wyjątkowo dobra (warto zwrócić uwagę jakie zatytułowane są odcinki niektórych serii). Ponad to na pierwszy rzut oka widać, że ich produkcje są przeznaczone dla nastolatków i młodych dorosłych, bo emitują niemal same teen dramy. 

Podoba mi się to, że stacja ma w swoim repertuarze zarówno normalne seriale młodzieżowe, których akcja rozgrywa się w amerykańskiej szkole średniej i wszyscy są zasadniczo normalni (tzn. nie posiadają żadnych mocy, ani nie stają się w nocy potworami), jak i te z głównym wątkiem fantastycznym. Przyznaję, że to właśnie to ostatnie przyciąga mnie najbardziej. Na plus zaliczam również tworzenie adaptacji powieści, bo dzięki temu możemy doczytać sobie, co się dzieje dalej (np. jeśli stacja nie zamówi kolejnych sezonów). Widać, że MTV lubi również wskrzeszać stare filmy, czy raczej luźno opierać swoje seriale na nich. Okey, dalej odrobinę dąsam się za Scream, ale przy Teen Wolfie była to dobra decyzja. Jeśli o mnie chodzi początkowo byłam bardzo sceptyczna, jednak z czasem przekonałam się, że stacja potrafi stworzyć porządny serial (może nie najwyższych lotów, ale od tasiemców tego nie wymagam) i teraz z coraz większą pewnością zabieram się za ich nowe tytuły.

Ps. Macie swój ulubiony serial emitowany przez MTV? (Okey, a poza Teen Wolfem?)
Ps2. Powiedzcie mi proszę, czy również byliście nieufni, gdy słyszeliście, że MTV wzięło się za tworzenie seriali, czy tylko ja miałam poważne obawy?

5 różowych rzeczy, które mogą was zaskoczyć!

$
0
0
Różowe dzieła natury

Co ciekawe różowy blog o zombiakach, slasherach, czy Złoczyńcach wcale nie jest najbardziej nietypową rzeczą występującą w tej słodkiej barwie, chociaż zdecydowanie nie jest też czymś całkiem normalnym. Zdaję sobie sprawę, że w czasach, gdy pink is new black niemal wszystko można kupić w różowym kolorze - od samochodów przez telefony, aż po narzędzia. Niemniej jestem przekonana, że przedstawione poniżej różowe "rzeczy" was zaskoczą. Mam nadzieję, że jesteście gotowi na pełną słodkości podróż przez wszystkie odcienie różu!

8 różowych jezior
Nawet tęcza do niego wpada! Brakuje tylko jednorożców!
Jezioro Hillier znajdujące się na wyspie Middle u wybrzeży Australii Zachodniej. Quairading Pink Lake, Pink Lake i Hutt Lagoon również leżą w Zachodniej Australii. Lac Retba położone w Senegalu. Jezioro Salina de Torrevieja w Hiszpanii. Dusty Rose Lake w Kanadzie. Masazirgol w Azerbejdżanie. Wszystkie różowiutkie i okropnie słone. Możecie mi wierzyć lub nie, ale naprawdę te różowe jeziora nie są moją sprawką. Naprawdę nie wykupiłam całej masy barwników tylko po to, by jeździć po świecie i barwić świat na żywą reklamę bloga. Słowo daje mam alibi! To wszystko wina natury (nawet ona kibicuje Gosiarelli!)! Zazwyczaj kwitnących alg, a czasami minerałów znajdujących się w pobliżu. Najlepsze jest to, że barwa jest trwała, czyli jeśli będziecie kiedyś w okolicach różowych jezior to spokojnie możecie mi przywieźć trochę wody w pojemniczku.

Różowa planeta
Planeta Gosiarelli
Powyżej pisałam, że natura kibicuje Gosiarelli, ale to za mało powiedziane, ponieważ cały wszechświat mi sprzyja!
W 2013 roku odkryto różową planetę, którą nazwano GJ 504b (to G jest od Gosiarelli).Najprawdopodobniej swoją barwę zawdzięcza mniejszej ilości chmur niż ma to miejsce w przypadku innych planet spoza układu słonecznego. I jak wszystko, co różowe podważa obowiązujące prawa tj. do czasu jej odkrycia naukowcy wierzyli, że planeta tak oddalona od swojej gwiazdy, jak GJ 504b, nie mogłaby powstać, a zwłaszcza tak duża, czyli o wielkości Jowisza, jednak o kilkukrotnie większej masie. Żartowanie na ten jej temat wydaje się zbyt proste.

Różowy królik
Różowy królik Gelitin
"Gnije, a z jego boku wylewają się wnętrzności, ale i tak jest słodki" - tak Ali Janka opisuje swoje dzieło.
Na pierwszy rzut oka wygląda, jak porzucona na trawie maskotka. Cóż... właściwie to prawda, tylko kto zgubiłby pluszaka o długości około 60 metrów? Najwyraźniej grupa artystyczna Gelitin, która stworzyła w 2005 roku go z wełny, napakowała słomą i zostawiła, by spokojnie sobie przez lata degradował na zboczach Colletto Fava we Włoszech. Dziś już nie wygląda tak ładnie, ale widok satelitarny dalej mnie zdumiewa.

Różowe plaże
Różowe plaże
Plaża na wyspie Harbour (Bahamy) [Źródło]
O różowych plażach być może słyszeliście. Jest ich sporo. Przykładowo ta na Harbour zawdzięcza swój kolor mieszaninie koralowców i połamanych muszli. Zaś z tą na wyspie Elafonisi, która notabene jest uznawana za jedną z najpiękniejszych europejskich plaż, wiąże się legenda. Podobno na początku XIX wieku tureccy żołnierze wymordowali na niej około 600 kobiet i dzieci szukających schronienia. Wówczas plaża spłynęła krwią ofiar barwiąc piasek, który dziś z czerwieni zmienił się w róż. Miłego plażowania! 

Różowy/Arbuzowy śnieg
Arbuzowy śnieg
Robiłabym aniołka!
Gdy byłam mała lubiłam barwić śnieg na różne kolory, jednak gdyby zobaczyła spadające z nieba różowe, śnieżne puchy z pewnością zaraz po zrobieniu zdjęcia, uciekałabym jak najdalej. Podobnie zareagowali mieszkańcy Karagandy w Kazachstanie, gdy 13 sierpnia 2013 roku przy dodatniej temperaturze spadł różowy śnieg. Raczej sceptycznie odnosili się do wyjaśnienia, że była to wina wiatrów znad Sahary. Nie dziwię się, chociaż różowy śnieg nie jest żadną nowością. W Stanach zyskał nawet miano arbuzowego śniegu ze względu na swoją barwę, jak i zapach, który uwalnia się podczas jego zgniatania. 

Ps. Ciekawe, czy jest coś, co nie występuje w różowym odcieniu? 
Ps2. Są inne różowe rzeczy, które Was zaskoczyły?

Sekretna tożsamość, czyli superbohater wychodzi z szafy

$
0
0

Dawno, dawno temu pisałam o tym, jak stworzyć swojego superbohatera. Wierzę, że dałam wam dość czasu, abyście go już zmajstrowali. Załóżmy, że tak właśnie się stało i superbohater ma już supermoce, ekstra ksywę, genialnego nemesis i bazę wyposażoną we wszystkie dostępne bajery. Można pomyśleć, że wasza praca dobiegła końca i niczym nie trzeba się już martwić, prawda? BŁĄD! Zostało jeszcze kilka bardzo ważnych spraw do omówienia, a dziś zajmiemy się jedną z nich - ujawnieniem swojej tożsamości. 

Sprawa wydaje się bagatelna, a jednak ma zasadnicze znaczenie dla rozwoju naszego superherosa. Przede wszystkim, jeśli pilnie strzeże swojej tożsamości, a ta zostanie poznana przez wroga to będzie miał nie lada problem. Zresztą w porównywalne kłopoty wpadnie, gdy jego przez lata okłamywani bliscy poznają prawdę! Z kolei, jeśli wyjdzie z założenia, że najlepiej zerwać wszystkie dotychczasowe kontakty, by zwiększyć szanse na to, by jego sekret znał jedynie on sam to najprawdopodobniej będzie mu doskwierać samotność, która może odbić się na jego psychice. Rozumiecie już, dlaczego to takie ważne, by dobrze rozegrać ujawnienie swojej super tożsamości? Niemniej nie podam wam rozwiązania na tacy, bo nie ma jednego uniwersalnego. To Wy znacie swojego supebohatera najlepiej, więc jako jedyni macie prawo decydować CZY, KIEDY i KOMU powinien wyznać swój sekret oraz w jaki sposób może ukrywać swoją tożsamość. Gosiarella jedynie was pokieruje prezentując plusy i minusy dostępnych opcji. 


Opcja #1 Milczenie
Banksy tak się przyczaił, że nawet zdjęcia nie mogę opublikować! A nawet nie jest superbohaterem! 
Milczenie zawsze jest dobrym wyjściem. Przynajmniej na początku, gdy jesteśmy pewni, czy moce są stałe, czy są jedynie wynikiem spożycia za dużej ilości grzybków. Wyobraźcie sobie, że przyczyną są halucynacje, a wasz bohater z założony czerwonym kocem biega po znajomych krzycząc, że strzela laserami z oczu. Gorzej: lata w tej polarowej pseudo pelerynie po mieście drąc się do wszystkich, że potrafi wypuszczać z siebie śmiercionośne gazy, które zabiją ich wrogów. Raz, że wstyd na całą dzielnie to jeszcze pewnie będzie musiał wymienić kocyk na kaftan. Dlatego falstartom mówimy nie! 

Jeśli jednak jesteśmy pewni, że moce są dane na stałe i w pełni opanowane (najlepiej testować je w ustronnym miejscu!) można zacząć rozważać, czy opcja z nieujawnianiem swojej tożsamości nigdy nikomu jest dla was najlepszym wyjściem. Wśród niewątpliwych minusów jest między innymi samotność. Nikt nie przyjdzie na ratunek. Nikt nie opatrzy ran. Nikt nie pomoże, czy to w walce ze złem, czy zdalnie w bazie przy ogarnianiu komputerów, czy sprzątaniu. Ba! Nie można wtedy nawet nikomu się wypłakać na ramieniu, ani pochwalić sukcesem. Ponadto, nikt nie daje wam taryfy ulgowej, bo przecież ktoś, kto ocalił miasto przed tsunami nie będzie musiał zmywać naczyń, czy wynosić śmieci, prawda? Właśnie! Są też jednak zalety. Macie święty spokój i nikt nic od was nie będzie chciał. Możecie sobie zrobić miesiąc wolnego i oszczędzić sobie spojrzeń pełnych pogardy, jeśli będziecie czytać Różowego Bloga zamiast łapać rabusiów. Przy okazji zmniejsza się ryzyko, że ktoś przypadkiem lub pod przymusem wyjawi waszą tożsamość wrogowi. W końcu najłatwiej utrzymać sekret, o którym wie tylko jedna osoba.

Przykład: Superbohaterowie nie są najlepsi w utrzymywaniu tajemnic, więc niech wasz czerpie przykład z Banksy'ego, bo nikt jak oni nie potrafi zachować anonimowości, mimo światowej sławy! A uczyć się trzeba od najlepszych.


Opcja #2 Nikomu nie mówić, niech sami się zorientują
brandon routh superman atom
Przecież widać, że Superman to Ray Palmer aka Atom! Wait...what?!
Chcecie zachować milczenie? Pozwólcie, że zapytam, czy wynika to z troski o własne bezpieczeństwo i prywatność, czy ze źle zrozumiałej skromności, na którą zdecydowanie nie wskazuje ubieranie superbohaterskiego stroju w krzykliwych kolorach? Jeśli to pierwsze to doradzam założenie pełnej maski, która zakryje waszą twarz. Do takich należą m.in. Iron Mana, Spider-mana i Deadpoola. Chociaż zdecydowanie najlepiej zakamuflował się Hulk, bo nawet po posturze nie da się go rozpoznać! Niemniej, jeśli w czasie ratowania miasta lubicie coś przegryźć, czy całować się z piękną nieznajomą, czy super ciachem to pełna maska może być utrudnieniem. Wówczas musicie się zdecydować na zakrycie połowy twarzy (np. jak u Flasha, Batmana, czy początkowo u Kapitana Ameryki), choć półśrodki zazwyczaj nie są efektywne. Sama przepaska na oczy, jak u Żółwi Ninja jest zwyczajnie głupia, więc sobie odpuście. 

Niestety jest też gorszy sort. Oni żyją w mieście/świecie wypełnionym kretynami, których moim zdaniem nie ma nawet sensu ratować, bo to cofa cały gatunek w ewolucji. Ratujący ich heros zazwyczaj zdaje sobie sprawę, że spędza czas na ratowanie dwunożnych, człekopodobnych ameb, więc nawet nie musi zawracać sobie głowy maską. Wystarczy, że założy okulary, przyliże włosy i zaczesze przedziałek na drugą stronę i nikt nie zorientuje się, że Clark Kent to Superman. Istnieje też druga możliwość - to sam superbohater jest tak próżny, że nie chce zasłaniać swojej przystojnej twarzy (a może nawet skrycie liczy na to, że ktoś go rozpozna), a mieszkańcy, by nie robić mu przykrości udają, że go nie rozpoznają. Niemniej wychodzi na to, że w takim związku jedna strona jest gorszego sortu, a przecież nie chcecie, aby wasz super ziomek taki był (lub musiał się dla takich ruszać z kanapy).


Opcja #3 Dopuszczenie garstki wybrańców
To nawet nie jest połowa wtajemniczonych! #Fail
Samotność wam zbrzydła i chcecie dopuścić kilka osób do sekretu? No dobrze, ale moim zdaniem to nierozsądne rozwiązanie, bo niby na czym oprzecie decyzję? Będziecie szukać ludzi użytecznych w waszej misji, czy wybierzecie najbliższych, czyli rodzinę, ukochanych i przyjaciół? Każde rozwiązanie wydaje się złe, bo ktoś zostanie pominięty, a to może obrócić się przeciwko wam. Ponadto osobom z zewnątrz ciężko będzie ukryć sekret przed swoimi bliskimi, więc zapewne prędzej czy później im go zdradzą. I tak coraz więcej osób będzie znało waszą tożsamość. Dojdzie do momentu, gdy przestaniecie się mieścić w bazie operacyjnej. Wystarczy spojrzeć, jak to ma się w przypadku Flasha, czy Arrowa, by zrozumieć, że takie wyjście zazwyczaj jest błędne, a wrogowie nie śpią! Są czujni i obserwują kogo porwać lub wykorzystać, że jako jedyny nie został zaproszony do elitarnego grona. Zdecydowanie odradzam!


Opcja #4 Nie bądź nieśmiały!
Born to be awesome!
Niektórzy wiedzą, że są zbyt świetni, by chować się w cieniu. Wiedzą, że są tak silni, że nikt im nie może zagrozić. Oni zwołują konferencje prasową i mówią, że od tej chwili będą latać po mieście i bić swoich wrogów, a miasto najprawdopodobniej na tym skorzysta i powinno bić brawa. Muszę wspominać, że brawa dostają? W takiej sytuacji nie ma niedomówień. Żadna siostra, dziewczyna, czy najlepszy przyjaciel superbohatera nie może się obrazić w najmniej odpowiedniej chwili, bo nagle dowiedział się, że go okłamywano. Nikt nie wymaga od niego, by stawiał się w pracy zawsze punktualnie. Za to wszyscy nawet na gruncie prywatnym odnoszą się do niego z szacunkiem i wdzięcznością. Minusy? Brak. Statystycznie złoczyńcy częściej porywają bliskich superbohaterów, których tożsamość pozostaje światu nieznana.Zdecydowanie najlepsza opcja.

Cokolwiek zdecydujecie pamiętajcie, że to będzie to miało poważny wpływ na życie waszego superbohatera i problemy, z którymi będzie się musiał zmierzyć! I pamiętajcie: praca nad waszym herosem ciągle trwa, więc w bliższej lub dalszej przyszłości pojawią się kolejne poradniki dla twórców bohaterów! Ewentualne problemy zgłaszać w komentarzach.


Ps. Jakie rozwiązanie wybralibyście, gdybyście odkryli w sobie supermoce?
Ps2. Ostrzegam, że w najbliższym czasie będzie spore natężenie superbohaterów na blogu!

Heroes Reborn, czyli o zbędnym odrodzeniu

$
0
0

Jednym z moich ulubionych seriali EVER jest "Heroes", w którym zwyczajni ludzie z dnia na dzień odkrywają w sobie niezwykłe zdolności i ratując cheerleaderkę ratują świat! Uwielbiałam tamtą produkcje od pierwszego odcinaka, aż po ostatni z trzeciego sezonu (udawajmy, że czwarty nie istnieje, dobrze?), więc powinnam skakać z radości, gdy oficjalnie potwierdzono "Heroes Reborn". Powinnam to słowo klucz.

Pytanie tylko, czy jest sens oglądać "Heroes Reborn", jeśli nie oglądało się oryginalnej produkcji? Wydaje mi się, że nie. Przede wszystkim dlatego, że nowa seria jest znacznie gorsza, więc osoby zaczynające od niej raczej nie będą chciały zapoznać się ze znacznie lepszym poprzednikiem. Ponadto jestem niemal pewna, że bez znajomości "Heroesów" ciężko będzie się odnaleźć w fabule, bohaterach i nawiązaniach. Reborn to produkcja dla fanów wcześniejszej serii, więc jeśli nie zaliczacie się do tej elitarnej grupy to lepiej od razu sobie odpuście lub nadróbcie zaległości (ta opcja bardziej wskazana). Z kolei fani powinni najpierw obejrzeć sześć kilkuminutowych odcinków "Heroes Reborn Dark Matters", które łączą starą serię z nową, a dopiero po tym sięgnąć po "Heroes Reborn". Niemniej i tak spodziewajcie się ogromnego WTF?!, ponieważ w pierwszych odcinkach wszystko, co znacie i rozumiecie zostało podważone. Nic nie trzyma się kupy, a wy najprawdopodobniej będziecie zadawać sobie pytanie, czy scenarzyści aby na pewno oglądali oryginalną serię. Nie martwcie się jednak, bo w późniejszych odcinkach jest lepiej i to uczucie znika.


Wcale nie jest tak kolorowo.
Przyznaję, że zmartwił mnie brak kilku głównych postaci z oryginalnej produkcji. W końcu herosi bez Claire, Petera i Sylara? To jakaś zbrodnia! Co z tego, że dali nam kilku drugo, czy raczej trzeciolanowych bohaterów, skoro tych najważniejszych zabrakło lub grali postacie epizodyczne? Chociaż i tak dobrze było zobaczyć ponownie Hiro i Noah. No dobrze, a jak sprawdzili się nowi herosi? Właściwie tu są nazywani Evosami, ale przecież to zasadniczo to samo. Jeśli mam być całkiem szczera to żaden nie okazał się jakoś szczególnie godny zainteresowania. Robbie Kay wcielający się tutaj w postać Tommy'ego Clarke'a, jak zwykle działał mi na nerwy. Możliwe, że jest to spowodowane tym, że nie przepadam za aktorem i jego widok na ekranie niemal zawsze mnie irytuje (a może to przez to, że zawsze wciela się w irytujące postacie?). Niemniej Tommy'ego można uznać za postać tragiczną. [Spoiler] Przy narodzinach zabił matkę odbierając nieśmiertelnej dziewczynie moc. Następnie odebrał zdolności Hiro, co później doprowadziło do jego śmierci. Na koniec zabił dziadka. Nic z tego nie było celowe, ale jednak dzieciak nie miał ciekawego życia.[/Spoiler]. Co nie zmienia faktu, że i tak nie potrafiłam go polubić. Z kolei jego siostra Malina jest całkowicie nijaka. Dziewczyna nie ma w sobie za grosz osobowości, ale to można powiedzieć o prawie każdym bohaterze tego serialu. Jedynymi, choć odrobinę interesującymi bohaterami są Katana Girl, Toshi i Taylor Kravid. Marny wynik w porównaniu z oryginalną serią. 

I wszystko jasne.
Co się zaś tyczy samej fabuły to nie jest ona najgorsza. Zwykli pożeracze chleba, w końcu dowiedzieli się o istnieniu Evosów i za grosz im nie ufają im. Wynika to ze strachu, który w końcu rodzi agresje, chęć ich zniszczenia oraz zatrzymania procesu ewolucji. O dziwo, tym razem może się to okazać znacznie łatwiejsze, niż by się mogło zdawać. Przy okazji Evosi znów muszą uratować świat przed totalną zagładą! Standard. Cóż... przynajmniej forma serialu została zachowana. Podobnie klimat, co bardzo mnie cieszy. Niemniej po obejrzeniu trzynastu odcinków nie czuje się tak, jak po którymkolwiek sezonie "Heroesów". Wtedy dosłownie nie potrafiłam się oderwać od ekranu, a tu miałam tak może tylko na samym początku, gdy próbowałam się połapać w fabule. Później to uczucie znikło. Zabrakło mi porządnego arcywroga, który byłby pociągającym, potężnym i niemal niepokonanym socjopatą, jak Sylar. Zabrakło mi również dawki niepewności, bo od początku było powiedziane, że rodzeństwo uratuje świat (wcześniejsze ratowanie cheerleaderki nabrało nowego poziomu), a we wcześniejszej serii nie byłam tego taka pewna, bo zazwyczaj wszystko szło im strasznie chaotycznie. 

Ogólnie wiele rzeczy mi zabrakło, co sprowadza nas do powodu, dla którego nie byłam specjalnie radosna, gdy usłyszałam o pracach nad Reborn. Mój problem polegał na tym, że bardziej się bałam, niż cieszyłam. Obawiałam się, że nowa seria może zaprzepaścić dobre wspomnienia (nic nie jest gorsze od 4 sezonu, ale skoro uzgodniliśmy, że nie istnieje to nie ma problemu). Na szczęście tak się nie stało, jednak nie mogę uznać Reborn za godnego następce Heroesów. Z tego powodu nie mam żalu, że stacja postanowiła nie kontynuować produkcji. Tylko co zrobić z Wami? Fanów oryginalnej serii nie będę powstrzymywać, ale wolę uprzedzić, że to nie jest poziom, który znacie, ani bohaterzy, których pokochacie. Pozostałym odradzam i tym samym odsyłam do "Heroesów", bo oni naprawdę byli genialnym serialem. 


Przegląd zimowych debiutów serialowych

$
0
0


Pierwszy dzień wiosny! Ostatni gwizdek, by rozprawić się z serialowymi debiutami z trzech ostatnich miesięcy. Przyznaję, że nie powstało ich dużo, a i tak zapoznałam się tylko z częścią z nich i już na pierwszy rzut oka wiedziałam, czy warto dać im szansę, czy lepiej zostawić je w spokoju, bo w końcu czasu zawsze za mało. Na szczęście macie mnie, więc możecie oszczędzić kilka cennych godzin wyciągają wnioski z moich doświadczeń.

Shadowhunters
Shadowhunters wrażenia

"Shadowhunters" jest serialową adaptacją serii Dary anioła autorstwa Cassandry Clare. Postanowiono nie kontynuować pełnometrażowej ekranizacji, a w zamian dać fanom Nocnych Łowców serial opowiadający o ich losach od początku. Miało być wspaniale, a wyszło okropnie. Wszystko co mogło poszło źle. Jeśli kiedyś ktoś z Was narzekał na grę aktorską Kristen Stewart to z pewnością przestanie, gdy zobaczy, co potrafią aktorzy z "Shadowhunters". Niestety nie można obwiniać tylko ich. Montażyści, scenarzyści i reżyser również zawiedli. Całość jest gorsza od najbardziej amatorskiego serialu internetowego, tylko ma od niego większy budżet. Szczerze żałuję, że ten tytuł okazał się tak okropnie nieudany, bo miałam nadzieję, że okaże się najlepszą premierą tego roku, a teraz ma jedynie szansę zostać największą porażką 2016. "Shadowhunters" zdecydowanie możecie sobie darować. 
Lucifer
Serial Lucifer opinie

Serial opowiada historię Lucyfera, któremu znudziło się rządzenie piekłem, więc postanowił się z niego przeprowadzić na Ziemię. Konkretnie do Los Angeles, gdzie po pewnym czasie zaprzyjaźnia się policjantką i wraz z nią łapie przestępców. Brzmi absurdalnie, prawda? Szatan łapiący bandziorów. Gdy tylko o tym usłyszałam pomyślałam, że to nie może się udać, a jednak po obejrzeniu pilota chichotałam, jak mała dziewczynka za każdym razem, gdy Lucyfer się przestawiał. Problem polega na tym, że żarty robiły się wtórne, Lucek coraz mniej diaboliczny, a serial z odcinka na odcinek coraz słabszy, więc na chwilę obecną powiadam Wam odpuście.

DC's Legends of Tomorrow


Grupa składająca się z kulawych bohaterów i złoczyńców okazuje się tak nieistotna dla losów świata, że aby zaistnieć musi się przenieść w czasie, czyli w końcu pomysł, który mi się podoba! Niestety serial ma jedną wadę - ciężko go ogarnąć, jeśli nie oglądało się "Arrow" i "Flasha", czyli seriali dla ktorych "DC's Legends of Tomorrow" jest spin-offem. Oczywiście da się zrozumieć mniej więcej o co chodzi, ale jest to odrobinę skomplikowane, bo twórcy nie wysilili się na dobre wprowadzenie. Dodatkowo, jeśli będziecie chcieli najpierw obejrzeć ten tytuł, a następnie cofnąć się do wcześniejszych serialowych adaptacji komiksów DC to będziecie mieć popsutą zabawę, bo wbrew pozorom jest w nim cała masa spoilerów. 

Kroniki Shannary


Emisja pierwszego sezonu "The Shannara Chronicles" dobiegła końca, a ja dalej nie jestem w stanie stwierdzić, czy serial mi się podobał, czy nie. Z jednej strony jest w nim coś fascynującego, jak świat powstały na zgliszczach naszej cywilizacji, gdzie ludzie wyewuowali w elfy, gnomy i trolle (zwykłych ludzi też trochę zostało). Z drugiej z kolei coś poszło nie tak, skoro sama akcja i bohaterowie nie specjalnie pociągają. Niemniej nie mówię jeszcze nie. Mówię może, bo wierzę, że drugi sezon może okazać się lepszy. Do tego czasu nie widzę sensu, abyście przeznaczali swój czas na tę produkcję.

The Magicians


Nie dostaliście listu z Hogwartu? Nic straconego, w końcu z pewnością istnieją również uniwersytety dla młodych magów, jak ten z serialu "The Magicians". Chociaż nie wygląda on tak, jakbym się tego spodziewała. Sądziłam, że będzie to bardziej podobne do HP, a na chwilę obecną jest czymś zupełnie innym i chyba nie specjalnie chciałabym go dalej poznawać. Jak na produkcję poświęconą czarodziejom, serial jest dla mnie za mało magiczny i klimat zdecydowanie mi nie odpowiada. Z przykrością muszę napisać, że po raz kolejny odradzam.


Wychodzi na to, że początek 2016 roku obfitował w nieudane premiery, którym nie warto poświęcać czasu. Istnieje również szansa, że to ja miałam pecha i trafiałam na same słabe debiuty. Niezależnie od tego, która wersja wydarzeń jest prawdziwa to faktem pozostaje, że nie musicie zawracać sobie nimi głowy. 

Ps. Trafiliście w tym roku na ciekawy debiut serialowy? A może czekacie na coś, co dopiero będzie miało swoją premierę?

Gosiarella we wrogim obozie, czyli eksperyment z DC

$
0
0

Tym razem krótko, bo przynoszę jedynie zapowiedź i to nawet nie nowego cyklu, a krótkiej misji zwiadowczej. Otóż Panie, Panowie i wszystkie Różowe Sałaty tego świata, postanowiłam w końcu rozprawić się z DC. Możliwe też, że to DC rozprawi się ze mną, ale zobaczymy jak wyjdzie. Rozpoczynam przygodę w obozie wroga i wciągu najbliższych tygodni będę powracała z raportami.

O co chodzi? 
Jak wszyscy pewnie dobrze wiecie jestem oddaną fanką Marvela, jednak nie znaczy to, że automatycznie muszę negować wszystko, co stworzono pod logiem DC. Skąd! Zazwyczaj doceniam ich mocne strony, w tym Złoczyńców z Jokerem na czele, ponieważ są wprost genialni! Niestety po kilku raczej nieudanych kontaktach z tworami DC szybko się poddawałam, przez co nie miałam okazji dobrze poznać ich uniwersów. Dlatego ruszam z misją i co środę będę Wam składać raporty pokazujące, jak wygląda życie członka teamu Marvela we wrogim obozie. Z pewnością będę poddawana wielogodzinnemu praniu mózgu przez Arrowa, Flasha i całą resztę ich bohaterów. Wątpię, by udało im się złamać Gosiarellę i naprawdę boję się w jakim stanie będą superbohaterowie DC, gdy z nimi skończę, ale przynajmniej w końcu na Różowym Blogu zapanuje równowaga między dwoma komiksowymi gigantami. Przy okazji mam szczerą nadzieję, że gdzieś w zakamarkach ich uniwersów znajdę przyczajonych Złoczyńców godnych tego, by skraść moje różowe serduszko, więc warto się dać im ku temu okazję. 


Może takich uroczych postaci jest w DC więcej?!
Czego możecie się spodziewać? 
Zaczniemy od tematów związanych z serialowymi adaptacjami komiksów, a później zobaczymy, czy starczy nam nerwów na zgłębianie innych obszarów działalności superbohaterów i supervillainsów od DC. Niemniej wszystkich fanów DC ostrzegam, że najprawdopodobniej nie będą one najładniejsze, a poziom ich kąśliwości może okazać się zabójczy, więc na wstępie wolę uprzedzić, że jeśli wpadniecie na pomysł oblania mnie smołą i wytarzania w piórkach to w różowych mi do twarzy. Zaczynamy za tydzień z Arrow, więc bądźcie dzielni!

Ps. Eksperyment DC w żaden sposób nie wpłynie na Mitologiczną Wiosnę, która również ruszy niebawem!
Ps2. Powiedzcie mi proszę, że fani DC to przetrwają i nie muszę się martwić listami z pogróżkami, ani Batmanem czyhającym na balkonie.
Ps3. Jeśli chcecie się dołączyć do Gosiarellowego wielce prawdopodobnego cierpienia to w tym tygodniu oglądamy Arrow!

Zagrożeni, Zbuntowani, Niezłomni, czyli kontynuacja Wybranych

$
0
0

Ach! Jak ja nie mogłam się przestać zachwycać "Wybranymi" i "Dziedzictwem", gdy je przeczytałam! Po uszy zakochałam się w bohaterach, w Nocnej Szkole i Akademii Cimmeria! Na kolejne tomy wręcz nie mogłam się doczekać... tylko nim zostały wydane - mój zapał gdzieś się ulotnił i dopiero po ponad dwóch latach po nie sięgnęłam. Tak, poszłam na łatwiznę, ponieważ wszystkie części cyklu zostały już wydane, więc mogłam przeczytać je za jednym zamachem i tak też mam zamiar je Wam opisać. [Nie obawiajcie się spoilerów - zamknęłam je w klatce!]

Dla przypomnienia: Główną bohaterką jest nastoletnia Allie, która niegdyś była zbuntowana, ale najwyraźniej szybko jej przeszło, gdy trafiła do nowej szkoły z internatem, która okazała się bardzo niezwykła. Otóż Akademia Cimmeria jest przeznaczona dla dzieciaków z bardzo wpływowych i majętnych rodzin, a przy tym jest także częścią tajnej organizacji, która posiada władzę. Nie będę wchodziła w szczegóły, bo fani teorii spiskowych zaczną zacierać ręce z radości. W każdym razie aktualnie trwa wojna pomiędzy władzami szkoły (i wspomnianej wpływowej organizacji) a Nathanielem, w której główną wygraną w uproszczeniu jest przejęcie władzy nad światem i główną bohaterką (wiem, brzmi absurdalnie), a przynajmniej się wszyscy w tej książce zachowują. Nie będzie żadnym zaskoczeniem, ani spoilerem, jeśli zdradzę Wam, że w każdym tomie momentem kulminacyjnym jest walka jednych i drugich. 

Na dalszym planie wciąż mamy nieustające wahanie głównej bohaterki między dwoma facetami. We wcześniejszych tomach ten trójkąt miłosny potrafił mnie zaintrygować, ale teraz był okropnie męczący. Jestem fanką dobrze poprowadzonych trójkątów, ale ten zdecydowanie taki nie jest. Carter zaczął mnie irytować, Allie mnie drażniła, a Sylvian nie wywołał we mnie żadnych ochów i achów, choć jestem w jego teamie. Niemniej to chyba niezdecydowanie Allie najbardziej mnie odrzuciło od wątku romantycznego. W końcu ile można znosić jej bieganie od jednego do drugiego?! Swoją drogą doszłam do wniosku, że C.J. Daugherty podczas pisania "Zbuntowanych" zapomniała co napisała w "Zagrożonych" [Spoiler: w trzecim tomie cyklu napisała wprost, że A. nie czuje do Cartera nic poza przyjaźnią i nie chce z nim już być. Jak widać w czwartej części szybko zmieniła zdanie. Poważnie Daugherty powinna robić notatki, bo najwyraźniej gubi się w swoich własnych książkach albo z premedytacją stworzyła najbardziej rozchwianą bohaterkę w historii].



Zresztą mam wrażenie, że w "Zagrożonych", "Zbuntowanych" i "Niezłomnych" wszystko było gorsze, niż w dwóch pierwszych częściach cyklu, którymi byłam oczarowana. Zniknęła wielka tajemnica, którą mogłabym odkrywać wraz z bohaterami, a schemat walki z Nathanielem ciągle się powtarzał. Między innymi z tego powodu stwierdziłam, że bez sensu będzie omawiać te trzy tomy osobno. Wszystko stało się przewidywalne. Po cudownej atmosferze tajemnicy i grozy "Wybranych" nie pozostał ślad. Ciężko było zapamiętać, że Cimmeria jest tą samą szkołą, w której niegdyś uczniowie nie mogli korzystać ze współczesnej technologii. Właściwie ciężko było zapamiętać, że Cimmeria w ogóle jest szkołą, skoro zajęcia ciągle były odwoływane i nikt tak naprawdę się tam nie uczył. Chyba, że do 'uczenia się' zaliczymy trening nastolatków, który zmienia ich w żołnierzy/szpiegów/maszyny do zabijania. Ogólnie zastanawiam się, czy nikt nie wpadł na to, że nastolatkowie, którzy w świetle prawa nie mogą nawet wypić piwa, nie powinni ryzykować życia i przyuczać się do fachu morderców? Just saying... 

Zresztą gdy tylko podejdziemy do tego wątku na poważnie to wpadniemy w gigantyczną dziurę, w której jest wszystko poza logiką i zdrowym rozsądkiem. W końcu było nie było uczniami Cimmerii są w większości dzieci z cholernie bogatych i wpływowych rodzin, więc jakim cudem nikt nie drży na samą myśl o furii ich rodziców, gdy je skrzywdzą? A skoro o rodzicach mowa to Daugherty najwyraźniej chce nam wmówić, że instynkt rodzicielski i miłość do dziecka nie istnieje w Wielkiej Brytanii. Ja rozumiem, że Brytyjczycy są powściągliwi, ale nie uwierzę, że angielscy rodzice mają w nosie, czy ich dzieci zginą, zgubią się, czy też zostaną porwani przez opętanego rządzą władzy psychopatę. Jednak najwyraźniej oni gwiżdżą na to, że jakaś tam ich córka zginęła, jakiś tam inny syn został porwany lub właśnie wyrusza na ustawkę przeciwko uzbrojonym po zęby byłym żołnierzom. Pomijając więzy rodzinne to przecież te nastoletnie zabijaki są dziedzicami ich fortuny, ich nazwiska i ich całej spuścizny, więc że się tak kolokwialnie wyrażę WTF?! Realizm w tej serii jest powalający. 



Jak widzicie nie byłam zachwycona trzecim, czwartym i piątym tomem Wybranych. Nieustannie irytowało mnie, że tylko główna bohaterka ciągle coś odkrywała i zawsze ona musiała znaleźć się w (nie)odpowiednim miejscu o (nie)odpowiednim czasie. Przy okazji nużyły mnie wszystkie dziwne zachowania i problemy bohaterów przez co wciąż się zastanawiam, czy autorka specjalnie zrobiła z wykreowanych przez siebie postaci totalne ofiary losu, czy to tylko wypadek przy pracy. A najgorsze w tym jest to, że poczułam się dotknięta żenującym poziomem tych tomów, bo w dwóch pierwszych byłam naprawdę zakochana po same uszy. Miałam nadzieję, że zaopatrując się we wszystkie tomy i czytając je jeden po drugim akcja mnie wciągnie, klimat nie pozwoli się oderwać, a całość zapewni wyborną rozrywkę, a tu klops! Ręce mnie świerzbią, by wystukać na klawiaturze dwa słowa - 'nie polecam', ale zastanawiam się, czy jak to będzie się miało do całego cyklu. Przecież "Wybranych" wspominam naprawdę dobrze, a "Dziedzictwo" prawie utrzymało poziom. Co więc się stało? Czyżbym wyrosła z takich książek? Nie, to nie możliwe! W takim razie zostały dwie opcje: 1. Autorka schrzaniła te części lub 2. dało się je przełknąć bez krzywienia się tylko, gdy fascynacja wcześniejszymi tomami byłaby jeszcze świeża. U mnie pozostał po nich brzydki posmak i czuję się przez to zdradzona! 

Ps. Podrzućcie mi tytuły dobrych książek, których akcja się dzieje w szkołach z internatem. 
Ps2. Wesołych Świąt!

Share week 2016, czyli Gosiarella znów poleca

$
0
0

Andrzej Tucholski już czwarty rok z rzędu organizuje Share Week i całkowicie uwielbiam ten czas, gdy przez blogosferę przewija się cała masa poleceń wspaniałych blogów. Nie tylko dlatego, że dzięki akcji można trafić na wiele nowych, świetnych miejsc w sieci, ale także dlatego, że uwielbiam czytać powody, dla których ludzie wzajemnie się polecają. To takie pozytywne!

Wychodzę z założenia, że dobre blogi trzeba polecać, bo inaczej zginą w czeluściach internetów, a przecież promowanie wartościowych treści jest korzystne dla wszystkich. Jako czytelnik mogę sobie w końcu pozwolić na to, by wyrazić, jak wspaniałą robotę odwalają blogerzy, a jako bloger/narcyz jestem zawsze zdumiona tym, gdy sama jest polecana. Jedynym minusem jest limit rekomendacji. Oficjalnie zgłasza się trzy blogi, a to dla mnie stanowczo zbyt mało. Zwłaszcza, że w ostatnim roku odkryłam wiele nowych perełek. Zasady zasadami, a Gosiarella Gosiarellą, więc dorzucę Wam w bonusie jeden dodatkowy (nawet takie ograniczenie jest nie lada wyzwaniem!), które możecie z moim błogosławieństwem przeglądać, jeśli znacie na pamięć całe archiwum Różowego Bloga. Aaaa i w tym roku mam samą popkulturową tematykę.



Zacznę od marudzenia: Aeth pisze rzadko. Za rzadko, bo chciałabym ją czytać częściej. Niemniej, gdy już pojawi się tekst to zawsze muszę zerknąć. W końcu to fanka sf, fantasy, książek, filmów, seriali (!!), gier, a przy tym można się natknąć także na zombie, czy superbohaterów, więc zdecydowanie jej blog jest stworzony dla mnie. Agnieszka zawsze ma coś ciekawego do powiedzenia, a na żywo jeszcze wyraźniej widać jej geekową naturę, gdy nie może przestać fanić ulubionego aktora, czy serial. O Power Rangers boję się wspominać. Naprawdę fajnie się tego słucha i o tym czyta. Lubię jej styl, polubiłam ją i wierzę, że Wy również ją polubicie! 

Lubicie smoki? Koreańskie dramy? Mangę, anime, filmy, seriale i jeszcze raz SMOKI? W takim razie spodoba Wam się Przegląd Popkultury! Choć sam blog jest dość młody, bo dopiero półroczny to kompletnie tego nie widać (pewnie dlatego, że Lexi blogowała już wcześniej), ponieważ tematy są przemyślane, widać sporą dawkę wiedzy, a przy tym wcale nie zdziwiłabym się, gdy Lexi wydała kiedyś książkę o smokach, którą zresztą chętnie kupiłabym! I wcale nie dlatego, że jej smocza armia ma się połączyć z moją zombiakową w czasie podboju świata. Samą Lexi najprawdopodobniej już kojarzycie, bo często jej komentarze się tutaj pojawiają, a przy tym mieliście okazję przeczytać napisany przez nią wpis gościnny na temat tego, dlaczego nie chcielibyście być superbohaterami. Ogólnie polecam, polecam i raz jeszcze polecam!


Brytyjskie produkcje, seksowni aktorzy z UK i słabość do ich akcentu? To główne cechy, które ją wyróżniają. Z całą resztą niemal zawsze jesteśmy zgodne. Z Agatą mam ten problem, że bardzo dużo jej tekstów znam przed oficjalną publikacją. Po części dlatego, że w wielu przypadkach mamy bardzo podobne zdanie, więc czytając ciągle kiwam głową i myślę sobie, że sądzę na dany temat dokładnie to samo (pewnie dlatego wielu tematów nie spisuje, bo mnie wyręczyła), a po części również dlatego, że mamy siebie wpisane w książce jako alarmowy telefon popkulturowych kryzysów. Jest pierwszą osobą, do której dzwonię, gdy wpada mi do głowy szalony pomysł i wiem, że przez pół godziny będę mogła wyjaśnić o co właściwie mi chodzi, dzięki czemu mogę go zebrać w całość i mam osobę, która będzie go realizować ze mną lub kibicować w pierwszym rzędzie. I vice versa, z tym, że Agata jest znacznie bardziej poukładana. 


Idealne połączenie popkultury z lifestylem. Mocno, ciekawie i na temat. Jeśli jeszcze nie znacie tego bloga to z pewnością podziękujecie mi za polecenie. Przy okazji mam wrażenie, że blogerzy powinni mi zacząć dawać łapówki, bo za każdym razem, gdy mocno trzymam za nich kciuki w czasie konkursu Blog Roku to zgarniają nagrody. Tak stało się i tym razem, a ja po raz kolejny mogę się pochwalić, że czytałam blog zwycięzcy nim to stało się modne. 


Ps. Jakie blogi najchętniej czytacie?
Ps2. Jeśli chcecie wziąć udział w Share Weeku to zasady są proste. Na swoim blogu/vlogu polecacie trzech innych autorów, których internetowa działalność ma dla Was szczególne znaczenie. Link do waszego polecenia zamieszczacie pod wpisem Andrzeja, by mógł później opublikować podsumowanie. Akcja trwa do 3 kwietnia. Bierzecie udział?

Zniszczymy Starling City, czyli jak złe jest Arrow?

$
0
0

Zostanie superbohaterem wcale nie jest takie trudne, jak mogłoby się zdawać. Historia Arrowa doskonale tego dowodzi. Okazuje się, że nie trzeba mieć supermocy, niebotycznych zasobów (chociaż akurat tego Oliverowi nie brakuje), czy nawet super zaawansowanego sprzętu. Skąd! Wystarczy łuk i strzała, by przywdziać zielony kaptur i rzucić wyzwanie przestępcom Starling City! Skoro mam maczetę i różowy kaptur to zapewne też wymiatałabym jako mściciel!

Oczywiście na konto Olivera trzeba doliczyć pięć lat spędzonych na prawie bezludnej wyspie, gdzie ćwiczył, walczył o przetrwanie i szkolił się w technikach zabijania. Nic dziwnego, że po powrocie do dawnego życia zaczęło mu się nudzić. Co prawda, gdy normalni ludzie nie mają co robić to zazwyczaj sięgają po książkę lub pilot do telewizora, a hobby Olivera jest bieganie po mieście z łukiem, ale jak to mówią co kto lubi. Po pewnym czasie do osobistej vendetty Olliego przyłączają się inni żądni adrenaliny i cierpiący na bezsenność mieszkańcy Starling, by łapać nocami bandziorów i chronić miasto przed totalną zagładą. A właśnie! Skoro o tym mowa należy wspomnieć, że nasi bohaterowie mieszkają w miejscu, które wszyscy nienawidzą i nieustannie próbują zrównać z ziemią. Nie żartuję! Zarówno miejscowi, jaki i przyjezdni ciągle mają w planach wymazać je z map, a co jeszcze dziwniejsze nikt poza drużyną Strzały się tym specjalnie nie przejmuje. Wydaje mi się, że każde cywilizowane i w pełni zmilitaryzowane państwo, a zwłaszcza Stany Zjednoczone zareagowałyby w dość agresywny sposób, by zwalczyć takie wybuchy przemocy i terroryzmu, ale najwyraźniej jestem w błędzie. Dlatego Starling powinno dziękować Strzale i postawić mu pomnik. Problem w tym, że wdzięczność, czy zdrowy rozsądek jest pojęciem nie znanym w tym przepełnionym agresjom mieście. Geez... nic dziwnego, że bandziory z całego świata nadciągają, by wyplenić tą znieczulicę. 


Zwykłe kominiarki najwyraźniej są passe!
A skoro o złoczyńcach mowa to od zawsze twierdzę, że DC ma ich wspaniałych. Wystarczy wspomnieć choćby Jokera i Harley Quinn, czyli moja ulubiona para. W "Arrow" też nie brakuje całkiem ciekawych antagonistów. Przykładowo Deadshot, i Cupid, ale oni są postaciami epizodycznymi. Główni wrogowie już tak interesujący nie są. Poza Merlynem, który jest wyjątkowo sprytnym socjopatą, który mimo całego swojego zła zawsze daje jeden powód, dla którego nie można go całkiem znienawidzić. W sumie Deathstroke też nie jest najgorszy, ale do czołówki Złoczyńców DC mu daleko. Oglądając "Arrow" szybko dojdziecie do wniosku, że większość postaci ma poważne problemy z tożsamością, które wyrażają przedziwnymi maskami. To wręcz fascynujące, jak wiele pomysłów mają na to by się wyróżnić na tle innych przestępców. Nie do końca rozumiem dlaczego, skoro każde dziecko, które choć raz w życiu widziało film "Kevin sam w domu" wie o tym, że przestępcy nie powinni mieć swojej wizytówki, bo to nie kończy się dla nich najlepiej. 

Jeśli znacie komiksy to możecie mocno się zdziwić, gdy zobaczycie całą masę zmian fabularnych i nowych postaci, nieistniejących w oryginalnej wersji. Co prawda akurat bohaterowie wprowadzeni na potrzeby serialowej adaptacji zazwyczaj są ciekawsi od znanych z komiksów. Przedziwne. W każdym razie serial nie jest wiernie oddany i zauważy to nawet laik, który podobnie jak ja nigdy specjalnie nie zagłębiał się w komiksy DC. Może dlatego niespecjalnie mi to przeszkadza, a nawet uznaję to za zaletę. Niemniej daleko mi do napisania, że mogłabym polecić Wam "Arrow", bo jak dla mnie ma za dużo wad. Ostrzegam, że mam właśnie zamiar wymienić większość z nich, więc fani DC powinni zamknąć oczy, bo zrobi się brzydko.

Przykro mi, Ollie. Lepiej nie słuchaj.
Zacznijmy od wszechobecnego melodramatyzmu. Podejrzewam, że scenarzyści albo cierpią na poważną depresję albo mają niezły ubaw, gdy piszą te wszystkie motywujące dialogi. Nie ma odcinka, by któryś z bohaterów nie rzucił kilkuminutowej przemowy mającej utwierdzić jego ziomka w tym jaki jest zajebisty lub jak bardzo wyszłoby na zdrowie, gdyby w końcu się zmienił. Przy tym jest to tak pompatyczne, że aż mdli. Poważnie, obejrzałam 3,5 sezonu i nie było odcinka, w którym zabrakłoby uroczystego przemówienia ku pokrzepieniu serc. C'mon! Ile można?! Gdy głowa zaczęła mnie boleć od facepalmów zaczęłam wyobrażać sobie, jak mogłoby to wyglądać u Marvela i wiecie co? Gdyby jakikolwiek Avengers choć raz rzucił taki tekst do kolegów to najprawdopodobniej Czarna Wdowa podałaby mu chusteczkę na wypadek, gdyby miał się zaraz popłakać, a Tony nabijał z niego przez trzy kolejne filmy. Z kolei u X-menów skończyłoby się na tym, że Wolverine wbiłby sobie szpony w mózg w nadziei, że się nie zregeneruje. I niech ktoś mnie jeszcze zapyta, dlaczego jestem w Teamie Marvela. Śmiało!

Tony prawdę Ci powie.
Ponad to dochodzi ciągły problem z zabijaniem przestępców. Widzicie u Marvela eliminacja wroga jest podstawą, dzięki której ludzie nie giną, gdy ten wydostanie się z więzienia, a wierzcie mi wydostanie się! Nie wierzycie? Wystarczy zerknąć do DC. W "Arrow" to nie mordowanie morderców doprowadza do nieustannej rzezi niewinnych. Nic dziwnego, że Star City w pewnym momencie jest prawie wyludnione. Zdumiewające jest to, że tam ciągle są jacyś policjanci, bo w ciągu kilku sezonów chyba kilka set z nich zginęło. Niemniej są, co widać, gdy trzeba złapać Strzałę. Poważnie, wtedy wszystkie oddziały są w gotowości i robią obławę na pół miasta, ale gdy ktoś regularnie sieje pogrom w konkretnej dzielnicy, gdzie nie ma problemów z namierzeniem zbira to nagle nie dają sobie rady. Logika serialu - stoję i biję brawo!

Niemniej najbardziej irytujące są zachowanie głównych, pozytywnych bohaterów, którzy na moje oko nigdy nie byli mocną stroną DC Comics. Gdybym miała takich przyjaciół, jak ma Ollie to nie potrzebowałabym wrogów. Dlaczego? Cóż... ciągle mają do niego o coś żal, nieustannie starają się go zmienić, a gdy to robi to namawiają go do powrotu do dawnych zachowań. Dają mu złe lub sprzeczne rady, obwiniają o całe zło tego świata, a gdy chce poświęcić wszystko (w tym życie), by uratować miasto (w tym ich samych plus ich rodziny) to i tak znajdą powód, by puścić focha i porządnie mu nawtykać. Nie żartuję, jego przyjaciele naprawdę nieustannie w niego wątpią, strofują go, spisują na straty, mimo że Olli zawsze w nich wierzył. Najsmutniejsze jest to, że porzucają go w momencie, gdy potrzebuje ich wsparcia najbardziej (SPOILER: Czasami nawet odzyskują władzę w nogach, by dosłownie od niego odejść. Tup tup tup). Właściwie to nie smutne, ale żenujące i męczące. Guess what?! W prawdziwym życiu przyjaciele i rodzina  nie odwracają się od Ciebie, gdy popełnisz błąd. Denerwują mnie seriale, które odwołując się do naszego poczucia sprawiedliwości próbują wywołać w nas sympatię do bohatera i emocje względem serialu. Takie zagranie pokazuje, że twórcy nie potrafią tego osiągnąć w inny sposób. 
I'm sorry, Ollie.
Najśmieszniejszy w tym wszystkim jest fakt, że przy tym wszystkim o czym wspomniałam powyżej jego drużyna potrafi też powtarzać Oliverowi, że nie wszystko jest jego winną i nie powinien się zadręczać. Nie ma to jak konsekwencja w działaniu! A właśnie! Zapomniałabym wspomnieć, Arrow jednak ma supermoc, którą nazwano Winną Strzałą. Tak to jest, gdy zamaskowany bohater jest równie dobry w obwinianiu się, jak w strzelaniu z łuku.

Aż mi się przez chwilę żal zrobiło, więc na pocieszenie odejdę na moment od negatywów, by skupić się na światełku w tunelu. Po latach moich narzekań (oczywiście, że to dzięki mnie! #NarcyzmForever) DC w końcu postanowiło połączyć superbohaterów w filmach i serialach live action, a wszystko zaczyna się w Arrow. To właśnie w Starling City widzowie po raz pierwszy spotykają Barry'ego, czyli Flasha. Niedługo po nim pojawia się Black Canary, Atom i inni bohaterowie, którzy aktualnie podróżują w czasie w "DC's Legends of Tomorrow". Niebawem zaliczą także crossover z Supergirl, więc świat przedstawiony się powiększa, ale również zaczyna się robić dziwniej i dziwniej. "Arrow" zaczynał, jako serial z akcją osadzoną w fikcyjnym mieście, jednak poza tym w żaden sposób nie odróżniał się od przeciętnego amerykańskiego miasta. Nikt nie posiadał żadnych nadnaturalnych zdolności, bohater naparzał z łuku, a bandziory z broni i wszystko było normalne. Aż pojawił się Flash ze swoimi metaludźmi, więc nagle dostaliśmy niezwykłe zdolności. Okey, da się to przetrawić. Tylko, że na tym nie koniec. Czwarty sezon jest mistyczny, by nie napisać magiczny. Nie pojawiają się już wyłącznie superbohaterowie z innych seriali, ale również normalne postacie z telewizyjnych adaptacji komiksów od DC. Co jak co, ale Constantine był ostatnią osobą, którą spodziewałam się zobaczyć w Star City... aż pojawiła się Vixen, czyli postać z serialu animowanego. I w tym momencie było tego dla mnie za dużo! Chociaż przyznaje, że odcinki z Constantinem i Vixen szalenie mi się podobały. Szkoda tylko, że nagle w serialu zaczęły się dziać szalone rzeczy, które nie do końca pasują do pierwotnej wizji "Arrow". 

Więc mówisz, że masz totem? WHAAAAAAT?!
Trochę się rozgadałam, więc lepiej skończę nim fani DC zaczną mnie linczować (tak, jakbym akurat była jeszcze w stanie tego uniknąć). Ogólnie "Arrow" jest serialem przepełnionym przemocą. Stworzonym w dość mrocznym klimacie, choć niezbyt ciężkim. Nie brakuje w nim dramatów, melodramatów i pompatycznych przemów. Nie brakuje również niesprawiedliwości. Zdecydowanie nie jest to produkcja, dzięki której będę mogła się zrelaksować, uśmiechnąć, czy nabrać wiary w piękno świata. Co to to nie! Niemniej nie jest to też zły serial wbrew wszystkim moim żalom. Zwyczajnie nie jest on dobry dla mnie tzn. nie jest w moim guście. Wolę superbohaterów, którzy są wyluzowani, żartują i mają dystans do siebie i swojej 'pracy'. Dlatego DC nie kupiło mnie "Arrowem", ale nie mam zamiaru kończyć eksperymentu z poznawaniem ich seriali. Niebawem przyjdzie pora na "Flasha" i mam wrażenie, że będzie lepiej.

Ps. A Waszym zdaniem, jak zareagowałby Avengers lub X-men oglądający "Arrow"?
Ps2. Zastanawiam się, jak bardzo naraziłam się fanom DC w skali od 1 do dziś wieczorem przejedzie mnie Batmobil? Zresztą... who cares! Iron Man <3 !

Co nas czeka w kwietniu?

$
0
0

Początek miesiąca równa się zapowiedzi premier! Niestety przeglądając zapowiedzi wydawnicze zrobiło mi się słabo i mam wrażenie, że ktoś stroi sobie z Gosiarelli żarty i to wcale nie w stylu primaaprilisowym, bo interesujących tytułów jest, jak na lekarstwo. Dlatego w tym miesiącu dorzucam kilka premier kinowych - w końcu ktoś musi dbać, żebyście zawsze mieli na co czekać. 

Data wydania: 27 kwietnia


Choć mam odrobinę żalu, że wydawnictwo wydaje ten tytuł zamiast czwartego tomu Szklanego Tronu to zdecydowanie jest to pozycja, która najbardziej mnie zaciekawiła spośród kwietniowych premier. W końcu połączenie połączenie baśni o Pięknej i Bestiioraz legend o czarodziejskich istotach to coś w sam raz dla Gosiarelli!


Dziewiętnastoletnia Feyre jest łowczynią – musi polować, by wykarmić i utrzymać rodzinę. Podczas srogiej zimy zapuszcza się w poszukiwaniu zwierzyny coraz dalej, w pobliże muru, który oddziela ludzkie ziemie od Prythian – krainy zamieszkanej przez czarodziejskie istoty. To rasa obdarzonych magią i śmiertelnie niebezpiecznych stworzeń, która przed wiekami panowała nad światem. Kiedy podczas polowania Feyre zabija ogromnego wilka, nie wie, że tak naprawdę strzela do faerie. Wkrótce w drzwiach jej chaty staje pochodzący z Wysokiego Rodu Tamlin, w postaci złowrogiej bestii, żądając zadośćuczynienia za ten czyn. Feyre musi wybrać – albo zginie w nierównej walce, albo uda się razem z Tamlinem do Prythian i spędzi tam resztę swoich dni. Pozornie dzieli ich wszystko – wiek, pochodzenie, ale przede wszystkim nienawiść, która przez wieki narosła między ich rasami. Jednak tak naprawdę są do siebie podobni o wiele bardziej, niż im się wydaje. Czy Feyre będzie w stanie pokonać swój strach i uprzedzenia?Pełna namiętności i pasji, romantyczna, brutalna i okrutna. Jedno jest pewne: Dwór cierni i róż to z pewnością nie cukierkowa baśń w stylu Disneya…
Data wydania: 27 kwietnia

Wstrząsająca opowieść o życiowych wyborach i buncie. Historia, w której Ziemia nie jest już planetą, jaką znamy. 
Szesnastoletnia Salvage całe życie spędza na statku kosmicznym, gdzie ciężka praca, poligamia i analfabetyzm są normą. Nigdy nie widziała Ziemi. Gdy okazuje się, że ma wyjść za mąż, zgodnie z zasadami panującymi na pokładzie statku, ucieka na Ziemię, aby tam ukrywać się wśród obcych na ogromnej wyspie pływających śmieci i gruzu.



John Corey Whaley - Chłopak, który stracił głowę
Wydawnictwo: Otwarte
Data wydania: 13 kwietnia

Dosłowność tego tytułu mnie zadziwia. Początkowo niezbyt mnie zainteresowała ta pozycja, ale chyba dam jej szansę, bo brzmi tak strasznie absurdalnie, że nie wybaczyłabym sobie, gdybym odpuściła.

Poznaj Travisa. Ma 16 lat, superdziewczynę i nieuleczalnego raka. Gdy staje przed wyborem: śmierć lub eksperymentalna operacja, nie zastanawia się długo. Godzi się na to, by ciało od szyi w dół przeszczepiono mu od zdrowego człowieka. Jest tylko jeden problem – na razie rozwój medycyny nie pozwala na przeprowadzenie tak skomplikowanego zabiegu, dlatego chłopak musi zostać wprowadzony w śpiączkę podobną do hibernacji i czekać. Żegna się więc z bliskimi, bo nie wie, czy i kiedy się z nimi zobaczy.Budzi się pięć lat później. Ma własną głowę i atrakcyjne, choć obce ciało. Świat z pozoru jest taki sam jak dawniej. Jednak powrót do życia wygląda inaczej, niż Travis to sobie wyobrażał. Jego przyjaciele są już na studiach, rodzice coś przed nim ukrywają, a dziewczyna… Hmm, wygląda na to, że ma narzeczonego. Trudno się dziwić, że chłopak nie ma zamiaru się z tym pogodzić.


Suzanne Young - Remedium
Wydawnictwo: Feeria Young
Data wydania: 13 kwietnia

Nie lubię, gdy tomy z serii są wydawane nie po kolei, ale w tym przypadku niespecjalnie mi to przeszkadza, ponieważ nie czytałam kolejnych części Programu. Za to jeśli Remedium mi się spodoba będę mogła od razu sięgnąć po kontynuacje. Czytał ktoś?


Siedemnastoletnia Quinlan McKee ma niezwykły dar i od lat z powodzeniem go wykorzystuje – niesie pocieszenie rodzinom zmarłych nastolatków. Pomaga krewnym przetrwać żałobę, wchodząc na pewien czas w rolę tych, którzy niedawno odeszli. Nosi ubrania i fryzury zmarłych, a obejrzawszy filmy i zdjęcia z ich udziałem, przejmuje ich zachowania. Czasem nawet zdarza jej się mylić swoją własną przeszłość z losami tych, których role odgrywa. Jest tylko jeden warunek: nie wolno jej się angażować emocjonalnie.Choć doskonale wie, że jest to surowo zabronione, to od kiedy stała się Cataliną Barnes, między nią a chłopakiem zmarłej dziewczyny zaczyna rodzić się więź. A to dopiero początek trudności. Bo gdy Quinlan poznaje prawdę o śmierci Cataliny, komplikacji przybywa. Ponieważ ta śmierć mogła nastąpić w wyniku epidemii…

Alice Oseman - Pansjans
Wydawnictwo: Ya!
Data wydania: kwiecień

Brzmi trochę smętnie, ale i tak wypada całkiem nieźle na tle pozostałych (niewymienionych tutaj) premier. 


Powieść Alice Oseman to „Buszujący w zbożu” (jak ja nie znoszę takich porównań!) epoki cyfrowej. Szczery i prawdziwy obraz życia współczesnych nastolatków.Tori Spring jest introwertyczką, pesymistką i blogerką. Studiuje literaturę angielską, choć… nie znosi książek. Jest sarkastyczną 20-latką, która spędza większość czasu w Internecie i unika bezpośrednich kontaktów z ludźmi. Kiedy jej szkoła stanie się celem ataków grupy żartownisiów, Tori będzie musiała opuścić swój bezpieczny wewnętrzny świat i zmierzyć się z prawdziwym życiem.


Z książek to byłoby na tyle. Przejdźmy do filmów! 

Łowca i Królowa Lodu - 8 kwietnia

Piąta fala - 15 kwietnia



Księga dżungli - 6 kwietnia

Ratchet i Clank - 20 kwietnia


Hardcore Henry - 8 kwietnia


Ps. Zainteresowało Was coś?
Ps2. Czy tylko mnie wydaje się, że w tym miesiącu lepiej zostawić kasę w kinie?

Z komiksu do reala, czyli superbohaterowie istnieją!

$
0
0
Superbohaterowie w naszej rzeczywistości

Myśląc o superbohaterach zazwyczaj przychodzi nam do głowy wykreowany przez komiksy i ich filmowe adaptacje wizerunek supermocarzy obdarzonych niezwykłymi mocami - lataniem, super siłą, niesamowitą prędkością, czy strzelaniem laserami z oczu. Dopiero później przypominamy sobie o superbohaterach, którzy nie mają zdolności, ani niezwykłego genu, jak Tony Stark, który zbudował sobie zbroje Iron Mana, bo zwyczajnie jest geniuszem, czy Bruce Wayne, który miał dość kasy, by móc zafundować sobie liczne gadżety w kształcie nietoperza, czy nawet Matt Murdock, który zwyczajnie lubi biegać po dachach i tłuc przestępców w stroju czerwonego diabła.


Superbohater naszego świata
Zamienił mundur wojskowy na strój superbohatera!
Uświadamiając sobie, że ludzie nie potrzebują supermocy, by walczyć ze złoczyńcami przychodzi do głowy kolejna myśl - Dlaczego w naszym świecie nie ma superbohaterów? Otóż moi drodzy mam dla Was nowinę, oni istnieją naprawdę! Ba! Nawet przestrzegają reguł, które opisałam w poradniku Jak stworzyć superbohatera. Chcecie poznać część z nich? Proszę bardzo! Zacznijmy od Guardian Shield, który nocą strzeże bezpieczeństwa w amerykańskim Beaverton. Choć jego tożsamość jest skrywana to powszechnie przyznaje, że jest byłym żołnierzem amerykańskiej armii, więc posiada niezbędne przeszkolenie, by prawidłowo naparzać bandziorów. Dodatkowo na wyposażeniu (poza tarczą) ma m.in. policyjną pałkę, paralizator, gaz pieprzowy i kamerę. Opiekuńcza Tarcza może i biega w czerwonym stroju z czarnymi gaciami na wierzchu, co wydaje się odrobinę śmieszne, jednak mieszkańcy miasta traktują go jak najbardziej serio i dorobił się już nawet dwóch pomocników Jericho oraz Sanctuary. Uprzedzając wasze pytanie: tak, oni też mają swoje kostiumy i broń.


Superbohaterowie istnieją naprawdę
To cosplay, to realni superbohaterowie! [Źródło zdjęcia]
Oczywiście nie są oni jedynymi osobami cierpiącymi na bezsenność, które poczuły, że ich powołaniem jest przybranie sekretnej tożsamości, by walczyć ze złem. Takich ludzi jest cała masa! Część z nich posiada również odpowiednie doświadczenie, dzięki któremu są całkiem skuteczni, jak choćby Ben Fodor znany także jako Phoenix Jones, były zawodnik MMA, który ponad pięć lat temu zamienił ring na ulice Seattle, gdzie walczy już nie z zawodnikami, lecz prawdziwymi przestępcami. Często towarzyszy mu Purple Reign, która poza walką w roli superbohaterki, założyła również organizacje non-profit pomagającą ofiarą przemocy w rodzinie. Sądzicie, że na tym koniec i nic was już nie zaskoczy? No proszę was... Przecież wiecie, co się dzieje, gdy kilku superbohaterów się spotka i nagle okazuje się, że fajnie im się razem pracuje. Tak, oczywiście, że zakładają grupę zrzeszającą superbohaterów! W komiksach mamy Ligę Sprawiedliwych, Avengersów, czy X-menów, a w prawdziwym życiu między innymi The Rain City Superhero Movement (RCSM), którego członkami są m.in. Phoenix Jones i Purple Reign. Swoją drogą powstały już oddziały RCSM w innych stanach, a nawet zagranicą (w Wielkiej Brytanii). 

Superbohaterowie a prawo
Takiej przyjaźni policji z ulicznym mścicielem się nie spodziewałam [Źródło]
Niemniej to wcale nie oznacza, że RCSM jest jedyną organizacją zrzeszającą superbohaterów. Skąd! Team Justice Inc z siedzibą na Florydzie jest pierwszą tego typu założoną organizacją, która poza standardowym patrolowaniem ulic, łapaniem bandziorów, czy zatrzymywaniem do czasu przyjazdu policji przez członków, pomaga również charytatywnie. Założycielem tej grupy jest Master Legend, który poza rozprawianiem się z typowymi bandziorami, dopadł hipnotyzera nakłaniającego dzieci do kradzieży! To prawie, jak walka z supervillainem!

W Real Life Super Hero Project jest wielu członków, więc to nie tak, że wspomniane powyżej osoby i ich grupy to pojedyncze wyjątki. Coraz więcej ludzi postanawia zmienić swoje życie, by walczyć z przestępczością w swoim mieście i uczynić nasz świat bezpieczniejszym miejscem. Niezależnie od płci, czy miejsca zamieszkania działają. Pojawiają się zarówno w Ameryce, w Europie, jak i w Azji. Doszły mnie słuchy, że w Rosji jest nawet jeden, który walczy z firmami odholowującymi źle zaparkowane samochody (staram się nie oceniać). To chyba oznacza, że superbohaterowie, podobnie jak ich komiksowi poprzednicy, zaczynają wybierać specjalizacje. 


Superbohater z Wielkiej Brytanii
Statesman - za dnia bankier, a nocą mściciel z Birmingham (UK)
Zasadniczo pojawienie się na ulicach bohaterów w kolorowych rajtuzach nie powinno dziwić, w końcu kto z nas w dzieciństwie nie marzył o zostaniu superbohaterem? Czy powinno nas martwić? Raczej nie, jeśli nie kroczymy drogą występku. Osobiście jestem zachwycona, jak potężny wpływ na rzeczywistość ma popkultura, bo choć i bez pierwowzorów ludzie w końcu mogliby wpaść na pomysł zwalczania przestępców na własną rękę to bez komiksowych kreacji raczej nikt nie wpadłby na to, by zamiast stroju ninja przywdziać kolorowe, lateksowe ciuchy z gaciami na wierzchu, czy dość oryginalnych masek. Niezależnie od image'u, który wybrali biję im brawo za zwalczania rabusiów, za próbę sprawienia, by świat był lepszy oraz za wywołanie uśmiechu zarówno u mnie, jak i u każdego, kto zobaczył ich stroje. 


Real Life Super Hero Project
Ps. Żartowanie z żyjących w naszej rzeczywistości superbohaterów jest zwyczajnie zbyt łatwe i krzywdzące, więc starałam się jak mogła, by się powstrzymać (doceńcie to proszę). Przede wszystkim uważam, że to bardzo fajne, że bohaterowie przenieśli się z komiksów do prawdziwego świata. Sama chyba zacznę się rozglądać za kimś, kto zmajstrowałby mi super, różowy kostium (zgłoszenia przyjmuję mailowo)! Dlatego, jeśli usłyszycie o wspaniałej różowej wojowniczce walczącej z głupotą i zacofaniem to wiecie komu słać serduszka!
Ps2. Gdybyście zostali superbohaterami to jaką ksywkę wybralibyście dla siebie?

Flash, czyli prawie najszybszy człowiek świata

$
0
0
Najszybszy człowiek świata

Jeśli do tej pory nie dostaliście listu z Hogwartu, w waszej szafie nie znaleźliście przejścia do Narnii, a w dodatku nie urodziliście się z genem X zapewniającym niezwykłe zdolności to najpewniej jesteście zawiedzeni. Nie martwcie się jednak, bo być może właśnie w waszym mieście ktoś postanowi wybudować akcelerator cząstek, który wybuchnie i tym samym zyskacie supermoce! Chociaż może nie będę wywoływała wilka z lasu, skoro właśnie w tym roku mają rozpocząć się badania w nowo powstałym synchrotronie Solaris (jedyny w Polsce i akurat w Krakowie. Cóż za zbieg okoliczności!).

Wybuch w S.T.A.R. Labs miał poważne konsekwencje. Zmienił część ludzi w metaludzi, czyli osoby obdarzone niezwykłymi zdolnościami. Jednym z nich jest Barry Allen, który stał się najszybszym człowiekiem na Ziemi. Upsss... chyba właśnie zdradziłam wam tożsamość Flasha. Co ciekawe Barry jest jednym z nielicznych metahumans (wybaczcie, ale metaludzie brzmią jakoś dziwnie), który wraz z zyskaniem mocy postanowili nie niszczyć miasta, lecz chronić mieszkańców Central City. To naprawdę zdumiewające. Zastanawiam się, czy siła wybuchu była przyciągana przez zepsutych ludzi, czy tylko ich w nich zmieniła? W każdym razie bandziorów nie brakuje, a raz na sezon dostajemy superbossa, który oczywiście musi być sprinterem znacznie szybszym od głównego bohatera. I to by było na tyle w kwestii "Barry Allen - najszybszy człowiek na świecie".


Myślicie, że jest ich dwóch, a tu na samym zdjęciu jest trzech!
[Akapit ze spoilerami] Skoro o sprinterach mowa to dostajemy ich w serialu trochę. Mamy Flasha, Reverse-Flasha, kolejnego Flasha i Zooma, a najprawdopodobniej w kolejnych sezonach dostaniemy kolejnych. I wszyscy wyglądają fajnie poza alternatywnym Flashem, bo akurat on wygląda jak pajac z tą swoją stylówą na II WŚ. Nie do końca rozumiem z jakiego powodu postanowił nie ubierać maski, założyć hełm dziadka i wzgardzić kostiumem wyposażonym w tysiące bajerów, ale nie mnie oceniać. A nie... czekajcie! Jednak mogę i to zrobię! Wygląda, jak amator przy pozostałych sprinterach i wcale się nie dziwię, że nie poświęcono mu więcej czasu w serialu. Za to Reverse-Flash jest najbardziej fascynujący pośród nich wszystkich. Socjopata i geniusz o niesamowicie złożonej osobowości. Jedna z najlepiej wykreowanych postaci w serialu, a przy tym nie do końca rozumiem jego motywacje tzn. od czego zaczęła się jego nienawiść. (Spoiler!!) I choć Wells od początku budzi podejrzenia to od połowy pierwszego sezonu także sympatie. Ciężko było patrzeć na załogę ze S.T.A.R. Labs bez niego, dlatego cieszę się, że twórcy znaleźli sposób, by nam go oddać. Przy okazji patrząc na jego działania mogę być z siebie i niego dumna, bo widać, że dokładnie zapoznał się z moim poradnikiem Jak stworzyć sobie superbohatera


Flash day
Zielono, słonecznie i jeszcze świętują. Central City całkiem się różni od Starling City.
Ogólnie bohaterowie z seriali, nawet Ci bez supermocy, są całkiem sympatyczni, a momentami zabawni. Niestety, jak oddana fanka Marvela długo nie mogłam się przekonać do ich dziwnych dylematów moralnych, jednak we "Flashu" jest znacznie mniej melodramatyzmu, niż w "Arrow", więc zaliczam na plus. Zresztą, jak to stwierdził Olie w Central City zawsze świeci słońce, a przestępcy są uśmiechnięci. Taki klimat plus supermoce są zdecydowanie łatwiejsze do przełknięcia, gdy ktoś z teamu Marvela próbuje zaprzyjaźnić się z DC. Niemniej i tak "Flasha" porzuciłam po kilku odcinkach, bo nie dałam rady się zmusić do oglądania. Dopiero, gdy powstało "DC's Legends of Tomorrow" zdecydowałam się wrócić, by w pełni zrozumieć o co chodzi. Drugie podejście okazało się sukcesem, ale i tak nikt nie chciał tego ze mną oglądać i musiałam biedna sama oglądać serial. Na nic się zdało nawet przekonywanie, że przecież Flash jest ulubionym bohaterem Sheldona z "The Big Bang Theory". Tak, zdecydowanie zbyt dużo fanów Marvela mnie otacza.


Dziwni złoczyńcy
I nagle "Szczęki" nie wydają się takie straszne.
Choć "Flash" jest spin-offem "Arrow" to wyjątkowo nie widzę potrzeby, by oglądać oba seriale (poza dwoma odcinkami. Legends of Today, którego akcja rozpoczyna się we "Flashu" oraz kontynuacji w "Arrow" Legends of Yesterday), bo pomimo wielu crossoverów (poważnie, dlaczego wszystkie terminy wyjaśniające zjawiska w filmach są anglojęzyczne? Jeśli chcecie, żebym zrobiła wam kiedyś przewodnik po nich to dajcie znać!) łatwo załapać o co chodzi i odnaleźć się w fabule. 

Zupełnie inaczej jest w przypadku podróży w czasie, czy alternatywnego świata. Nie chcę wam spoilerować, więc nie będę wytykać błędów palcem, jednak zapewniam, że na zachowaniu spójności w linii czasu całkowicie polegli. Przy oglądaniu odcinka kończącego pierwszy sezon miałam ochotę przespacerować się do siedziby The CW i dosadnie powiedzieć scenarzystom, co myślę o ich logice, a następnie narysować oś czasy, by zobaczyli gdzie popełnili błędy. Niestety przy wprowadzeniu osobowości i Ziemi-2 ponownie popełniono pomyłki. Nie wiem, czy przy oglądaniu jednego odcinka na tydzień byłaby w stanie to wyłapać, ale w czasie maratonu nie miałam najmniejszych trudności, dlatego zastanawiam się, czy twórcy naprawdę sądzili, że nikt nie zauważy tych wszystkich głupot w scenariuszu? Naprawdę rozumiem, jak ciężko jest się bawić w wątki z podróżami w czasie i multiświatem, ale a) powinni się bardziej przyłożyć lub b) nie brać za coś, czego nie potrafią ogarnąć! Czuję nieodpartą potrzebę wyjawiania szczegółów, by udowodnić swoje racje, więc może lepiej skończę.

Problem wątków z podróżami w czasie
Teraźniejszość wpływa na przyszłość, czyli ta sama linia czasu. Dowód na to, jak bardzo mam racje!
Jak na serial osadzony w uniwersum DC "Flash" jest całkiem niezły. Co prawda trzeba się przyzwyczaić do tego całego niezabijania przestępców, które wiąże się z tym, że ciągle uciekają, ale DC ma to do siebie, że złoczyńców ma lepszych od superbohaterów, więc łatwo to wybaczyć. Wydaje mi się, że kolejne odcinki "Flasha" będę oglądać mimo, że eksperyment z wycieczką do wrogiego obozu powoli kończę, a to duży plus na konto serialu. Zdecydowanie ten tytuł podoba mi się znacznie bardziej, niż "Arrow" i polubiłam Barry'ego, więc tym razem nie było źle!

Ps. Jeśli oglądaliście "Flasha" to którego bohatera (lub antybohatera) polubiliście najbardziej?
Ps2. Mam nadzieję, że fani DC mi wybaczą marudzenie. 

Zróbmy z tego bajkę: Freddy Krueger

$
0
0

Dawno nie robiłam z horroru bajki, więc czas na ostatnią z zaplanowanych przeróbek (do tej pory pojawiła się bajka o królewiczu Ghostfaceo Krwawej Marii, o Krwawej Hrabinie oraz o Wandzie). Tym razem czuję, że udało mi się przedstawić historię Freddy'ego Kruegera tak, jak mógłby to zrobić Disney. Panie, Panowie, Różowe Sałaty oto przed Wami bajka z ulicy Wiązów.

Dawno, dawno temu w czasach, gdy na świecie istniała jeszcze magia i złe uroki, istniało również królestwo zwane Wiązy. Niegdyś była to kraina wyrwana z sennych marzeń. Zawsze świeciło słońce, poddani chodzili ciągle uśmiechnięci, a król Wes (brat króla Cravena ze Slasherowic) był zawsze sprawiedliwy i dobry. Jednak wszystko, co dobre kiedyś się kończy... wbrew temu, co zazwyczaj mówią bajki. Nieszczęścia w Wiązach zaczęły się w chwili, gdy zła czarownica rzuciła klątwę na męskich przedstawicieli króla Cravena ze Slasherowic. Teoretycznie nie powinno mieć to większego wpływu na rodzinę króla Wesa, ale najwyraźniej czarna magia ma efekty uboczne, ponieważ w dniu rzucenia uroku ciemne chmury zasłoniły wiecznie świecące słońce nad Królestwem, a nocą na zamku wybuchł pożar. Niestety były to czasy, gdy po drogach jeździły same karety napędzane końmi, które skutecznie blokowały dojazd straży pożarnej, a ta i tak wyruszała, dopiero gdy jakiś gołąb, czy inny ptak dostarczył smsa z prośbą o ratunek, a skoro była noc to większość z nich spała (jak powszechnie wiadomo, sowia poczta jest przeznaczona wyłącznie dla czarodziejów, więc odpadała). Przez te wszystkie utrudnienia zamek spłonął niemal doszczętnie, a ogień pochłonął mnóstwo ludzkich żyć. 

Król i królowa zostali obudzeni przez wrzaski palącej się służby, dzięki czemu udało im się ujść z życiem i bez najmniejszego poparzenia, jednak ich jedyny syn miał odrobinę mniej szczęścia. Młody królewicz Fredderick zwany Freddym zdążył już stanąć w ogniu, gdy w końcu ktoś sobie o nim przypomniał i łaskawie ugasił. W pośpiechu (ponownie gołębią pocztą) wezwano uzdrowiciela — potężnego maga specjalizującego się w magii plastycznej, jednak akurat był przetrzymywany przez Madonnę, więc wysłał swojego stażystę. Początkujący uzdrowiciel robił co w jego mocy, by chłopiec wylizał się z oparzeń IV stopnia i trzeba przyznać, że mu się udało, jednak blizny na całym ciele miały zostać już na stałe (stażysta maga przez przypadek dodał do mikstury składnik gwarantujący ich trwałość). Para królewska była zrozpaczona! Co tu teraz począć z następcą tronu, który wygląda gorzej od disneyowskiej Bestii?! Uznali, że jedynym słusznym wyjściem będzie poinformowanie poddanych, że królewicz znajduje się w stanie krytycznym i trzymanie się tej wersji, aż wszyscy zapomną o jego istnieniu, a oni sami postarają się o nowego potomka, który ładnie prezentowałby się w koronie na okładkach gazet. Szorstkie podejście, ale na ich korzyść przemawia fakt, że nieustannie szukali wróżek i czarodziejek, które potrafiłyby pomóc ich pierworodnemu. Na nieszczęście dla Freddy'ego czary na niewiele się zdały.


Drogie dzieci, w końcu nastał ten okropny moment opowieści, w którym zrezygnowani rodzice mieli się poddać, gdy do bram odrestaurowanego zamku zapukała stara wiedźma, o której nikt dotąd nie słyszał. Marge, bo tak zwała się owa wiedźma, powiedziała, że jedynym sposobem, by Freddy pozbył się paskudnych blizn i stał się królewiczem, którym będą się zachwycać wszystkie panny to rzucenie klątwy, którą złamie pocałunek prawdziwej miłości. Para królewska odniosła się do całego pomysłu dość sceptycznie, ponieważ wyszli z założenia, że skoro oni-rodzice chłopca, czyli osoby, które z założenia muszą go kochać są ledwo w stanie na niego spojrzeć, to nie ma szans, by ktokolwiek był w stanie go pokochać, a co dopiero pocałować. Mimo to zgodzili się. Wiedźma zrobiła czary-mary i odeszła z workiem złota.

Lata mijały, a poddani zgodnie z planem niemal całkiem zapomnieli o królewiczu. Co nie było specjalnie trudne, skoro rodzice trzymali go zamkniętego pod kluczem w domku letniskowym w Henhendaleko. Freddy z uroczego dziecka wyrósł na młodego mężczyznę pełnego rozgoryczenia i żalu, że wszyscy go porzucili. Przez wszystkie te lata towarzyszyły mu wyłącznie książki, a jedną z nich była księga czarnej magii, dzięki której królewicz opanował sztukę sennego nawiedzenia. Może wybór tego zaklęcia wiązał się z faktem, iż nie chciał, by całkiem o nim zapomniano, a może najzwyczajniej w świecie chciał dać upust swojej frustracji. Tak czy inaczej, zaczął fundować mieszkańcom Wiązów koszmary z sobą w roli głównej.  Po tygodniu zniknął zapas napojów energetycznych ze sklepowych półek. Po miesiącu kalendarze psychologów i psychiatrów były zapełnione. Po dwóch miesiącach zakłady psychiatryczne pękały w szwach. Po kolejnych dwóch wzrosła liczba samobójstw w królestwie Więzów. Z nękanych przez Freddy'ego ludzi uchowała się jedynie jedna dziewczyna.


Gdy pierwszy raz Freddy nawiedził Nancy we śnie, dziewczyna wcale nie wydawała się przerażona ani jego wyglądem, ani tego, że starał się ją gonić. Starał się to w tym przypadku słowo-klucz, ponieważ ciężko gonić kogoś, kto nie próbuje uciekać. Skonfundowany jej zachowaniem królewicz nie bardzo wiedział co zrobić, dlatego odszedł i wrócił następnej nocy z lepszym planem. Próbował wygrażać jej piłą łańcuchową, siekierą i wszystkim, co przyszło mu do głowy, jednak nie przyniosło to pożądanego skutku. Nancy wcale się go nie bała (stawiam, że była poważnie zwichrowana i nie miała instynktu samozachowawczego). Ba! Postanowiła z nim porozmawiać, a on w końcu się przełamał. Noc w noc rozmawiali, opowiadając o sobie, swojej rodzinie, codziennych sprawach, aż w końcu Freddy przedstawił jej całą swoją historię. W końcu postanowili spotkać się w realu. Nancy odwiedziła jego samotnie raz, drugi, trzeci, aż w końcu wpadała do niego w odwiedziny co weekend. Nie trzeba jasnowidza, by domyślić się, że w końcu się w sobie zakochali. Przy śpiewie ptaków, świetle świec i najbardziej romantycznej scenerii, jaką możecie sobie wyobrazić nadeszła chwila, w której nadejście nigdy nie wierzyli jego rodzice – Nancy pocałowała Freddy'ego. Zgadnijcie, co się stało dalej!

Nic! Zupełnie nic! Pocałunek prawdziwej miłości nie zdziałał cudu i nie zmienił Freddy'ego w przystojnego królewicza. Pewnie dlatego, że klątwa rzucona przez Marge była równie prawdziwa, jak jej magiczne zdolności, czyli wcale. Stara kobieta była zwykłą oszustką, która zwyczajnie chciała oszukać naiwniaków, by zgarnąć worek złota i udało jej się. Niemniej mimo rozczarowania Freddy'ego utknięciem w szpetnym ciele na zawsze, uczucia Nancy względem niego się nie zmieniły. Dziewczyna od początku dostrzegała to, co miał w środku (i wcale nie mówię o tym, że podobała jej się jego śledziona!), a nie zewnętrzną powłokę. I tak o to od tej chwili Freddy i Nancy żyli długo i szczęśliwie. The End! 

No to buzi!
Ha! Patrzcie, jaki ładny morał mi wyszedł: większą wartość ma piękno wewnętrzne, niż zewnętrzne! Disney powinien się ode mnie uczyć! Niemniej skoro dzieci dostały już bajkowe, szczęśliwe zakończenie, to nadszedł czas na scenę po napisach przeznaczoną dla dorosłych! Po pewnym czasie Nancy zaczęła się nudzić grzecznym Freddym, więc przekonała go, by ponownie użył nawiedzenia sennego. Tym razem jednak jego ofiarami powinni być jego rodzice, którym należy się kara za porzucenie dziecka i bycie takimi płytkimi skurwielami. Po kilku dniach nawiedzania królewska para była w okropnym stanie. Nawet na jawie wzdrygali się przy najcichszym dźwięku. Bali się własnego cienia. Byli wrakami ludzi. Właśnie wtedy Freddy postanowił zaszlachtować ich we śnie. Jednak Nancy przekonała go, że skrócenie ich męki byłoby łaską, więc przeszli do planu b. Królewicz ujawnił swoją tożsamość, wrócił do pałacu, ubezwłasnowolnił rodziców i wtrącił do najciemniejszej celi w zakładzie psychiatrycznym (w tamtych czasach panowały w nich średniowieczne warunki), dzięki czemu mógł ich okazjonalnie nawiedzać, a następnie zajął należne mu miejsce na tronie. Wiązy zyskały potężnego króla, którego bali się najpotężniejsi władcy we wszystkich królestwach, a jego rządy trwały długo (sami wiecie, ile filmów powstało z Freddym), ale nie mówię, że także szczęśliwie. Koniec.

Ps. I co udało się w końcu zrobić to na Disneya?
Ps2. Oficjalnie skończyliśmy z serią Zróbmy z tego bajkę, bo jak obiecałam pojawiło się pięć przerobionych horrorów. Jeśli jednak chcecie od czasu do czasu przeczytać kolejne to dajcie znać. 

Viewing all 693 articles
Browse latest View live